John zahamował z piskiem opon i nie czekał nawet aż Teyla i Jennifer wyskoczą z samochodu. Otworzył swoje drzwi i wyciągnął z tyłu nosze karetkowe, które uderzyły głucho, gdy kółka zetknęły się z betonowym podłożem. Teyla położyła na nich swoją torbę, a potem machnęła do jednego ze strażników swoim identyfikatorem, co okazało się zbyteczne, bo szef ochrony już na nich czekał przy windzie. Mieli czyste przejście i nie marnowali ani sekundy.
- Jest w podziemnym laboratorium, stracił przytomność. Doktor McKay jest uczulony na cytryny – poinformował ich mężczyzna.
- Czy ma jakieś objawy? – spytała Teyla pospiesznie.
- Nie ma opuchlizny, ale jeden z jego współpracowników użył tego… długopisu z adrenaliną – powiedział mężczyzna ewidentnie się wahając.
John zerknął na jego identyfikator. Cameron Mitchell.
- Epipenu – wtrąciła Jennifer i już przygotowywała swoją torbę. – To dobrze. Kupił nam czas – powiedziała, zapewne chcąc uspokoić wystraszonego lekko mężczyznę.
John wiedział dokładnie, kiedy patrzył na wojskowego i chociaż Mitchell nie miał na sobie umundurowania – to w jaki sposób się trzymał prosto, wiele o nim mówiło. Air Force. Dziwił się nawet, że ta twarz nie przemknęła mu wcześniej przed oczami. Nie był od mężczyzny w końcu wiele starszy. I to nie tak, że pilotów było tysiące.
Cameron nie zdradzał za bardzo emocji, ale John i tak czuł bijący od niego niepokój. Zapewne czuł się osobiście odpowiedzialny za niedopilnowanie mózgowców. Z nimi zawsze był największy problem i dlatego John nienawidził cywili. Z tym, że teraz sam był cywilem.
Otworzyli drzwi laboratorium noszami i John czuł ulgę, która biła od ludzi na ich widok. Dlatego tak bardzo kochał tę pracę. Nic bardziej go nie rozluźniało. Na ich widok każdy się cieszył, bo przynosili ukojenie i pomoc. I chociaż czasem zaraz potem następowała żałoba, zawsze starali się z całych sił, aby przynieść rodzinom przede wszystkim nadzieję.
John był nagle całkiem świadom tego, że otaczających ich ludzi było za wielu. Białe kitle oznaczało naukowców, ale zaraz koło leżącego na ziemi mężczyzny, klęczała kobieta tak podobna do niego, że musieli być rodzeństwem. John zresztą wyczuwał jej emocje i ta troska zapewne miała go prześladować przez cały dzień. Całe szczęście ich zmiana kończyła się wraz z tym przypadkiem i potem mógł iść na piwo, i zapomnieć o widoku mężczyzny leżącego na sterylnych płytkach z igłą nadal w piersi.
- Zróbcie miejsce – powiedział John, robiąc dziewczętom przestrzeń.
Teyla już klęczała sprawdzając puls, a Jennifer badała gardło mężczyzny. Nie bardzo wiedział dlaczego kobiecie schodzi tak długo, przeważnie potrzebowała sekund, aby reagować. A potem nagle fala paniki spłynęła na niego niczym grom z jasnego nieba. Gdyby nie stół laboratoryjny za nim, zapewne upadłby na podłogę, ale opanował się akurat na tyle, aby zobaczyć, że Keller trzyma w dłoniach kolejną strzykawkę zapewne z adrenaliną.
- Nie ma opuchlizny, ale coś jest nie tak – powiedziała Jennifer i John zobaczył jak jego własna ręka wysuwa się do przodu, a potem łapie Keller za nadgarstek.
Może nawet boleśnie, bo kobieta pisnęła.
- To Strażnik – powiedział z pewnością w głosie.
- Skąd… - wyrwało się kobiecie, która stała najbliżej. – To ważne?
- Dlaczego oni nigdy o tym nie mówią przez telefon – westchnęła Teyla.
- John? – wyrwało się w tej samej chwili Jennifer i zdał sobie sprawę, że nadal trzyma ją za nadgarstek.
Potrząsnął głową, starając się ochłonąć i skupić wyłącznie na nieprzytomnym.
- Karetka z centrum nie zdąży – powiedziała Teyla, biorąc głębszy wdech.
- Nie – przyznał jej rację.
- Musicie mu pomóc! – krzyknęła kobieta za nimi. – To mój jedyny brat! On… On… On nie może umrzeć!
- Nie umrze – odparł John spokojnie. – Odleciał – dodał, a potem potarł twarz dłonią, podejmując decyzję.
Ściągnął z siebie kurtkę i ukląkł obok nieprzytomnego.
- John? – spytała Teyla.
- Wszyscy wynocha – powiedział, nie bawiąc się nawet w grzeczności. – Zadzwońcie do jego partnera. Niech przyjedzie natychmiast. Im mniej tutaj będzie osób tym lepiej – dodał, spoglądając sugestywnie na Mitchella, który tylko skinął głową i zaczął przepędzać naukowców.
W ciągu kilku sekund został sam z siostrą Strażnika.
- On nie ma partnera – powiedziała kobieta cicho. – To ja… To ja…
- Nic się nie dzieje – skłamał, wiedząc, że będzie ciężko. – Jak ma na imię?
- Meredith – odparła.
Zamrugał oczami, bo jakoś nie mógł uwierzyć, żeby ten mężczyzna pozwalał tak do siebie mówić. Nawet teraz, gdy był nieprzytomny, biła od niego przyjemna siła.
- Jak lubi, aby do niego mówić? – spytał John, dotykając samymi opuszkami palców skóry Strażnika.
Nie chciał spłoszyć mężczyzny, a ten był ewidentnie zamknięty we własnym koszmarze. Nie inicjował często podobnych kontaktów, ale teraz nie miał wyboru. Nie zamierzał tego jednak robić publicznie, bo stopień intymności przekraczał wszelkie granice. Wolałby już, aby oglądano jak kogoś pieprzy. A nie był ekshibicjonistą.
- Rodney – odparła tamta.
- Rodney – powtórzył, zaciskając mocniej dłoń na nadgarstku mężczyzny.
Widział jak powieki Strażnika zadrgały.
- Budzi się – ucieszyła się kobieta.
- Nie, reaguje na mnie. Wie, że tutaj jestem – odparł John spokojnie. – Wyjdź. Tak będzie najlepiej. Doktor Keller na pewno ma coś na uspokojenie.
Czuł jak upór rośnie w kobiecie, ale jej przerażenie było równie silne. W końcu zalała go fala bezradności i słyszał charakterystyczny dźwięk obcasów uderzających o posadzkę. Kiedy otworzyła drzwi, John usłyszał jak Teyla nazwała go Przewodnikiem – który chociaż nie ma wyszkolenia, niejednokrotnie okazał się przydatny. Centrum zostało wezwane, więc w zasadzie jemu pozostawało utrzymać Strażnika jako tako na tej ziemi.
- Rodney – powiedział John spokojnie, dotykając otwartą dłonią piersi mężczyzny.
Jasna skóra dawno nie widziała słońca. Wydawała się prawie przezroczysta i tak cudowna pod jego palcami, że już nigdy nie chciał odrywać od niej dłoni. Nigdy wcześniej nie czuł czegoś podobnego, co tylko utwierdziło go w przeświadczeniu, że ma do czynienia z jednym ze Strażników Alfa. Dla cywilów nie miało to zbyt wielkiego znaczenia, a Rodney był ewidentnie naukowcem. Nie planował strzelać do terrorystów w najbliższym czasie. I dobrze, bo John też miał dość śmierci. Chciał nieść nadzieję i spokój, i teraz czuł się na swoim miejscu, gdy pod jego palcami biło serce Rodneya. Nie zwalniało, ale nie spodziewał się innej reakcji.
Zamknął oczy i pozwolił się wciągnąć w umysł tak skomplikowany, że przez chwilę nie wiedział na co patrzy. Wszystko jednak było poukładane, wystarczyło znać klucz, a tak się składało, że znał ciąg Fibonacciego nie najgorzej. I czuł zaskoczenie Strażnika, który nagle odkrył, że nie jest już sam.
Jedną z najbardziej znienawidzonych rzeczy, która była w całym tym prowadzeniu Strażników, to niemożność zatrzymania cudzych emocji. Czuł więc strach Rodneya i jego konsternację. Nie wiedział nawet jak je oddzielić, bo coś mężczyznę ewidentnie wytrąciło z równowagi. Miał ochotę płakać, kiedy zdał sobie sprawę z tego jak bardzo samotny jest Rodney i próbował odsunąć to jak najdalej, bo wchodzenie z buciorami do cudzego życia emocjonalnego nigdy nie było jego celem. Nie mógł jednak nie poczuć jak jego serce zaczyna szybciej bić, gdy trafił na całe te pokłady miłości, którymi Rodney obdarzał swoją rodzinę.
I na tym zamierzał się skupić.
- Rodney – powtórzył i mężczyzna zamrugał.
Jego serce jednak nadal biło jak oszalałe i John zdał sobie sprawę, że nie było nigdy żadnej alergii na cytrusy. Nie wiedział skąd ta nagła informacja, ale to miało sens. I może Rodney nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Inaczej adrenalina nie wykańczałaby serca Strażnika, które nigdy nie powinno być poddawane podobnym zabiegom. Nie był lekarzem, ale wiedział o tym, bo to była jedna z cholernych podstaw.
Strażnik nie miał uczulenia na cytryny, ale jednak bał się ich i teraz Johna zalała fala wstydu płynącego od mężczyzny, gdy Rodney zdał sobie sprawę, iż John właśnie dowiedział się wszystkiego. I tajemnice ludzi bywały różne. Czasami do kresu doprowadzała jednych sama myśl, że mogliby zostać sami. Kryptonitem Rodneya były cytryny.
- To w porządku czasem się bać – powiedział John, starając się pchnąć w stronę mężczyzny całą empatię, na jaką było go stać.
Miał rację, Rodney był nietuzinkowym człowiekiem, a nawet okazem wśród Strażników, bo nawet na skraju śpiączki spowodowanej odlotem, nie chciał pogodzić z litością. Czuł się jeszcze bardziej upokorzony słowami Johna niż faktem, że ludzie widzieli go trzęsącego się w panice.
- Nie, to w porządku czasem się bać, naprawdę – powtórzył John i otworzył się tylko bardziej, bo nie chciał nieporozumień. – Byłem na wojnie. Wiem, co to strach. I to czyni nas ludźmi. Masz prawo się bać, Rodney, bo świat jest straszny. I nikt nie ma prawa decydować o tym czy cytryny są straszne czy nie. Tylko ty – powiedział z mocą i o dziwo wcale nie czuł się jak idiota. – Boimy się różnych rzeczy, ale to nas nie czyni tchórzami. Pytanie co zrobisz z tym strachem. Poddasz się? Zmarnujesz cały swój geniusz? – spytał, instynktownie wiedząc, że Strażnik odpowie najlepiej na rzucone wyzwanie.
Zawsze byli bardzo ambitni i w ciągu kilku sekund poczuł jak Rodney zaczyna walczyć. Ciało Strażnika napięło się i mężczyzna próbował zapanować nad przyspieszonym biciem serca. Bezskutecznie.
- Spokojnie – powiedział John, wiedząc, że nie uda im się zrobić wszystkiego na raz.
I co było naprawdę dziwne, czuł się tak, jakby faktycznie rozmawiał z mężczyzną. To nie było normalne. W zasadzie nawet jego serce przyspieszyło, gdy wyobraził sobie jego i Rodneya na randce. Czuł, że są kompatybilni. Inaczej jego dotyk nie sprowokowałby tak silnych reakcji u mężczyzny.
Rodney był naukowcem z ogromną wolą walki. Kimś, kto nie pchał się do przodu przed światła reflektorów. Czegoś podobnego szukał. Ambicji, która jednak miałaby silny fundament w umiejętnościach, a czuł, że jego Strażnik właśnie taki był.
- Wsłuchaj się w moje serce – poradził mu John i Rodney poruszył się delikatnie, dochodząc powoli do siebie.
Czuł pod palcami jak ciało Strażnika powoli się nagrzewa. Serce nie chciało zwolnić, ale Rodney zapewne w ciągu całego swojego życia nie z takimi rzeczami sobie radził. Byli mniej więcej w tym samym wieku i niezwiązany Strażnik zapewne przechodził piekło, gdy świat atakował go z każdych stron. I nic dziwnego, że jego siostra była tak opiekuńcza. Musiała wyprowadzać go z każdego transu. I Rodney zapewne odwalał większość roboty. Kobieta nie była Przewodnikiem. Nie miała najmniejszej empatii, która promieniowałaby od niej, co nie czyniło jej wcale gorszym człowiekiem. Po prostu nie była zdolna do dbania o Strażników tak skutecznie jak inni.
John normalnie nie proponował ludziom randek, a od Strażników trzymał się z daleka, ale Rodney miał coś w sobie. I chciał sprawdzić gdzie to mogłoby prowadzić, gdyby mężczyzna był bardziej świadom, gdy będą rozmawiać. To nie musiało kończyć się więzią, ale po raz pierwszy na samą myśl nie dostawał dreszczy.
Rodney mrugał do niego i John mógł dostrzec jak błękitne są jego oczy. Nie widział niczego piękniejszego.
John wziął głębszy wdech, zostawiając w umyśle mężczyzny ślad własnej świadomości. Coś, po czym Strażnik wyśledziłby go z łatwością. I nawet gdyby ocknął się w centrum za miesiąc, wiedziałby, że jest tam jakiś tam John, który nie miałby nic przeciwko, gdyby wyszli na kawę.
Rodney otworzył oczy i patrzył na niego niewidzącym wzrokiem. Serce mężczyzny biło normalnie i John nie czuł już jego strachu. Panika zniknęła zastąpiona spokojem, o który od samego początku walczyli. Zdziwił się w zasadzie, gdy drzwi do laboratorium zostały ostrożnie otworzone, a kilku mężczyzn wbiegło do środka. Czuł, że są tacy jak on, więc zabrał dłoń z piersi Rodneya, robiąc im miejsce.
- Dobra robota – powiedział jeden z nich, gdy odsuwali Johna coraz bardziej do tyłu.
Teyla trzymała jego kurtkę, stojąc nadal w korytarzu, więc zabrał od niej rzeczy i obejrzał się za siebie jeszcze raz, dostrzegając, że głowa Rodneya instynktownie podążyła za nim i mężczyzna wpatrywał się w niego nadal.
John nie mógł nie uśmiechnąć się delikatnie i już miał wychodzić, gdy zderzył się z nikim innym jak Mitchellem.
- Doktor Miller chciała z panem porozmawiać – powiedział mężczyzna tonem, który mu się wcale nie spodobał.
- Teyla? – rzucił jeszcze, czując, że szef ochrony pewnie nie wypuści ich z budynku, jeśli za nim nie podąży.
Nie chciał wstrzymywać kobiet dłużej niż to konieczne. Teyla miała dziecko, które chciała zobaczyć po pracy, a Jennifer pewnie biegła na zmianę do szpitala.
- Poczekamy – obiecała mu Keller.

***

Doktor Miller okazała się siostrą Rodneya i John spodziewał się bardziej, że Mitchell poprowadzi go do jakiegoś zapyziałego pokoiku ze słabym oświetleniem, pełnego papierów i wykresów. Na MIT miał okazję kilka razy obserwować geniuszy przy pracy i było coś wspaniałego w tym jak poruszali się po tym niby nie uporządkowanym bałaganie własnych umysłów.
Doktor Miller jednak przestała kojarzyć mu się z okularnicą w fartuchu, gdy tylko Mitchell otworzył przed nim drzwi do ogromnego, słonecznego gabinetu. Kobieta siedziała za biurkiem, które zapewne było warte tyle, co połowa jego mieszkania. Ciemne drewno nie bywało tanie. A do tego wionęło antykiem. John nie chciał wiedzieć na jakiej aukcji udało się jej wygrać mebel.
Kobieta nie wstała, gdy wszedł, ale nie był zaskoczony. Czuł bijącą od niej niepewność i pewnie próbowała narobić miną. Nic jednak nie zmieniało faktu, że troszczyła się o Rodneya. Nie było ludzi całkiem złych i zapatrzonych w siebie. Czy zimnych. Zawsze istniały osoby, o które się troszczyli. Miller mogła udawać bizneswoman, ale była siostrą i pewnie żoną, matką, sądząc po ilości zdjęć, które stały na jej biurku.
Spojrzała na niego, jakby nie wiedziała co z nim zrobić i John nie kwapił się, aby siadać. Czuł, że nie pobędzie tutaj długo. Znał te metody rozmów. Jego ojciec był mistrzem, a ona nie osiągnęła jeszcze jego wieku. Nie miała takiego doświadczenia. I nie znała go, więc nie wiedziała jak nim manipulować.
- Dziękujemy za twoje usługi – powiedziała w końcu i sięgnęła do górnej szuflady biurka.
John zamarł, bo koperta była wypełniona pieniędzmi. Czuł wyraźnie ich zapach i dziękował wszystkiemu na świecie, że normalni ludzie nie mogli odbierać emocji jak on. Dawno nikt go tak nie upokorzył i nie wiedział nawet co z tym zrobić. Koperta została przesunięta w jego stronę i Miller patrzyła na niego, jakby czekała aż ją podniesie.
- Proszę pani, jestem kierowcą karetki – podjął, starając się opanować drżenie w głosie. – Naszym zadaniem jest pomagać ludziom. Nie musi mi pani płacić – zapewnił ją.
Jej usta zbiły się w wąską kreskę, gdy spojrzała na niego podejrzliwie. Te poprzeczne zmarszczki między brwiami nigdy nie oznaczało niczego dobrego.
- Wiesz kim jest mój brat, prawda? – spytała cicho Miller. – Nie dziwię ci się, że chciałbyś uszczknąć trochę fortuny McKay, ale wiedz o tym, że mój brat się nie da na to nabrać. Nigdy nie chciał być Strażnikiem i nie szukał nikogo, kto kierowałby jego życiem…
- To nie jest – zaczął John, ale Miller potrząsnęła głową.
- Mój brat był dzisiaj nieprzytomny i bezbronny – weszła mu w słowo. – Słyszałam, co mówili tamci… Przewodnicy. Rodney nie będzie chciał więzi i nie ma na to czasu. Zaufaj mi na słowo i weź pieniądze, bo nie wyciągniesz na nas więcej niż to.
John w zasadzie chciał jej powiedzieć, że nie może zmusić Rodneya do niczego. Strażnicy mieli wolną wolę, a Przewodnicy nie mogli nic na nich wymusić. W zasadzie jego zadaniem byłoby gówniane wyciąganie Rodneya z każdego odlotu – takiego jak ten obecny, ale najwyraźniej wokół McKaya kręciło się mnóstwo osób z całkiem nieprzyjemnymi intencjami. I nie dziwił się, skoro Miller wspomniała o fortunie. Mgliście przypominał sobie nazwisko McKay, które jego ojciec mógł wymienić parokrotnie, gdy mówił o patentach. Rodney zatem nie był cichym naukowcem, a to naprawdę wiele wyjaśniało.
John nie pomyliłby się pierwszy raz, ale ten jeden czuł gorycz w ustach i chciał po prostu uciec, gdy tak kobieta patrzyła na niego jak na złodzieja. Co gorsze – łowcę posagów. I pewnie powinno go to ubawić, skoro jego samego próbowano tak obrobić, gdy był jeszcze młody i głupi, ale jakoś nie potrafił się z tego śmiać. Na wpółświadomie zaczął się obracać, aby uciec od emocji, które emanowały z kobiety, gdy zatrzymał go jej głos.
- Pieniądze – powiedziała krótko, więc instynktownie sięgnął po wypakowaną kopertę.
Dopiero na korytarzu zdał sobie sprawę, że wciąż ma ją w dłoniach i z obrzydzeniem spojrzał na eleganckie pismo kobiety. Wrzucił kopertę do pierwszego kosza na śmierci, nie patrząc więcej za siebie.