To dotarło do niego później. Nie po tym jak już wrócił do domu i ochłonął, nie po tym jak niemal spłonął w tym cholernym stosie. Nawet nie wtedy, kiedy zdawało się, że wszystko wróciło do normy. Dopiero, kiedy Sherlock, zaszokowany, że jest czyimś najlepszym przyjacielem, pił herbatę z pływającą w środku gałką oczną, dopiero wtedy wszystko wskoczyło na swoje miejsce. I nagle John nie mógł już się gniewać. Nieznośny ciężar, który tkwił mu w sercu, od kiedy jego martwy współlokator beztrosko przekazał mu, że „nie jest martwy" zniknął. Bo, mimo, że nigdy by się do tego nie przyznał, John Watson był zdruzgotany. Zdruzgotany faktem, że najważniejszy i najlepszy człowiek jakiego znał odszedł, zostawił go samego. W jakiś sposób to, że pojawił się nagle, nie rozumiejąc i żartując z sytuacji, pogłębiło ten żal. Było tak jakby chciał powiedzieć: „Hej! To nic, że całe twoje życie legło w gruzach. W sumie uczucia to tylko chemia, mogę napisać ci wzór, a przy okazji; masz zamiar zatrzymać te wąsy?". Stał tam, żywy, oddychający i uśmiechał się. To John czuł się jakby umierał, rozpadał na tysiące maleńkich kawałeczków. Nie mógł oddychać. I wiedział, że on to widzi, Sherlock zawsze widział wszystko. I Mary. Ona też widziała jak opiera się na stole, słyszała jego załamujący się głos. Bóg mu świadkiem, że próbował się powstrzymać! Ale wystarczyła jedna niewinna uwaga i pękł. Dopiero kiedy porządnie draniowi przywalił poczuł się lepiej. Drań za to, trzeba mu oddać nie bronił się specjalnie, chociaż Johnowi wydawało się, że krzywił się potem ukradkiem z bólu, jakby ciosy Johna wyrządziły więcej szkody niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Wsiadł do taksówki i odjechał, tym razem to on był u steru. I chociaż myśl, że jego najlepszy przyjaciel żyje była niewiarygodnie cudowna, nie mógł wybaczyć. Nie, nie tego, że skoczył z tego pieprzonego dachu, nawet nie tego, że nie dał znaku życia przez dwa lata – to wybaczył mu już dawno. W nieśmiałych marzeniach, w których czekał na powrót Sherlocka Holmesa. Ale tego, że ten nie wziął pod uwagę jego uczuć, że po prostu pojawił się jakby nigdy nic, tego wybaczyć nie potrafił. I nagle przyszło oświecenie, jak zwykle, w znajomych ścianach na Baker Street. „Jestem… twoim najlepszym… przyjacielem?" – niepytanie a jednak pytanie. Wypowiedziane nieśmiało jakby bał się, że jednak się przesłyszał. A John w końcu zrozumiał. „Myślał, że się nie liczy". I znowu miał ochotę mu przywalić, przypomnieć każdy raz, kiedy biegł za nim po londyńskich ulicach ścigając kolejnego mordercę. Przywołać każdą dziewczynę, z którą zerwał, bo Sherlock jej nie trawił. Wrzasnąć: jak do cholery mogłeś mieć jakiekolwiek wątpliwości?! Nie zrobił tego. W zamian stwierdził, że pod maską arogancji kryje się człowiek, który ratuje przyjaciół nie oczekując jakiejkolwiek wdzięczności, który uważa się za równie inteligentnego, co przykrego w obyciu. Zrozumiał samotność. Rozpoznał niepewność.
- Oczywiście, że jesteś. Oczywiście… jesteś moim najlepszym przyjacielem.
Chwilę później, kiedy największy detektyw Londynu, popijał herbatkę z „wkładką" stojąc w nowym szlafroku, John dziękował niebiosom. Za możliwość ujrzenia człowieka pod maską, dziękował za cudownie genialnego, nietuzinkowego, socjopatycznego, skromnego aroganta. Dziękował za Sherlocka Holmesa.
