Wszystko było w porządku.
Zamiast whisky na stole leżała nawet elegancka filiżanka kawy. Zamiast zapachu obcych ludzkich ciał w powietrzu unosił się aromat jajek na bekonie i cytrynowego płynu do podłóg. Nikt chwilowo nie umierał.
-Jadę na zakupy, chcesz czegoś?- włosy jego brata były związane w śmiesznie krótki kucyk, który przypomniał mu Vincenta Vegę z Pulp Fiction. Od razu wyobraził sobie siebie jako Julesa, z afro, cytującego Biblię przed pozbyciem się demona, i uśmiechnął się głupio.
-Placek. Placek pistacjowy.
-Placek pistacjowy - Sam zrobił poirytowaną minę. -Będę jechał przez cztery godziny w jedną stronę po placek.
-Samie. Twój brat jest bohaterem i wspaniałą osobą. Uważam, że zasługuje na placek- odezwał się bardzo poważnie milczący dotąd były anioł.
Sama zatkało. Otworzył usta i próbował coś powiedzieć, ale po chwili tylko machnął ręką.
-Poza tym, jako iż prowadzisz wyjątkowo charakterystyczne auto, a także nie próbujesz w żaden sposób zataić swojej tożsamości poprzez przebranie, środki ostrożności w postaci nadkładania mil zdają się zbyteczne.- kontynuował.
-To jest plan Kevina i tego się trzymajmy. W końcu chłopak ma doświadczenie w ukrywaniu się. - stwierdził Sam. -Ale poważnie, robię zakupy na cały tydzień, więc lepiej napisz mi, co chcesz.
Dean uśmiechnął się i rzucił w brata kulką papieru. Sam złapał ją zanim trafiła w jego wielkie czoło, i rozwinął. Chociaż starał się tego nie okazać, jego twarz rozjaśniła się gdy zobaczył składniki. Wyglądało to na szaszłyki, takie same jak Dean zrobił na jego czternaste? Tak, chyba czternaste urodziny. Miał tylko nadzieję, że tym razem nie będą robione na ognisku z palet skradzionych z Walmartu. Bunkier był wspaniały, ale sufit był definitywną przeszkodą do urządzania tego typu przedsięwzięć.
-OK, Cas, zbieramy się- rzucił. Człowiek z przeszłością anioła odłożył mopa do wiaderka i stanął przed młodszym Winchesterem. Sam westchnął, i poprawił jego guziki zapięte w złe dziurki. Dean znowu się uśmiechnął. Dzięki głębokim staraniom, a także cierpliwości Sama (która nie obejmowała powstrzymywania go przed przewracaniem oczami), Castiel uczył się dzielnie trudnej sztuki bycia człowiekiem. Pomimo problemów z kontaktami ziemia-ziemia jego przyjaciel miał duszę prawdziwego wojownika. "Będzie z niego łowca" - pomyślał Dean -"tylko najpierw musi opanować zamykanie drzwi do łazienki i obsługę pilota do telewizora".
Ciężkie drzwi zamknęły się.
Było tak spokojnie.
Może nie aż tak spokojnie. Kevin ciągle przerywał badania nad tabletami, aby notować doniesienia ze świata. Pomimo szoku, który przeżył świat, i odsłonięcia przed ludzkością podstawowej tajemnicy pozwalającej jej spać spokojnie, upadłe anioły w przeciwieństwie do Lewiatanów miały siły i możliwości normalnego człowieka. W dodatku wiele z nich było nie nawykłych do przebywania z ludźmi, zasilając grono bezradnych, niezdolnych do nawiązania kontaktu bezdomnych. Ale brak zdolności ponadnaturalnych znaczył, że to nie ich działka. Oczywiście, jako że to jednak była ich działka, Sam jakoś przekonał Gartha aby zorganizował coś w rodzaju obozu uchodźców dla aniołów znalezionych przez łowców, zanim rząd się nimi zajmie, a Charlie pomagała w utrzymywaniu odpowiednich donacji. Garth uczył ich żyć, wyrabiał fałszywe papiery, i wyprawiał w świat w odpowiednim momencie. Nie wszystkie anioły potrzebowały pomocy, a z potrzebujących nie wszystkie ją akceptowały. Ale cóż zrobić? Osobiście dla braci adoptowanie jednego anioła było maksimum ich możliwości- musieli być gotowi na każdą okoliczność. Demony bez aniołów, równowaga jest zaburzona, Crowley jest w niewiadomym stanie, ale na pewno wściekły, Abaddon może powrócić, bo kto tam wie te cholerne demony...
Ale teraz, w tej chwili, czuł spokój.
Sam żyje. Cas żyje. Ludzkość nie jest zagrożona. A on siedzi w przyjemnym fotelu i pije kawę.
Zasługiwał na to. Jak również i na placek.
Wszystko, przez co przeszedł, wszystko co stracił, było jak zapisana kartka. Realne, ale statyczne.
A może błogość była zasługą miękkiego fotela pod tyłkiem i naprawdę dobrej kawy. Kto by pomyślał, że ponad pięćdziesięcioletni ekspres będzie działał tak dobrze?
-Hej, młody bohaterze, chcesz jakiś lunch?- powiedział Dean opierając się o drzwi.
Azjata popatrzył się na niego z obrzydzeniem.
-Nie kłopocz się. Najlepiej w ogóle mnie nie zauważaj.
-Hej, dzieciaku, co się stało to się stało, ale jeść trzeba.
Dean popatrzył się na chłopaka, i zmienił ton na nieco delikatniejszy.
-Przykro mi, że jeszcze nie możesz wrócić do domu, ale...
-Dlaczego twój brat jest ważniejszy od całego świata? Dlaczego moja mama umarła na darmo?
Winchester założył dłonie na piersi i zmarszczył brwi.
-Przykro mi, ale gdyby nie my, demony i anioły i tak dobrałyby ci się do tyłka.
-Mogło być już po wszystkim! Koniec tych zasranych demonów! Ja poświęciłem wszystko, a jestem tylko.. byłem tylko licealistą z szóstkami, nie pieprzonym łowcą!
Zapadła cisza.
-Wyjdź. Ciesz się, że jestem tutaj i tłumaczę te cholerne tablice, i szukam waszych cholernych aniołów. Nie chcę twojej litości!
Dean westchnął. Wiedział, jaką decyzję podjął i był pewien, że drugi raz zrobiłby to samo. Wiedział też, że musi się liczyć z konsekwencjami, i nawet nie czuł się tak winny, jak powinien być.
Robiąc lunch, zrobił jednak porcję dla dwóch osób i zostawił pół na stole.
Godziny mijały. Kiedy zaczynało się ściemniać, Dean uznał, że nastał odpowiedni czas aby zadzwonić do brata.
Komórka milczała. Nagrywał się na pocztę krótkim "oddzwoń" i wybierał następny numer. Jeden, drugi...
Kiedy zadzwonił na trzeci, po paru sygnałach usłyszał trzask, a w tle dźwięki silnika swojej Impali... dosyć dziwne, jakby ktoś jechał na pierwszym biegu, ślizgając się po nawierzchni. I zdyszany oddech.
-Sam? Sammy?- krzyknął do telefonu. -Cas? Powiedz coś! Co tam się dzieje?
Jednak silnik musiał być za głośno, albo nikt nie zdecydował się odezwać, bo dźwięki z telefonu się nie zmieniły.
Ściskając komórkę, złapał jakąś strzelbę, narzucił skórzaną kurtkę, i wyszedł.
Tak jak się domyślał, Sam nie pojechał zapasowym vanem ze złomowni Bobbiego, tylko wziął Impalę. Gdzieś w tyle jego głowy zabrzmiało poirytowanie, mógł się spytać, przecież by mu dał... Ale nie było na to teraz czasu.
Dean wyjął drugi telefon i wybrał numer.
-Charlie?
-Heeeej Dean, co tam? Jeśli chodzi o anioły...
-Charlie, posłuchaj. Czy umiałabyś namierzyć komórkę, taką bez GPS-a?
Dojechał do wskazanego miejsca. Dwadzieścia minut temu telefon na który dzwonił przestał zmieniać położenie, a dźwięki silnika ucichły. Według Charlie to właśnie poruszanie się miało ułatwić lokalizację- na szczęście zanim Impala zatrzymała się, zdołali ustalić którą drogą się poruszała. Jechał więc powoli, obserwując dokładnie otoczenie.
I znalazł.
Ślady opon na jezdni były świeże, wskazywały na gwałtowne hamowanie. Ściskając strzelbę wysiadł z pojazdu.
Z rowu wystawał mały czarny kawałek polakierowanego metalu. Biegł.
Nie było drastycznego wypadku. Na nieco tylko poturbowanej karoserii siedział anioł, i płakał.
Szlochał jak mały skrzywdzony chłopiec, kompletnie bezradny.
Kiedy usłyszał kroki, zastygł jak kamień, ucichł, i wytarł dyskretnie twarz rękawem.
Kiedy Dean stanął z nim twarzą w twarz, Castiel miał swoją zwykłą, poważną minę, i gdyby nie zaczerwienione oczy Winchester mógłby przysiąc że ten surrealistyczny obraz łkającego mężczyzny-anioła to było tylko przywidzenie.
-Cas? Cas! Co się stało?! Gdzie jest Sam?!- Dean złapał Casa za ramiona, szarpiąc swoim przyjacielem. Jego głowa poruszyła się, jakby był lalką. Jego oczy były skupione w punkcie poza horyzontem.
-Crowley. Crowley ma Sama.
Dean popatrzył na eks-anioła z przerażeniem.
-Co się stało? Cas? Dlaczego nie zadzwoniłeś? Dlaczego nie odbierałeś telefonu?
Castiel wbił w swojego przyjaciela głębokie, szczere spojrzenie.
-Uciekłem.
-Co to ma znaczyć, "uciekłem"?
-Nie obroniłem Sama. Pobiegłem do auta i jechałem ile tylko mogłem.
Dean oparł rękę o dach Impali i popatrzył w niebo. Rozżalony, zapytał miękko:
-Cas... Co się stało? Dlaczego uciekłeś? Dlaczego zostawiłeś Sama?
Castiel z trudem nawiązał z powrotem kontakt wzrokowy. Był przyzwyczajony do nieprzerwanego patrzenia w twarz osoby z którą rozmawiał, ale teraz stało się to tak trudne...
-Dean... Ja się bałem.
