„I've fallen out of favor and I've fallen from grace

Fallen out of trees and I've fallen on my face

Fallen out of taxis, out of windows too

Fell in your opinion when I fell in love with you"

Florence and The Machine – Falling

[Muzyka życia]

Gdy mieszkanie na Baker Street 221b wypełniał aromat herbaty z miodem i imbirem, rześkiego wiatru powiewającego firankami oraz grubych, wełnianych swetrów wydobytych z otchłani szafy oznaczało to tylko jedno. Do Londynu zawitała jesień. W tym roku bukiet zapachów wzbogacała papryka, sos sojowy i pędy bambusa w wytwornych chińskich daniach, które serwował od przeszło miesiąca Sherlock. John powoli przekonywał się do azjatyckiej kuchni. Od sprawy z bankierem starał się trzymać od niej z daleka. Wybaczył detektywowi jego Wielkie Zejście jak i Wielki Powrót. A raczej – zaakceptował to w obliczu wyjątkowej sytuacji, w którą pchnęło go życie. Psychoterapeutka powtarzała mu od kilku sesji, że powinien przestać opłakiwać Mary. Nie potrafił przestać. Za to nauczył się lepiej kryć emocje i cierpieć mniej intensywnie. Powrót na Baker Street miał mu w tym pomóc.

Swoje zadanie spełnił.

Sherlock zauważył, że doktorowi przybyło kilka zmarszczek i wciąż gdy tylko odwracał wzrok w oczach Johna błyskały iskierki tęsknoty. Jednak nie był tak dobrym aktorem, za jakiego się uważał. Mimo wszystko obecny stan rzeczy całkowicie mu się podobał.

Było jak przedtem.

Co prawda jeszcze do niedawna Sherlock nie miał na to najmniejszej nadziei, a Mycroft zaczął straszyć go odwykiem, lecz... John go potrzebował. Jak nigdy. Zrozumiał, że ich relacja stanęła na głowie i spogląda teraz na jej lustrzane odbicie. Jeśli chciał przywrócić swojemu małemu, prywatnemu światu porządek, to musi stać się stroną, która więcej daje niż bierze. Przez te kilka lat mógł pozwalać sobie na egoizm i infantylność graniczące czasem ze zdrowym rozsądkiem. Doktor przymykał na to oko. W razie potrzeby jak surowa i stanowcza matka wyznaczał mu granice.

W chwili obecnej był pęknięty.

Tym razem postarał się naprawdę. Rzucił prochy i nawet zaczął jeść jak człowiek. Dalej był tym ekscentrycznym sobą tyle, że z większą dawką troski i miłosierdzia dla Johna Watsona. Część paktu, który nieoficjalnie zawarli, aby z powrotem zamieszkać razem.

Po śmierci Mary John załamał się całkowicie. W pracy dostał miesięczny urlop. Wszyscy mu z całego serca współczuli, lecz nikt nie palił się, aby mu pomóc. Sherlock był promieniem nowej nadziei w jego życiu.

Po raz kolejny.

Wybrali się na tydzień do Florencji (liczył na to, że południowe słońce pomoże w walce z depresją) przez co John ładnie się opalił, a Sherlock dalej miał aparycję wampira, gdyż w międzyczasie dyrygując włoską policją unicestwił kartel narkotykowy. Doktor nie miał mu tego za złe. Wyjątkowo nie wyrzucono ich z zajmowanego hotelu ani nie mieli nieprzyjemnych sytuacji z wszystkimi wokół. John nie był w stanie wrócić do wykonywanego zawodu. W tym momencie wrócił do starego mieszkania i od tej chwili detektyw na przemian z nieocenioną panią Hudson starali się zapewniać mu rozrywki i zajęcie. Krewetki w sosie z niespodzianką i cynamonowe ciasteczka pomagały przetrwać najnudniejsze i najpodlejsze dni. Sherlock jednogłośnie został okrzyknięty mistrzem kuchni i mimo początkowych oporów coraz chętniej zaszywał się w kuchni. Uwielbiał patrzeć, jak John na chwilę stawał się dawnym Johnem. Kiedyś sprawi, że będzie nim na stałe.

Tak minęły dzień za dniem dwa wakacyjne miesiące. Codzienna egzystencja wreszcie się unormowała. Oczywiście ich norma odbiegała od przeciętnego wzorca, ale każdemu w jakiś sposób ten układ odpowiadał. Mieli nadzieję, że kolory jesiennych liści, świeżo ściętych sierpem czasu w magiczny sposób przesiąkną do ich życia.

Było około ósmej rano, gdy chłodne promienie słońca muskały twarze przechodniów śpieszących Oxford Street. Zniknęły na szczęście już tłumy turystów; życie jakby delikatnie zwolniło. Sklep warzywny braci Clark'ów znajdował się na samym jej końcu, więc delektowali się wspólnym spacerem... Na swój sposób. Sherlock z bólem wyłączył komórkę i cały czas zastawiał się, czy w tej chwili nie powinien złapać jakiegoś przestępcy, a John nerwowo zerkał, czy przypadkiem nie spotka kogoś znajomego, kto zasypie go kondolencjami. Mimo wszystko to była odmiana. Niezaprzeczalnie miła odmiana.

- Piękną mamy jesień tego roku... – zaczął doktor, kiedy wreszcie stwierdził, że może odetchnąć z ulgą.

- Za tydzień znowu zacznie padać i będzie ponuro jak zawsze, więc w samą porę zauważyłeś.

- Nie musisz być niemiły, Sherlock – w jego głosie nie było nagany – wiem, że bardzo się starasz, abym nie zauważył, jak bardzo się zmieniłeś.

- Wydaje ci się.

- Zbywasz mnie?

- Trochę.

John uśmiechnął się lekko, jedynie kącikami ust, lecz to nie uszło uwadze Sherlocka. Sam nie mógł się powstrzymać i w efekcie prychnął krótkim śmiechem.

- Zależało mi, żebyś wrócił i znów był moim blogerem. Nawet po tym wszystkim.

Watson spokojnie pokiwał głową.

- A ja nawet po tym wszystkim się zgodziłem...

- Szczerze powiedziawszy taki był cel moich działań – rzucił obojętnie detektyw.

- Szczerze powiedziawszy nie mogę narzekać. Chętnie bym wrócił do Włoch.

Z tobą, dodał w myślach. Zdziwił się, że pomyślał właśnie o Sherlocku, a nie o Mary, która przecież była jego żoną. Gdzieś w głębi serca zrobiło mu się z tego powodu przykro.

- Chcesz wyglądać jak ta banda opalonych kretynów? Anglia dobrze ci robi na cerę.

- Tak, jasne – uśmiechnął się – Ale ty też mogłeś skorzystać, zamiast siedzieć całymi dniami na komisariacie.

- Czy mam ci przypomnieć, że pierwszą klasę wynajął dla nas ambasador w podziękowaniu za moją drobną przysługę?

- Dalej uważam, że się przepracowujesz.

Rozmawiali tak lekko i śmiali się nie zwracając uwagi na ludzi wokół. Sherlock zauważył, że w tym oświetleniu John wygląda bardzo korzystnie. Nie oddałby go żadnej kobiecie, nikomu na ziemi ani nawet poza nią. Natomiast John doszedł do wniosku, że nie potrzebuje Elli, żeby poradzić sobie z otaczającym go światem. Potrzebuje swojego dektektywa-konsultanta.

- Nalegam, abyśmy przyśpieszyli kroku, jeśli chcemy zdążyć przygotować obiad zanim zapadanie zmrok.

Na obiad podany został kurczak w sosie słodko-kwaśnym z ryżem, a do tego francuskie wino z '89 roku.

- Nie lepiej zostawić je na jakieś specjalne okazje? – zapytał John, studiując etykietkę. Żałował, że nie przyłożył się do francuskiego w szkole. Nazwa owego trunku była dosyć enigmatyczna, ale pachniał wybornie.

- Tak się skała, że mamy dożywotni zapas wina.

John lekko zmarszczył brwi i przekręcił głowę.

- Coś mnie ominęło?

Sherlock udawał niewzruszonego. Doskonale pamiętał tę sprawę, ale nie była ona specjalnym powodem do dumy, oprócz wyżej wspomnianego wina, rzecz jasna.

- Po prostu pomogłem właścielowi winnicy odzyskać jego uprowadzoną córkę. Tak się składa, że młoda dama wpadła w niewłaściwe towarzystwo, a pewnien ambitny, lecz o niezbyt lotnym umyśle młodzieniec postanowił to wykorzystać. Ojciec gotów był oddać sporą część majątku w zamian za dziecko ale odwiodłem go od tego.

- Jak znaleźliście porywacza?

Sherlock uśmiechnął się jak dziecko.

- Namierzyliście go po komórce? Ktoś go wydał?

- Gorzej. Zostawił na kopercie odciski palców a ponieważ był wcześniej notowany rozpoznanie jego tożsamości nie stanowiło większego problemu. Co dziwne... pod tą samą groźbą złożył swój podpis.

John śmiał się przez dłuższą chwilę.

- I Greg z całym Scotland Yaredm nie mogli sobie z tym poradzić?

- Cóż... List przyszedł dopiero po tygodniu, listonosze strajkowali. Poza tym ten dzieciak miał niewyraźne pismo – odkroił kawałek kurczaka i włożył do ust.

- Właściciel winiarni był bardzo zadowolony, a kilka butelek to nie wiele jeśli kochał córkę tak, jak twierdził.

John jadł w milczeniu. Wokół paliło się kilka świeczek, co tworzyło bardzo romantyczny nastrój. Niebo zaszło ciemnymi chmurami, a ich blask uspokajał skołatane serca i myśli. Duży bukiet kwiatów, który z wyrazami wdzięczności otrzymał Sherlock nadawał wnętrzu jeszcze bardziej przytulny wygląd. Żeby nie było tak idyllicznie większą część przestrzeni kuchni zajmował zestaw szalonego chemika Sherlocka i słoiki zawierające dziwaczną substancję. W opozycji do nich stały słoiki z konfiturami od przyjaciółek pani Hudson. Zadziwiające, ale wyglądały łudząco podobnie. Doktor zakodował, aby nie tykać żadnych podejrzanych przetworów w najbliższym czasie.

Szczęście ma to do siebie, że jest jak domek z kart – długo je budujesz, a potrafi pod byle oddechem obrócić się w ruinę. Detektyw musiał mieć tego świadomość. Ta praca wymagała poświęceń, jeśli chciało się być ekspertem w tej dziedzinie. Gdzieś podświadomie spodziewał się tego telefonu. Jego serce drżało z obawy, że ta minuta w końcu nadejdzie. Jego ręce zawczasu zadrżały a czujny umysł przewidział to wcześniej.

- John, czy coś –

Nie zdążył dokończyć, po drugiej słuchawki słychać było krzyki.

- W zaułku za sklepem Clarków jest martwy człowiek z trzema nożami wbitymi w ciało. Nie wygląda to na robotę zazdrosnej żony, boże, ten znak... może to mafia? Nie umarł dawno, ale zaraz zrobi się tu zbiegowisko. Przyjedź, musisz to zobaczyć – jego głos drżał, a odgłosy w tle nasiliły się.

- John, spokojnie. Zaraz tam będę.

Nie, nie będzie spokojnie. Od chwili gdy wyeliminował Moriartego nie mogło być na długo spokojnie. Geniusz zła nie mógł działać sam.

Westchnął.

Miał nadzieję, że John dobrze zniesie towarzyszenie mu w śledztwie. O spokojnym zostaniu w domu nie było przecież mowy.

~Ciąg dalszy nastąpi~