Wiecznie lodowate spojrzenie w zastawie ze zwyczajowym ni to drwiącym, ni to rozbawionym uśmiechem krzyżuje się z tym łudząco do niego podobnym. Całuje go po raz kolejny, a zaraz potem energicznym ruchem ściąga z niego koszulkę, która tylko stoi mu na drodze. Zjeżdża z ustami na jego szyję, wsuwając do jego ust palce. Liczy się tylko zimna wściekłość, zabijana przez temperaturę pożądania.

— Nie wierć się — mruczy, przyciskając mocniej usta do gorącej skóry.

Cichy warkot wydobywa się przez zaciśnięte zęby w towarzystwie desperackiego dreszczu, który zalewa falami napięty jak struna kręgosłup, gdy pięć chłodnych palców zaciska się na jego karku, traktując go długimi paznokciami.

— Zabije! — syczy przez zęby, słysząc w uchu drażliwy chichot, przekształcający się po chwili w gardłowy, wyraźnie czymś rozbawiony szept:

— Kogo? Siebie? Mnie? Nas?— Ostre jak brzytwa zęby zahaczając o delikatny płatek, ssąc i gryząc go na zmianę.

Zapada pomiędzy nimi niewygodna cisza, raz za razem zakłócona przez niecierpliwą, chaotyczną parę oddechów. Zaczerpuje świeże powietrze do płuc i wypuszcza je z powrotem ze świstem, czując jak serce w spazmach podniecenia obija się boleśnie o żebra, doprowadzając go do całkowitego negliżu.

Mężczyzna nie czeka na odpowiedzi. Przyciska łapczywie język do kropel krwi, która sączy się z rany po paznokciach. Zlizuje ją z pedantyczną dokładnością, przesuwając palcami po jego torsie i tworząc na nim płytkie zadrapania.

— Wyglądasz ja główno — komplementuje, prześlizgując spojrzenie po jego twarzy, w którym igra widmo szaleństwa. Muska go opuszkiem palca w policzek i wykrzywia usta w sardonicznym uśmiechu, rysując na nich wzorek z krwi. — Słaby, połamany… — wymienia aromatycznie, wędrując dłonią wzdłuż jego żuchwy.

Cavendish zatraca kontakt z rzeczywistością, barwy dookoła stapiają się w chaotyczną całość, a pożądanie prawie zwala go z nóg. Dyszy ciężko, starając się odwzajemnić każdy pocałunek i dotyk, wręcz zrywając z niego cienki materiał w charakterze falbaniastej koszuli. Namiętność pali każdą komórkę cavendishowego ciała. Ma wrażenie, że gorące podmuchu z nim igrają, drażnią go, nie pozwalając mu doszczętnie spłonąć. Przyjemne ciepło rozchodzi się strużkami wzdłuż jego kręgosłupa i własnowolnie drży, zaciskając dłonie na jego ramionach.

Majacząca tuż za nimi marmurowa płyta staje się nieocenioną podporą, gdy uwłasnowolnione alter ego zaczyna jeszcze mocniej na niego napierać, z taką mocą, o istnienie, której by go nawet nie posądzał. Naznacza jego szyję wilgotną ścieżką, pozostaje po sobie ślady, które zmyją nadchodzące dni.

— Potrzebuję cię zniszczyć — szepcze cicho Hakuba, zaciskając palce mocniej, mocniej i mocniej, do nieprzytomności, do śmierci na szyi, która nadal wykazuje życiowe funkcje.

Cavendish rozluźnia się i poddaje się mu całkowicie. Przestaje obcałowywać jego wargi, przestaje językiem zataczać kręgi na wyrzeźbionej klatce piersiowej i siłować się z zapięciem spodni. W mgnieniu oka staje się bierny, ustępliwy. Nie pragnienie niczego innego niż tego, co mogą przynieść kolejne uciekające minuty. Dusi się, pozwalając sercu wybijać tysiąckrotnie wzmożony rytm.

— Wesołych Świąt — mamrocze cicho, zmniejszając jeszcze bardziej dzielący ich dystans.

Stosowna odpowiedź nie pada.

Ciało jest sztywne, jego temperaturą przypomina opad atmosferyczny w postaci kryształków lodu o kształtach sześcioramiennych gwiazdek, łączących się w płatki śniegu.