Parę lat temu dzięki uprzejmości Leukonoe miałam okazję uczestniczyć w bleachowym projekcie "A potem upadły Niebiosa". Obejmował on czasy po Wielkiej Krwawej Wojnie, kiedy to po śmierci Króla Dusz doszło do katastrofy - Soul Society i Hueco Mundo spadły na Tokio i doszło do przemieszania się światów. Ci shinigami, którzy przeżyli Upadek, próbują przetrwać, choć wciąż są celami Fullbringerów, których liczba po Upadku wzrosła.

Dziś wraz z Leukonoe, której jeszcze raz bardzo dziękuję za świetną pisarską przygodę, mamy zaszczyt przedstawić nowy tekst z tego uniwersum.


Ta część portu od lat była opuszczona i zaniedbana. Puste budynki popadały w ruinę, stając się jednocześnie chwilową ostoją dla tych, którzy z jakiś powodów musieli się ukrywać. Dla takich jak ona – shinigami. Niebiosa upadły, a im pozostało przetrwanie na obcym i niezbyt przyjaznym świecie, który chętnie wykończyłby ich wszystkich. Nie miała pojęcia, kto tu ostatnio rezydował, nie miało to zresztą większego znaczenia, skoro okoliczne drużyny nadal przebywały w kryjówce Akona. Teraz, po odnalezieniu mieczy z Siedliska Larw i wiadomościach – czy też pogłoskach, jak niektórzy nadal mówili – o pojawieniu się na scenie Aizena nikomu nie było śpieszno znów dzielić się na grupki.

Corrie miała chwilowo dość całego tego zamieszania, więc wymknęła się poprzedniego dnia na dłuższy spacer i jakoś dotąd nie śpieszyła z powrotem. Dawno już nie osiadali nigdzie na dłużej, więc nie potrafiła spokojnie siedzieć w kryjówce. Shohei i Ayase mieli trzymać się w pobliżu Hisagiego, gdyby coś się działo, więc się nie martwiła. Poza tym umieli o siebie zadbać pod jej nieobecność.

Teraz i tak nie mogła wrócić. Od kilku godzin podążał za nią jakiś Fullbringer. Z dużą dozą prawdopodobieństwa rebeliant szykujący się do próby zabicia kobiety. Chyba nadal sądził, że jeszcze go nie dostrzegła, więc nie zauważył, że Corrie prowadzi go w odludne miejsce. Nie chciała wciągać postronnych w walkę, to tylko problemy, a im dalej jest od kryjówki, tym lepiej dla shinigamich. Wolała zbyt szybko nie zdradzać, gdzie się ostatnio zatrzymali.

Dookoła czuć było morzem, zepsutymi rybami i czymś, czego Corrie nie potrafiła określić. Nie zastanawiała się zresztą, co to takiego, przystając w cieniu jednego z magazynów. Nadal nie dała po sobie poznać, że wie o towarzyszącym jej cieniu. Za to stworzyła idealną dla chłopaka okazję do ataku. Co prawda mogła zaatakować go sama, ale stwierdziła, że da mu szansę się wykazać.

Uchyliła się, słysząc wystrzał. Kula wbiła się w mur w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą było jej ramię. Usłyszała dość głośne przekleństwo z jego ust. Najwyraźniej nie spodziewał się, że zdoła przed tym uciec. Dopiero gdy spojrzała na ścianę, zrozumiała, dlaczego tak mu na tym zależało. Na murze zaczęła pojawiać się pajęczyna pęknięć, choć kula była dość małych rozmiarów. Założyła więc, że Fullbring chłopaka ma coś z tym wspólnego.

– Kłopotliwa umiejętność – stwierdziła.

W jej dłoni błysnął srebrny miecz, a ona sama zniknęła z widoku przeciwnika. Sekundę później zjawiła się tuż za nim, przystawiając mu ostrze do gardła.

– Żegnaj – szepnęła i cięła.

Pociekła krew, ciało przeciwnika szybko stało się bezwolne, więc po prostu je puściła. Nie czuła nic, to nawet nie była walka, w której mogłaby się wykazać. Zwykła potyczka zakończona w dwóch ruchach.

Miała już odejść, kiedy spadła na nią energia duchowa. Nie byle jaka, ale na tyle potężna, by na chwilę straciła dech. Do tego znajoma. Corrie opadła na jedno kolano, gwałtownie łapiąc powietrze. Nie do końca rozumiała, co się właśnie stało. Przecież było to niemożliwe spotkanie. Zmysły ją mylą?

Podniosła głowę, rozglądając się. Na dachu budynku zobaczyła czyjąś sylwetkę. Światło jednak padało tak, że nie widziała szczegółów. Nie musiała jednak. Dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia, choć rozsądek krzyczał, że jest to niemożliwe i gdzieś w tym musi być jakiś haczyk.

Zacisnęła palce mocniej, gdy zobaczyła w dłoni przybysza miecz. Równie charakterystyczny co energia zakończony prostokątnym hakiem. Nieświadomie wstrzymała oddech.

Wabisuke – usłyszała Yukikaze.

Zanpakutou była równie zaskoczona rozwojem wydarzeń co shinigami, choć przyjęła to z większym spokojem. Przynajmniej pozornie. Jedna z nich musiała zachować zimną krew, bo żądza mordu w powietrzu mogła być jedynie zapowiedzią kolejnego starcia.

– Niemożliwe… – szepnęła Corrie. – To niemożliwe…

Pamiętała tamten dzień, jakby to było wczoraj. Atak, poczucie pustki, a później wiadomość, że niczego już nie da zrobić. Pamiętała spojrzenie kapitana Otoribashiego pełne czystego współczucia i smutku, gdy pytała o niego, a w zamian dostała wyszczerbiony sopel – dowód wierności. Jej świat skończył się w tamtym momencie i nic już nie było takie samo. Pozostały strach i żądza zemsty, która zaślepiała ją aż do końca.

Nie mógł tu być. Przez moment pomyślała, że to jakaś iluzja. Niemożliwe przecież, żeby nagle, po tylu latach wrócił do życia, nie dając wcześniej żadnego znaku. To musiała być iluzja, może zbyt realna, żeby nią wstrząsnąć, ale iluzja. Zwykłe złudzenie. Aizen mógł stworzyć coś takiego ze swoją mocą. Nieważny był powód, dla którego miałby to robić. To oszustwo.

Jednak choć rozum próbował resztkami sił znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie problemu, tak serce już uznało to spotkanie za stan faktyczny. I pewnie byłaby szczęśliwa, gdy już zaskoczenie odejdzie, ale coś sprawiało, że czuła niepokój. Chwilę później wydarzenia potoczyły się już szybko.

Postać zeskoczyła z dachu i od razu zaatakowała. Corrie odskoczyła instynktownie, nie rozumiejąc tego zachowania i żądzy mordu unoszącej się w powietrzu. Nie było ku temu żadnego powodu. Nie byli wrogami, więc czemu uniósł przeciwko niej miecz?

Dopiero teraz mogła mu się przyjrzeć. Szczupła sylwetka, blond włosy z nieco przydługą grzywką opadającą na lewą stronę, niebieskie oczy. Co najdziwniejsze, miał na sobie szaty shinigami, których dawno nie widziała. To było jak powrót do przeszłości. Jakby wyciągnięto go z czasów, kiedy jeszcze mogli nazywać się z dumą Oddziałami Obronnymi.

– Izuru…

Nie zareagował na własne imię. Patrzył na nią beznamiętnym wzrokiem, jakby całkiem wyzuty z jakichkolwiek emocji. Ten lodowaty chłód był czymś odmiennym, niż zapamiętała. Jakby nie był już tą osobą, którą pamiętała.

Uniósł miecz ponownie, stal uderzyła o stal, a Corrie poczuła zwiększający się ciężar w dłoni. Cofnęła się przerażona i zdezorientowana. Ta sytuacja ją przytłaczała. Nie potrafiła znaleźć choć jednego argumentu, by zaatakować. To jej się nie mieściło w głowie.

– Izuru, to ja. Odłóż miecz – poprosiła drżącym głosem. – Nie ma powodu, byśmy ze sobą walczyli.

Nie odpowiedział. W ogóle nie wyglądało na to, by usłyszał jej słowa. Po chwili zniknął, by pojawić się za nią. Nie zdążyła się odwrócić i została draśnięta w ramię.

– Czemu to robisz?

Cofała się, unikając ataków, jak tylko mogła. Nie chciała z nim walczyć, nie potrafiła. Przecież nie byli wrogami. Dlaczego miałby chcieć ją zabić? To nienormalne. Wobec niego czuła się bezbronna, uniesienie miecza było zbyt trudne. Kończyny jej w ogóle nie słuchały, bodźce przychodziły jakby z opóźnieniem. To nawet nie była kwestia mocy Wabisuke, ale szoku. Nie rozumiała tego, to musiał być jakiś absurdalny koszmar, z którego nie mogła się obudzić.

Nie miała czasu się nad tym zastanawiać, gdy Kira ponownie zaatakował. Ledwo uskoczyła. Z pomocą shunpo uciekła na dach budynku. Zranione ramię jej ciążyło, miecz też nie leżał w dłoni tak dobrze jak zwykle, oddychała urywanie. Gorsze jednak było poczucie zagubienia. Nie rozumiała. To jakiś absurd. To nie może dziać się naprawdę.

Podążył za nią. Nie miała okazji nawet do przyjęcia pozycji do walki, gdy zobaczyła zbliżającą się stal. Zasłoniła się mieczem, który zyskał wagę zwyczajnego ostrza.

Weź się w garść! – wrzasnęła na nią Yukikaze. – On cię zabije, jeśli nic nie zrobisz!

Nie potrafiła unieść miecza przeciwko niemu. To było ponad jej siły. Cofała się bezradnie, drżąc z przerażenia, gdy raz po raz atakował. Wytrącił jej katanę z ręki, muskając ostrzem kolano. Potknęła się na czymś i upadła.

Rusz się! Łap miecz i walcz, do cholery!

Słyszała Yuki, ale jakby z oddalenia. Sens słów w ogóle do niej nie docierał, czuła wściekłość Zanpakutou, ale nie motywowało to jej do ruchu. Nie potrafiła odnaleźć w sobie siły do walki. Patrzyła załzawionymi oczami na Kirę, którego w ogóle to nie ruszało. Zbliżał się do niej nieśpiesznie, mając pewność, że ofiara nie ucieknie. Nie była w stanie.

Odczołgała się aż do skraju dachu, nie miała już dokąd uciec. Nie potrafiła go zaatakować, walczyć nawet o własne życie. Najwyraźniej tak miała zginąć, z jego ręki.

Mgła, która nagle pojawiła się wraz z wiatrem od morza, była nienaturalnie gęsta, ledwo można było przez nią zobaczyć swoją wyciągniętą rękę, a co dopiero drugą osobę.

− W porządku − szepnął Shuuhei, pojawiając się przy Corrie.

Chwycił ją pod ramię i shunpnął na drugi budynek.

− Jesteś ranna? − zapytał zaniepokojony, przyglądając się kobiecie uważnie.

Od strony mgły, wciąż spowijającej dach, doleciały odgłosy walki. Dopiero wtedy Shuuhei zwrócił większą uwagę na to, co się tam działo. Wcześniej nawet nie zdążył się zbytnio przyjrzeć przeciwnikowi Corrie, nim Miho uwolniła swój miecz. Teraz w końcu wyczuł.

− Co… − niedopowiedziane pytanie zawisło w powietrzu.

Do Corrie dopiero teraz dotarło, że nie jest już sama i nie grozi jej śmierć. Nie czuła jednak ulgi, lecz wciąż to straszne zdezorientowanie. Mimo to rozpoznawała energie nowo przybyłych. Spojrzała na Hisagiego, a potem w kierunku odgłosów walki.

– To Kira – szepnęła.

Shuuhei jej nie uwierzył, tak samo jak nie uwierzył własnemu przeczuciu, ale nie mógł się długo oszukiwać, bo w kolejnej chwili mgła została rozwiana przez Przytłaczające Tornado. Odepchnięty nim Kensei wylądował na dachu przed nimi, przetoczył się kilka razy, ale podniósł o własnych siłach.

− Kto to, do cholery jasnej, jest, bo na pewno nie Fullbringer − wydyszał.

Nie musiał tego mówić, bo Shuuhei doskonale rozpoznawał mężczyznę na drugim dachu i trzymany przez niego miecz. To wciąż był widok, w który nie mógł uwierzyć, a jeszcze mniej w to, że przed chwilą ten właśnie mężczyzna walczył z Corrie. Ta nie odezwała się ponownie, jak zaczarowana wpatrując się w sylwetkę Kiry. Jednak on jakby nie zwracał na nich uwagi, zaatakował za to Miho, którą w tej chwili miał najbliżej.

Miho w pośpiechu zebrała rozproszony miecz i gestem cisnęła w mężczyznę kulą wody, raczej dla rozproszenia jego uwagi niż z nadzieją zrobienia krzywdy. Na tyle, żeby kupić sobie czas na unik.

− Chrzanić to − warknął Kensei. − Zerwij się, Burzo Gromów − zawołał i już z dwoma nożami w dłoniach wrócił do walki, nie zwracając uwagi na Shuuheia, który zawołał, żeby zaczekał.

To wszystko musiało być jakieś nieporozumienie, a przynajmniej na to miał nadzieję Shuuhei, bo przecież Kira nigdy świadomie nie zaatakowałby… Przez myśl przemknęło wspomnienie jeszcze z Seireitei, gdy musiał odciągnął Kirę od Hinamori. Tylko wtedy to była zupełnie inna sytuacja, wtedy Kira bronił honoru swojego kapitana, jeszcze nie wiedząc o jego zdradzie. Teraz to musiało być jakieś nieporozumienie, jeżeli nie, będzie musiał skrzyżować z Kirą miecze. Będzie musiał jeszcze raz stanąć naprzeciwko osoby, którą lubił i szanował − koszmarna scena z walk ze sztucznej Karakury wciąż żywa przemknęła przed oczami. Zerknął przez ramię na oszołomioną Corrie i wyciągnął nóż z cholewy wysokiego buta. Ruszył wspomóc Kenseia, który chyba już się zorientował, na czym polega moc Wabisuke, ale i tak został zepchnięty do defensywy i tylko wsparcie Miho sprawiało, że jeszcze się trzymał.

Corrie nie została jednak na długo sama, bo zaraz pojawiła się przy niej Kimiko. Ta spojrzała na starszą kobietę z góry.

− Proszę, proszę, nigdy bym nie przypuszczała, że zobaczę cię, Shiroyama-san, w tak kiepskim stanie − powiedziała, nawet nie kryjąc złośliwego uśmiechu.

Corrie nie zareagowała na zaczepkę. Bez tego była świadoma, jak sromotną porażkę poniosła. Nie z Kirą, ale z samą sobą. Przecież nawet nie próbowała walczyć, co doprowadziło Yukikaze do furii, Zanpakutou nadal pomstowała na swoją shinigami i jej słabość. Jednak nawet to nie stało się motywacją do ruchu.

– To się nie dzieje naprawdę – szepnęła do siebie.

Starała się wyczuć najmniejszą zmianę, która świadczyłaby o tym, że to, co widzi, nie jest prawdziwe. Że to tylko okrutny żart. Próbowała przekonać samą siebie, że wystarczy zamknąć oczy i przeciwnik przestanie być mężczyzną, z którym nie potrafiła skrzyżować miecza.

Kira po raz kolejny odepchnął Kenseia zaklęciem, Miho zaś chwilowo zignorował, skupiając uwagę na Hisagim. Nie zaatakował jednak bezpośrednio. Podwójne Przytłaczające Tornado wykorzystał jako zasłonę i z góry posłał w Shuuheia Uderzenie Błękitnego Ognia.

Shuuhei uniknął zaklęcia w ostatniej chwili, pobiegł w bok.

− Kira, co ty wyprawiasz − zawołał. − Nie poznajesz nas?

Wciąż miał nadzieję, że to jedno wielkie nieporozumienie, ale Kira nie zostawił mu żadnych wątpliwości, nie odpowiedział na jego wołanie i ponownie zaatakował zaklęciem, które nie trafiwszy w Shuuheia, rozbiło kawałek dachu, posyłając w powietrze kurz i fragmenty betonu. Było jasne, że Kira walczy na poważnie, więc jeżeli Shuuhei nie chciał, żeby komukolwiek stała się krzywda, musiał się pozbyć wątpliwości. Tylko on i Corrie mogli walczyć z Kirą jak równy z równy. Corrie odpadała, a on cóż… miał już doświadczenie − Kazeshini roześmiał się ubawiony.

Wyskoczył do góry.

− Droga wiązania numer 62 Blokada Stu Kroków − powiedział ponuro i cisnął świetlisty pręt w stronę Kiry.

Chyba miał nadzieję, że odpowiedź z jego strony zmusi mężczyznę do wycofania, że nie trzeba będzie kontynuować tej walki. Faktycznie Kira zrobił unik przed pierwszymi prętami, ale w końcu dwa ostatnie przyszpiliły go za bark i nogę do dachu.

Miho do tej pory ignorowana postanowiła wtrącić do walki swoje trzy grosze i zamknęła głowę i ramiona Kiry w wodnej bańce Kropli Wody.

− Nie! − zawołał do niej Shuuhei.

Kira zachłysnął się wodą i wydawało się, że zwycięstwo zostało przypieczętowane, a jego samego czeka śmierć. Jednak w tej chwili wodna bańka rozprysnęła się pod wpływem zimnego wiatru, który zamienił kropelki wody w kryształki lodu. Pomiędzy strony konfliktu wskoczyła Corrie z mieczem w dłoni i opuszczoną głową. Sama nie była pewna, co właściwie robi. To był czysty instynkt, który kazał jej chronić tych, których uważała za bliskich. To, że Kira ją zaatakował, nie było aż tak ważne. To wszystko można jakoś wyjaśnić. Musi być jakieś sensowne wyjaśnienie, a nie potrafiła patrzeć na jego śmierć. Drugi raz na to nie pozwoli.

Kira wykorzystał moment, który dała mu ingerencja Corrie, i uwolnił się. Jednak nie zaatakował ponownie. Przez chwilę przyglądał się Shiroyamie, potem Hisagiemu, nic nie mówiąc. Po tym odwrócił się i odszedł. Po prostu zniknął, nie pozostawiając po sobie nawet słabego śladu energii, po której mogliby go śledzić.

Gdy tylko energia Kiry zniknęła, Shuuhei odetchnął z ulgą. Problem nie został rozwiązany, ale odłożenie go w czasie wydawało się wystarczające dobre. Zwłaszcza, że ostatnie spojrzenie, jakim ich Kira obdarzył, było niepokojące. Jakby jednak ich rozpoznał. Tylko, czy to znaczyło, że walczył z nimi całkowicie świadomy, kim są. On się czuł z tą myślą okropnie, a nie potrafił sobie wyobrazić, co czuje w tej chwili Corrie. Dlatego nawet nie był zdenerwowany ani zaskoczony jej interwencją.

− Co to, do cholery jasnej, było? − zapytał zirytowany Kensei, kierując to pytanie do Corrie. − Dlaczego go uwolniłaś?

Nie odezwała się od razu. Podniosła głowę, spoglądając gdzieś w horyzont, a dopiero potem na Sagę i resztę. Po policzku spłynęła jej pojedyncza łza, a oczy całkiem zmatowiały. Zdawało się, że wróciła do siebie z czasów tuż po Upadku, kiedy wyglądała jak cień samej siebie. Tak się zresztą czuła. Zagubiona i niepewna, przerażona sytuacją i zrozpaczona swoim położeniem.

– Nie dam mu ponownie zginąć – powiedziała bezbarwnie.

− Świetnie − warknął Kensei, wyrzucając do góry dłonie w geście poddania, już chciał mówić coś dalej, ale przyjrzał się dokładniej kobiecie i zamknął usta.

Zapadła dość niezręczna cisza, na szczęście zaraz przerwana przez postać, która nagle pojawiła się pomiędzy nimi. Kensei i Shuuhei zrobili szybki krok do tyłu, ale zaraz się rozluźnili. Postać była jedynie cieniem o wyblakłych kolorach, odrobinę przezroczystych. Wciąż jednak można była rozróżnić rysy twarzy młodego mężczyzny z jasnym warkoczem w shihakushou. Mieli już go okazję poznać podczas ćwiczeń Kimiko z Czarnym Księciem.

− Nie chciałbym przerywać, ale jakby co tamten mężczyzna uciekł na północ − powiedział uprzejmym tonem − niestety nie miałem szans go zatrzymać. Ale wy go jeszcze dogonicie − rozejrzał się po obecnych − o ile oczywiście chcecie − dodał ze wzruszeniem ramion. − Ohoo króle… − zaczął, ale zniknął.

− Szlag − mruknął Kensei i pobiegł zbierać nieprzytomną Kimiko.

Shuuhei odprowadził chłopaka wzrokiem i podszedł do Corrien. Tylko nie za bardzo wiedział, co powiedzieć, żeby pomóc. Puste pocieszenia raczej nie zadziałają, albo zapewnienia, że to musiała być jakaś pomyłka.

− Lepiej wracajmy do bazy, twoja drużyna musi się martwić − powiedział i zaraz dał sobie mentalnego plaskacza. Brawo, pomyślał, w uciekaniu przed niebezpiecznymi tematami też jesteś mistrzem.

Kiwnęła bez entuzjazmu głową. Energia całkiem z niej uszła i sama nie wiedziała, jakim cudem jeszcze stoi na prostych nogach. Najchętniej opadłaby na kolana i zalała się łzami, ale to nikomu nie pomoże. Poza tym chciała utrzymać chociaż iluzję tego, że jeszcze jakoś się trzyma.

Ruszyła przodem, nie mając ochoty na towarzystwo. Shohei i Ayase w ogóle jej teraz nie interesowali, zrobiła wręcz wszystko, by uniknąć spotkania z nimi po powrocie, nie dbając też o to, by choćby owinąć zranione ramię bandażem. Zaszyła się na jednym z dachów tylko w towarzystwie Yukikaze, która pojawiła się niewzywana.

– Nie powinnaś być teraz sama – powiedziała Zanpakutou. – Samotność cię zabije.

Nie odpowiedziała, próbując się opanować. Nie chciała, żeby ktoś ją widział w tym stanie, a jednocześnie pragnęła, żeby ktoś ją przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Żeby tak po ludzku ją okłamał i dał nadzieję, za którą mogłaby iść dalej.