Odchodząc w mrok
Autor: Zilidya
Beta: MichiruK, za co ogromnie dziękuję, że tak długo ze mną wytrzymuje.
Ostrzeżenia: Non-canon, skoki w czasie (1977, 1998), śmierć głównego bohatera (chyba że zmienię zdanie :D); oczywiście Harry jest potężny, nie jakoś hiperstrasznie, ale jeśli kogoś to razi, to zawczasu o tym uprzedzam.
Paringi: SS/HP, SS/LV
Spełnienie życzeń: Tyone i Fantasmagorii
Dla przypomnienia: Dumbledore został dyrektorem w 1956, a Severus Snape ukończył szkołę w 1978.
"(…)Ty, który teraz mnie obejmujesz, kimkolwiek jesteś... Kim jest ten, co chciałby zostać mym uczniem? Droga jest podejrzana, cel niepewny - być może zgubny.
Wiedz, że bez jednej rzeczy, wszystko będzie bez sensu.
I zanim posuniesz się dalej, lojalnie ostrzegam,
Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz, lecz kimś całkiem innym.
Kto chciałby pretendować do mego serca?
Musiałbyś wszystko rzucić, a ja, zapewne, stałbym się
twoim jedynym i wyłącznym wzorem do naśladowania,
Nawet wtedy, twój nowicjat byłby długi i wyczerpujący,
Musiałbyś zrezygnować z dawnej koncepcji życia
I wyrzec się wszelkich, przyjętych powszechnie zasad.
Dlatego już teraz zaoszczędź sobie fatygi,
Zabierz rękę z mojego ramienia i pozwól mi odejść...
Odstąp ode mnie i idź swoją drogą.(…)"
Walt Whitman
Odchodząc w mrok, oglądamy się za światłem. Za tym, czym kiedyś żyliśmy, a teraz, w jakiś sposób, zostało nam to odebrane. Wiemy, że nie mamy szans tego odzyskać. Jednak nie przestajemy pragnąć. A te pragnienia dają nam siłę, by żyć. Może w pustce, może w ułudzie, ale trwamy na swoim własnym posterunku. Czekając.
Zilidya.
Cz. 1.
"Umarłem dziś,
lecz ciąglę oddycham,
krwawię,
na razie,
Jestem w kawałkach."*
Gdy tego dnia na błoniach Hogwartu pojawił się w błysku oślepiającego światła zakrwawiony chłopak, wszyscy zamarli. Nawet Huncwoci, choć sekundę wcześniej planowali znów mnie ośmieszyć.
Jedynie ja i Lily mieliśmy na tyle przytomności umysłu, żeby zareagować. Podbiegliśmy do nieruchomego ciała i odwróciliśmy je na plecy. Cała jego twarz pokryta była zakrzepłą i świeżą krwią. Jedną z rąk miał wykrzywioną pod nietypowym kątem. W drugiej zaciskał z całych sił jakąś biżuterię i nawet, gdy był nieprzytomny, nie udało się nam tego wyjąć z zaciśniętej dłoni.
Lily odchyliła jego szatę i zakryła usta dłonią. Jeden rzut oka sprawił, że natychmiast rzuciłem zaklęcie lewitujące i pobiegłem z rannym w stronę skrzydła szpitalnego.
Pomfrey zareagowała podobnie jak Evansówna, ale ona szybko się opamiętała i zaczęła zadawać pytania, przygotowując jednocześnie eliksiry i opatrunki.
— Co się stało? Czym dostał?
— Nie wiem. Pojawił się nagle na błoniach w tym stanie. Chyba użył świstoklika. — Zacząłem ostrożnie zdejmować z rannego ubranie.
Chyba ta czynność sprawiła chłopakowi spory ból, bo jęknął i otworzył oczy, rozglądając się trochę nieprzytomnie. Znałem te oczy, i to aż za dobrze. Czyżby to ktoś z rodziny Evansów?
Wzrok chłopaka zatrzymał się na mnie. Źrenice rozszerzyły się, jakby mnie rozpoznawał.
— Severus... — szepnął i wyciągnął w moją stronę zakrwawioną dłoń, upuszczając na pościel trzymany wcześniej tak usilnie przedmiot. — Nic ci nie jest.
Musnął mój policzek, a po jego twarzy spłynęła nagle łza. Jego dotyk był elektryzujący. Palił mnie niczym ogień.
Zaraz potem dłoń opadła. Chłopak stracił przytomność. Pomfrey w tej samej chwili podeszła z tacą i widziała ostatni gest rannego.
— Znacie się?
— Pierwszy raz go widzę — odparłem zgodnie z prawdą, choć wydawał mi się dziwnie znajomy.
Zacząłem się odwracać, by wyjść.
— Zostań, potrzebuję czyjejś pomocy.
— Dlaczego ja?
— Bo wiem, że interesujesz się uzdrowicielstwem. Rozbierz go do końca i otrzyj, a ja podam mu eliksir przeciwbólowy. Potem zajmiemy się jego ranami. Wysłałam już wiadomość do dyrektora, zaraz tu przyjdzie.
Tylko raz sprzeciwiłem się tej kobiecie. Więcej tego błędu nie popełnię. Nawet jeśli miałoby mnie to kosztować życie. Poza tym była jedyną osobą, która się o mnie martwiła i znała prawdę. Może to jej młody wiek i niewykorzystany instynkt macierzyński?
Zabrałem się za swoją część przydzielonego zadania. Z każdym odkrywanym kawałkiem moje przerażenie rosło. Zresztą nie tylko moje. Poppy zrobiła się blada, gdy rzuciła zaklęcie diagnozujące.
— Bądź delikatny. Sporo przeszedł — powiedziała, ale mnie nie musiała uprzedzać.
Kilka z tych klątw już znałem. Czarny Pan był łaskaw już mi je pokazać, i to nie tylko na mugolach. Byłem u niego dopiero kilka tygodni, ale powoli zaczynałem żałować swojej decyzji. Czyżbym popełnił błąd, podążając za potęgą?
Podczas oczyszczania twarzy z krwi odkryłem na czole chłopaka bliznę w kształcie błyskawicy, chyba niedawno zagojoną, bo ciągle zaczerwienioną. Nie była to jedyna blizna, jaką znalazłem, ale teraz ważniejsze były otwarte rany, zagrażające życiu.
Dumbledore wkroczył cicho do szpitala, ale ja go dostrzegłem, choć nie pokazałem tego nawet najmniejszym gestem. Pielęgniarka albo go nie widziała, albo bardziej interesował ją stan pacjenta.
— Co z nim, Poppy?
— Trzy złamane żebra, wybity bark i złamany obojczyk lewej ręki. To te łagodniejsze rany. Efekty Cultera, Crucio, Imperiusa, Conjunctivitisa, Relashio, Verte Stati, Incancerousa. Rzucane i likwidowane naprzemiennie. Jednej klątwy nie znam, chyba jakaś nowa, i rany będą się dłużej goić, bo użyto czarnej magii. Jest też osłabiony magicznie. To są ślady walki, Albusie. Nie wiem, z kim walczył, ale to musiał być więcej niż jeden przeciwnik.
Dyrektor rzucił jakieś zaklęcie, wyszeptane tak cicho, że nawet stojąc dwa kroki od niego, nic nie usłyszałem.
— Niestety, Poppy. Walczył z jednym, bardzo potężnym czarodziejem. Otacza go tylko jedna sygnatura. Ten chłopak walczył o swoje życie i ledwie mu się udało je uratować.
— Aurorzy chyba powinni się tym zainteresować. Czyja to sygnatura, dyrektorze? — zapytałem.
— Już się tym zajmują, mój chłopcze. Jestem ciekaw, czym ten młody człowiek podpadł Tomowi, że sam z nim walczył.
Zamarłem. Temat Czarnego Pana w każdym kręgu był tabu. Jedyną osobą, która nazywała go jego własnym imieniem, był właśnie dyrektor. Muszę być ostrożny. To był jedyny czarodziej, do którego Czarny Pan czuł respekt. Nie miałem zamiaru wylądować w Azkabanie.
— Dowiemy się, jak się obudzi. Nie nastąpi to zbyt szybko, a nawet jeśli tak, to nie na długo. Nie po tylu klątwach — zauważyła kobieta.
— Zajmij się nim dobrze, Poppy. Widzę, że masz już nawet doskonałego pomocnika. Jeśli potrzebujesz go na dłużej, to zwolnię go z zajęć.
— Nie pogniewam się, jeżeli mi dłużej pomoże.
Gdyby nie wyuczony, jeszcze przy moim parszywym ojcu, nawyk ukrywania uczuć, to wzniósłbym oczy ku niebu. Pozostało mi tylko ciche burknięcie obelgi o wyzysku biednych uczniów, co oczywiście kobieta zbyła machnięciem ręki, a dyrektor tym swoim uśmiechem dobrego dziadka.
Dumbledore wyszedł, a my wróciliśmy do powolnego przywracania rannego do życia.
— Jestem ciekawa, kim jest. Jest młody, chyba w twoim wieku.
— Obudzi się, to się nam grzecznie przedstawi. Jeśli to wszystko, to przyjdę wieczorem, by pomóc przy zmianie opatrunków. Do podawania eliksirów nie potrzeba asystenta —warknąłem i opuściłem salę, trzaskając drzwiami.
Lily czekała na mnie na korytarzu. W oddali dostrzegłem kundla. Pewnie pilnował jej na polecenie Pottera. Gdy Evans zerkała mi przez ramię w stronę skrzydła szpitalnego, rzuciłem w jego stronę Tarantallegrę. Niech ma za wcześniej, nawet jeśli ktoś im przerwał.
— Co z nim? Wyjdzie z tego?
— Nie za szybko, ale tak. A teraz wybacz, idę się umyć. Chłoszczyć nie usuwa zapachu krwi.
Minąłem ją szybko, zanim zdążyła mnie powstrzymać, i skierowałem się w dół, w stronę lochów.
Malfoy na mój widok skrzywił się, ale nic nie powiedział. Jeszcze. Jego kazania, jak to powinienem wyrównać rachunki z trójką Gryfonów, stały się już nudne. Przynajmniej dla mnie. Odkąd zaczęła się nasza wojna podchodów u boku Czarnego Pana, Huncwoci uspokoili się. Trochę. Nadal zdarzają się im – nam, jeśli mam akurat ochotę podjąć wyzwanie – kłótnie słowne, ale nie są takie jak dwa lata temu. Teraz każdy myśli o czymś ważniejszym niż pogróżki bez pokrycia. Czujemy na plecach oddech zbliżającej się wojny. Ja już jestem żołnierzem, i to ochotnikiem. Z własnej woli lub, jak zaczynam z każdą chwilą sądzić, głupoty.
Nic nie mogę zrobić. Tkwię w impasie. Nic nie ciągnie mnie w żadną stronę. Brak czynnika, który zmusiłby mnie do podjęcia jakiejś decyzji. A teraz pojawił się ten chłopak, a jego dotyk nadal palił mi skórę. Co się dzieje? I skąd zna moje imię? I dlaczego w jego ustach zabrzmiało tak miękko?
Gorąca woda zmyła zapach krwi, ale niewiele mi to pomogło. Ciągle byłem myślami przy tamtym chłopaku. Wytrwałem godzinę. Gdy Lucjusz znów zaczął swój pouczający monolog, po prostu wstałem z fotela stojącego koło kominka i opuściłem pokój wspólny Węży. Nogi same zaprowadziły mnie do szpitala.
Chłopak spał. Według Pomfrey dobrze reagował na eliksiry i była szansa, że jednak szybciej się ocknie. Zostawiła mnie z nim samego, twierdząc, że musi iść uzupełnić zapasy u Slughorna. Jakby nie wiedziała, że większość eliksirów leczących to moja praca. Warzenie mikstur było jedną z umiejętności, których także Czarny Pan potrzebował u swoich zwolenników.
Ponownie moje szczęście przyszło się przywitać. Chłopak musiał ocknąć się akurat wtedy, gdy ja byłem u jego boku.
Jęknął, krzywiąc się i łapiąc za czoło. Zaklął i westchnął. Chyba starał się zapanować nad bólem. Sięgnąłem po eliksir przeciwbólowy i podsunąłem mu do ust, unosząc jednocześnie jego głowę, by mógł się napić.
— Wypij, zaraz ci przejdzie.
Powąchał zawartość i odwrócił głowę.
— Na to nie pomoże, ale dzięki — zachrypiał. — Mogę jednak prosić o wodę?
Skoro nie chciał, to nie ja będę tym, kto go do tego zmusi. Podałem mu szklankę wody. Powoli ją opróżnił.
— Dziękuję.
Odebrałem puste szkło i odstawiłem na pobliski stolik koło łóżka. Czułem, jak jego spojrzenie przewierca mnie na wylot.
— Możesz przestać? — warknąłem wreszcie.
— Przepraszam. Wyglądasz tak młodo, Severusie.
— Młodo? Mam dopiero osiemnaście lat! Jak mam wyglądać? — Chyba nadal był w szoku i bredził.
Nie byłem jakimś ósmym cudem świata, ale teraz przedobrzył.
— Dwadzieścia lat? — Jego oczy rozszerzyły się i już miałem podać mu coś na uspokojenie, gdy weszła Pomfrey.
— Obudziłeś się, chłopcze? To dobrze. Wystraszyłeś nas trochę.
— Przepraszam, pani Pomfrey. Taki już mój los. Ciągle wpadam w kłopoty. — Uśmiechnął się do niej, a ja znów miałem to uczucie, że skądś go znam.
— Widzę, że Severus już ci co nie co powiedział. Czy mogę wiedzieć jak się nazywasz?
— Harry.
— I?
— Wystarczy Harry.
Jak on to robił? Każdego innego pacjenta Pomfrey wzięłaby w krzyżowy ogień pytań i dowiedziałaby się wszystkiego. Teraz tylko chłopak się uśmiechnął, a ona skinęła jedynie głową i rzuciła zaklęcie, sprawdzając jego stan. Zostawiła nas po chwili.
— A nazwisko? — Ja nie dam się tak łatwo.
— Przykro mi. To zbyt niebezpieczne.
— Czy to ma związek z atakiem na ciebie przez Czarnego Pana?
— Skąd...? — Już miał zapytać, ale przerwał. — Dyrektor wyczuł sygnaturę Toma?
Ten chłopak coraz bardziej mnie zaskakiwał, a co za tym idzie intrygował.
— Jak na kogoś, kto pierwszy raz jest w tym zamku, doskonale znasz wszystkich.
Zaczynałem mieć pewne podejrzenia, ale to nie mogło być możliwe. To było karalne.
Harry nie odpowiedział. Przymknął oczy i po chwili już spał. Jak na jego stan to długo wytrzymał.
Piekielna kobieta męczyła mnie codziennie kilka razy. Niemal zamieszkałem w szpitalu. Chłopak budził się rzadko, przeważnie raz czy dwa na dobę. Ciągle zadziwiał. Każda inna ofiara takiej ilości klątw byłaby albo zrozpaczona swoim stanem, albo załamana. Ten nie. Gdy się budził, prosił o jedzenie i znów zapadał w sen, jakby coś takiego przytrafiło mu się już nieraz.
W niedzielę, piątego dnia od pojawienia się Harry'ego Bez Nazwiska, wkroczyłem do skrzydła szpitalnego z planem wyperswadowania Pomfrey mojego udziału w asystowaniu jej. Zatrzymałem się w progu, ściskając w dłoni klamkę.
Chłopak stał koło swojego łóżka w samych spodniach, odwrócony do mnie plecami. Plecami, które pokrywała siatka długich, cienkich blizn. Czarnej magii nigdy nie da się wyleczyć do końca, nawet gdy zna się inkantację klątwy. Ocknąłem się z odrętwienia, gdy Harry jęknął, próbując założyć koszulę. Ramię nadal musiało boleć, choć nie nosił już opatrunku.
— Pomogę ci — zaoferowałem pomoc. — Nie forsuj ręki.
Nie miał nic przeciwko. Nie zwrócił nawet uwagi, że odezwałem się chłodnym głosem, który u każdego innego powodował odruch odmowny. On patrzył na mnie z delikatnym uśmiechem na twarzy. Przytrzymałem materiał, by mógł włożyć najpierw zranioną rękę, a potem drugą. Gdy okazało się, że nawet z zapięciem guzików ma problem, stanąłem przed nim i zacząłem zapinać je za niego.
— Dziękuję, Severusie — powiedział cicho, opuszczając ręce wzdłuż ciała.
— Skąd wiesz, jak się nazywam?
— Przecież wiesz, albo chociaż się domyślasz. Zawsze szybko łączyłeś fakty. Oczywiście rozumiesz, że nie możesz nikomu o tym powiedzieć. — Wyciągnął dłoń w stronę ubrań, w których tutaj przybył.
Nie powiedział nic, a w jego ręce pojawiła się różdżka.
Gdzie była, skoro osobiście przeszukałem jego rzeczy?
Zaraz za różdżką pojawił się naszyjnik z jakimś okrągłym wisiorem.
— Byłeś już u Toma, prawda? Nosisz jego znamię? — Moja różdżka w ciągu sekundy dotknęła jego szyi. — Nikomu nie powiem. To zmieniłoby bieg historii. Chcę ci tylko powiedzieć, że cię rozumiem.
— Co rozumiesz? — warknąłem wściekły. — Nic nie...!
— Co tu się dzieje? — Pomfrey wypadła ze swojego kantorka na pierwszy krzyk.
— Nic, pani Pomfrey. Severus chce po prostu zmusić mnie do powrotu do łóżka, a ja pragnę tylko trochę się rozruszać i porozmawiać z dyrektorem. Wrócę, naprawdę.
Kobieta znów została owinięta wokół palca chłopaka.
— Ależ oczywiście, kochanieńki. Trochę ruchu jest nawet wskazane. Severusie, potowarzysz Harry'emu, tak na wszelki wypadek, gdyby źle się poczuł.
Nie miałem najmniejszego zamiaru puszczać go samego. Muszę się dowiedzieć paru rzeczy. Otworzyłem przed nim drzwi, uśmiechając się tak lodowato, jak tylko ja potrafiłem. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Coraz bardziej mnie to denerwowało. Tak, jakby ten chłopak znał mnie od podszewki.
— O co chcesz zapytać? — zaczął, o dziwo, on.
— Z którego roku dokładnie jesteś?
— Z 1998.
— I Czarny Pan nadal panuje?
— Wrócił, ale panowanie trochę mu nie wychodzi. Ktoś mu usilnie przeszkadza.
— Wrócił? Co przez to rozumiesz?
Zadawałem pytania, a on prowadził. Skoro pochodził z przyszłości, to wcale mnie nie dziwiła jego znajomość Hogwartu.
— Dowiesz się w swoim czasie.
— Dlaczego nie teraz?
— Bo to twoja przyszłość. Nie mam zamiaru jej zmieniać. Są w niej chwile, które pragnę, by nie uległy zmianie.
Zwolnił, a ja nie spostrzegłem tego i wyprzedziłem go. Złapał mnie nagle za łokieć, a drugą ręką objął w pasie, przyciągając do siebie. Nikt tak nie spoufala się ze mną.
— Co byś zrobił, gdybym powiedział ci, że jesteśmy w przyszłości parą? — szepnął mi do ucha, otulając je ciepłem swojego oddechu.
— Majaczysz! — Odtrąciłem go.
Zawsze wszystkich odsuwam od siebie. Nie mam zamiaru zostać zraniony albo, jak w tym wypadku, wyśmiany.
— Masz coś z Pottera — burknąłem zły, że tak łatwo dałem się podejść. — Pogrywasz tak samo jak on i banda jego kundli.
Stało się coś dziwnego. Zraniłem go widać tymi słowami, bo przez jego twarz przemknęło kilka szybkich uczuć. Trwało to bardzo krótko, po czym znów uśmiechnął się tym swoim delikatnym uśmiechem.
— Każdy popełnia w młodości błędy. Ty już o tym wiesz, chociaż na decyzję, by to zmienić, masz jeszcze trochę czasu.
— Zmienić? To nie ja zachowuję się jak debil!
— James Potter wkrótce się zmieni! Ty się zmienisz.
Zatrzymał się przed chimerą, chroniącą wejście do gabinetu dyrektora. Pochylił się do niej i coś szepnął. Wejście otworzyło się natychmiast.
— Jak...? — urwałem zszokowany.
Nawet McGonagall musi wypowiadać głośno hasło, by wejść.
— Dla mnie te drzwi zawsze stoją otworem. Wybacz, ale z Dumbledore'em muszę porozmawiać sam.
Nie wiem, o czym rozmawiał z dyrektorem. Pojawił się w pokoju wspólnym Ślizgonów godzinę później, ubrany już w szkolne szaty.
— Witam — przywitał się zaraz po zamknięciu się za nim przejścia, a wszyscy odwrócili się w jego stronę. — Zostałem przydzielony tymczasowo do waszego domu. Nazywam się Harry. Raczej długo tu nie będę i to chyba wszystko, co musicie wiedzieć.
Czy tylko mnie wydawało się, że w tym przekazie słychać było ukrytą groźbę, albo raczej ostrzeżenie?
Chyba jednak nie byłem jedyny.
Malfoy zareagował natychmiast, zrywając się z kanapy i kierując wyciągniętą z szaty różdżkę w stronę nowoprzybyłego.
— Nie będziesz nam groził!
Harry uśmiechnął się spokojnie, z niespotykanie niebezpieczną gracją odwracając się w stronę Ślizgona.
— Nikomu nie grożę. Nazwałbym to ukrytą przestrogą, Lucjuszu. I prosiłbym o schowanie różdżki. Bardzo nie lubię, gdy się nią we mnie celuje.
Ten chłopak nieraz musiał być w naprawdę groźnych, jeśli nawet nie w śmiertelnych sytuacjach. Jego ruchy, mimika twarzy, ton głosu, wszystko to świadczyło, że za żadną cenę nie ustąpi z pola walki. Malfoy także. Czyżby w powietrzu wisiał pojedynek?
Wtem wszystko potoczyło się w ułamkach sekund. Brunet doskoczył do Ślizgona w dwóch krokach, stając za nim i przykładając mu do szyi jego własną różdżkę, którą ten nadal zaciskał w dłoni.
— Powiem to jeszcze tylko raz, Malfoy. Nie podnoś na mnie różdżki. Nie z takimi przeciwnikami stawałem do walki i zawsze udawało mi się ujść z życiem. — Spojrzał w moją stronę, jakby słowa były przeznaczone także dla mnie. — Jestem tu gościnnie i szybko zniknę, nie zagrażając twojej pozycji. A teraz schowaj różdżkę, Lucjuszu.
Blondyn posłuchał. A Harry odsunął się od niego, klepiąc po ramieniu. Miałem wielką ochotę parsknąć śmiechem, bo wyglądało to jak zdominowanie niesfornego szczeniaka przez przywódcę stada, którym okazał się nowy Ślizgon. Mam nadzieję, że nie ustawi w ten sposób całego domu. Choć nie miałbym nic przeciwko, gdyby poskromił trójkę kundli z Gryffindoru.
— Snape, nowy śpi u ciebie. — Jakże by inaczej, na kimś trzeba się odegrać.
Malfoy musiał pokazać pazurki. Musiał się zemścić, tylko dlaczego znów trafia na mnie?
— Na razie wracam do skrzydła szpitalnego — rzucił chłopak i nagle zauważyłem, że jest blady.
Ten wyczyn z Malfoyem musiał kosztować go sporo wysiłku. W końcu minęło dopiero pięć dni. Pewne zranienia, a już z pewnością wyczerpanie, potrzebują czasu, by się zregenerować. Co mnie podkusiło, by chwilę po jego wyjściu ruszyć za nim? Gdybym to ja wiedział.
Ale dobrze zrobiłem. Huncwoci dopadli Harry'ego na pierwszym piętrze. Już miałem ruszyć mu na ratunek, gdy znów sprawy potoczyły się torem, nad którym do końca panował ten niezwykły chłopak.
— Najsławniejsza trójka Gryfonów, która z całą pewnością zapisana zostanie w księgach Historii Hogwartu. — Głos Harry'ego wcale nie brzmiał ironią czy kpiną, lecz dumą.
A mnie natychmiast ciśnienie podskoczyło do góry.
Banda kundli w Historii Hogwartu?
Był z przyszłości. Wiedział, co się stanie, czyli mówił prawdę. Prychnąłem i zwróciłem tym na siebie ich uwagę.
— Podejdź do nas, Severusie! — zawołał mnie chłopak, jakbym był przypadkowo spotkanym znajomym.
— Chodź. Nie kryj się po kątach, Smar...
Kundel Black urwał, gdy karcące spojrzenie Harry'ego spoczęło na nim.
— Ja nie chciałbym, by moje dzieci były przezywane przez kolegów. A ty, Łapo? — Uśmiechnął się do niego, a gdyby Syriusz miał akurat psie uszy, to z całą pewnością położyłby jej po sobie.
Zbliżyłem się, chcąc dokładniej widzieć chwilę, gdy Huncwoci nie wiedzą, co powiedzieć. Dopiero teraz to dostrzegłem. Harry nie spuszczał wzroku z Pottera. Podobieństwo tej dwójki było uderzające. Tak samo rozwichrzone włosy, nawet uśmiech z lekko uniesionym kącikiem ust.
— Przepraszam, ale muszę już iść — rzucił nagle Harry, gdy zauważył moje zaskoczenie. — Pani Pomfrey potrzebuje naszej pomocy. Chodź, Severusie. Chyba nie chcesz jej podpaść.
Złapał mnie za rękaw i pociągnął za sobą. Huncwoci patrzyli za nami, a Lupin klepał Blacka, śmiejąc się z czegoś.
Wyrwałem się z rąk chłopaka, ale nadal szedłem za nim.
— Co ty robisz? Podobno miałeś nie ingerować w historię! — zarzuciłem mu ostro.
— Dyrektor obiecał mi, że potem zmieni wspomnienia osobom, które nie powinny mnie pamiętać.
— Mnie także?
— Nie wiem. Pozostawię decyzję w jego rękach. Zawsze wiedział, co jest dobre dla wszystkich.
Nagle zachwiał się i oparł o ścianę. Ciężko oddychał i zaczął pocierać bark.
— Dobrze się czujesz? Nie mam zamiaru znów cię nieść — burknąłem chłodno, żeby nie okazywać zaniepokojenia.
— Lewitowałeś, nie niosłeś. Poppy mi powiedziała, ale i tak dzięki. Po prostu się zmęczyłem. Muszę też sporo pamiętać — westchnął ciężko i usiadł na podłodze, choć dla mnie bardziej wyglądało to na osunięcie się po niej.
Stanąłem po drugiej stronie korytarza, opierając się o parapet okna i krzyżując ręce na piersi. Nie będę zniżał się do siedzenia na podłodze. Poza tym była zimna.
— Jesteś jakimś potomkiem Pottera?
— Jednak zauważyłeś — mruknął, marszcząc czoło.
— Masz też oczy bardzo podobne do oczu Evansówny.
— Wszyscy mi mówią, że mam oczy po mamie — odparł smutno i opuścił głowę na kolana.
Połączenie faktów było proste i jednocześnie jakbym dostał obuchem w brzuch.
— Jesteś synem Lily i Pottera!
— Rodziców sobie nie wybierałem — bąknął wyraźnie zły.
Nagle coś innego mnie zastanowiło.
— Mówiłeś poważnie o tym, że w przyszłości jesteśmy parą?
— Może. — Jego głos jak dla mnie był zbyt słaby.
Zbliżyłem się i przykucnąłem przed nim. Uniosłem jego twarz za podbródek. Był za ciepły, a oczy lśniły niezdrowym blaskiem.
— Masz gorączkę. Wstań, idziemy do Pomfrey. — Podciągnąłem go za zdrowe ramię, by nie sprawiać mu jeszcze dodatkowego bólu.
Wstał i zachwiał się w moją stronę. Oparł głowę na moim ramieniu, gdy przytrzymywałem go, powstrzymując przed upadkiem. Jego usta dotknęły mojej szyi w powolnym pocałunku. Nawet jego wargi były rozpalone. A może to coś innego powodowało, że czułem takie gorąco?
— Nie znienawidź mnie, Severusie — szepnął załamanym głosem i zaczął się osuwać.
Przytrzymałem go mocniej, gdy stracił przytomność. I co miałem zrobić? Byłem unieruchomiony, bez możliwości wyjęcia różdżki z szaty. Warknąłem sam na siebie i wziąłem go na ręce. Nie był ciężki. Jego głowa spoczywała na mojej piersi jakby właśnie tam zawsze było jej miejsce. Gdyby nie to, że był nieprzytomny, to może powiedziałbym mu, że jest pierwszą osobą, która mi bezgranicznie ufa. Ale tylko może. Pewnie i tak bym to przemilczał.
Pomfrey nic nie powiedziała, gdy wszedłem ze swoim bagażem i położyłem go na łóżku. Podała mu eliksir na gorączkę po krótkim badaniu, a mnie odesłała do dormitorium.
Rankiem zastałem Harry'ego przy stole w Wielkiej Sali. Wyglądało na to, że nie pamięta, co zrobił wczoraj, bo kiwnął mi na powitanie głową.
— Nie powinieneś jeszcze leżeć? A może zwyczajnie uciekłeś? — zapytałem chłodno, zajmując miejsce obok.
Oczywiście wywołało to natychmiast falę plotek, bo zwykle nikt koło mnie nie siedzi, ani ja nigdy się nie dosiadałem. Tym razem nie zwróciłem na to zbytniej uwagi, tym bardziej, że chłopak oparł brodę na moim ramieniu. Dla kogoś postronnego mogło to wyglądać jakby ten coś mi cicho mówił na ucho, ale Harry nie powiedział nawet słowa. Wytrzymałem jakąś minutę i odsunąłem się od niego. Bezczelnie się uśmiechnął, podsuwając mi filiżankę z kawą. On sam pił sok z dyni. Tego okropieństwa nadal nie potrafiłem znieść. Może i zdrowe, ale ten smak? Obrzydlistwo.
— Co dziś robisz?
Westchnąłem.
Co ja takiego zrobiłem, że ten chłopak musiał przykleić się właśnie do mnie?
— Gdybyś zapomniał, to jest szkoła. Za chwilę idę na zajęcia.
— Mogę iść z tobą? — zapytał.
— A gdybym powiedział, że nie, to poszedłbyś sobie gdzieś?
Wyszczerzył się, ukazując rząd białych zębów. Jego oczy zabłysły chytrze.
— Tu mnie masz, Severusie. — Klepnął mnie w plecy, tak że oblałem się właśnie trzymaną kawą. — Przepraszam.
Zanim sam zdołałem zareagować, on już uprzątnął bałagan, nawet nie przejmując się wyjęciem różdżki.
I co ja muszę znosić?
Całe szczęście dał mi potem zjeść w spokoju. Jestem ciekaw, co powie Slughorn na temat nowego ucznia. Dlaczego nie byłem zdziwiony, że profesor przywitał się z Harrym, jak ze starym znajomym, gdy ten tylko coś mu cicho powiedział. Nawet odmowa chłopaka, gdy zaproponowano mu zajęcie miejsca koło Malfoya, została przyjęta bez mrugnięcia okiem. Chyba nie trzeba dodawać, że Harry usiadł obok mnie?
— Jako ostatnia klasa, znacie już sposób przyrządzania Wywaru Żywej Śmierci. Dlatego dziś zrobicie go ponownie. Zobaczymy, ilu osobom uda się zrobić go poprawnie. Pozwalam na korzystanie z podręczników, jeżeli ktoś potrzebuje.
Cudownie. Jeden z eliksirów, którego jeszcze nie rozpracowałem.
Przyniosłem składniki, a gdy postawiłem je na swojej ławce, spostrzegłem, że Harry wertuje mój podręcznik.
— Kto ci pozwolił?
— Chciałem tylko sprawdzić, czy Książę Półkrwi już napisał notatki na temat warzenia tego wywaru — szepnął cicho.
Już miałem mu coś powiedzieć, gdy profesor podszedł do naszej ławki.
— I jak? Uda wam się?
Chłopak uśmiechnął się i zapalił ogień pod kociołkiem.
— Wkrótce się pan przekona, profesorze. Jednak uprzedzam, że gotowy eliksir zabieram jako nagrodę dla zwycięzcy.
— Aż tak jesteś pewien swoich umiejętności? To nie jest prosty eliksir, nawet jeśli nie ma wielu składników.
— Moim nauczycielem jest przecież największy mistrz eliksirów.
Omal nie parsknąłem śmiechem na to stwierdzenie, ale wyglądało, że Harry mówi całkiem poważnie. Gdy Slughorn odszedł, natychmiast cicho zapytałem:
— To nie możliwe, by Slughorn czegokolwiek cię nauczył.
— Oczywiście, że to nie on. Ty mnie uczyłeś. Początkowo było trochę opornie, ale potem... — zamilkł, urywając w połowie.
— Nie chcę tego wiedzieć. — Naprawdę nie chciałem, biorąc pod uwag, że sam stwierdził, że będziemy parą.
— Dlatego sugestywnie przerwałem. — Ten jego uśmiech zaczynał mnie drażnić, ale z drugiej strony podobał mi się. Jego oczy miały wtedy...
Merlinie, o czym ja myślę?
— Za sugestywnie. Następnym razem lepiej sobie daruj takie przerwy.
— No, nie wiem. Kiedyś je polubisz. Czy teraz pozwolisz mi zrobić ten eliksir, czy wolisz popełniać te same błędy, co inni czytający instrukcję?
— Dam ci się wykazać, skoro tak tego pragniesz. — Już dawno zauważyłem, że większość podręcznika jest źle napisana. A skoro on potrafi zrobić Wywar Żywej Śmierci, jak sam twierdzi, to dlaczego mam nie skorzystać. W końcu nie bez powodu jestem Ślizgonem.
— To, czego pragnę, jest w zasięgu moich rąk, ale opiera mi się. — Ponownie ten uśmiech.
By zająć się czymś, co odwróciłoby moją uwagę od twarzy Harry'ego, zdecydowałem się robić notatki. Może czegoś nowego się nauczę od chłopaka z przyszłości.
Już na samym początku Harry złamał zasadę. Po posiekaniu korzenia waleriany zmiażdżył srebrnym sztyletem strączek sopophorusa, zamiast go pociąć. Natychmiast pojawił się wymagany w przepisie sok. Zapisałem szybko tę uwagę nad odpowiednią linijką w moim podręczniku, wykreślając błędną. Zrobiłem to tylko dlatego, że jako jedyni mieliśmy wywar o liliowej barwie, takiej, jaką opisywała książka. Obserwowałem dokładnie poczynania Harry'ego. Znów zmienił instrukcję. Zamieszał eliksir siedem razy przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, a następnie raz zgodnie z nimi. Oczywiście w podręczniku było coś całkiem innego. Każda powtórzona sekwencja siedem plus jeden oczyszczała wywar, aż stał się wymaganie przezroczysty. Uwaga została przeze mnie zanotowana.
Zachwytów Slughorna musieliśmy wysłuchiwać aż do końca zajęć. Jako jedynym udało się nam osiągnąć cel. Przez chwilę zastanawiałem się, po co Harry'emu fiolka Wywaru Żywej Śmierci, ale wiedziałem, że nie dostanę odpowiedzi, nawet jeśli zapytam.
Na innych zajęciach starał się już nie wychylać. Choć nie bardzo mu wychodziło. Obrona skończyła się na tym, że nauczyciel rzucał w niego różne zaklęcia, a atakowany zawsze się przed nimi obronił lub odskakiwał. Wszystko wydało się przez przypadek, gdy Harry ochronił Notta przed zabłąkanym zaklęciem, które komuś wymknęło się spod kontroli. Niby nic wielkiego by się nie stało, bo ćwiczyliśmy tylko zwykłe czary ofensywne, ale na pewno byłoby to trochę bolesne dla Notta. Dodatkowo Harry osłonił go bezróżdżkowo, bo sam jednocześnie bronił się różdżką przed atakami Malfoya.
Zaklęcia wyraźnie go nudziły, ale po widowisku, jakie widziałem chwilę wcześniej, wcale mnie to nie dziwiło. Przecież on to wszystko już potrafi.
— Nie idę na transmutację — stwierdził nagle, gdy opuszczaliśmy salę po skończonych zajęciach.
— Dlaczego?
— Nie jestem w tym dobry, a nie wiem, czy będę w stanie znieść znów uwagi McGonagall. Poza tym jestem już trochę zmęczony.
Takie wyczyny z całą pewnością musiały być wyczerpujące, ale przecież sam chciał. Nikt mu nie kazał. Normalnie jak Gryfon.
— Zaprowadzę cię do pokoju. Nie chcę potem mieć zatargu z Pomfrey, jak gdzieś zaliczysz podłogę.
— Czyżbyś znów chciał mnie mieć w swoich ramionach, Severusie? — zadrwił przymilnie.
— Może. — Nie dam się tak łatwo. Jeżeli chce się ze mną droczyć, to podejmę tę grę.
— Myślę, że to da się załatwić. — Pomasował sobie ramię. — Chyba trochę dziś przesadziłem. Może nie powinienem opuszczać szpitala?
— Źle się czujesz? — wyrwało mi się, gdy dostrzegłem, że kieruje się w stronę lochów.
— Czyżbyś się o mnie martwił? Ty, Severusie? — westchnął, idąc całkiem blisko mojego boku.
Wręcz czułem przez szatę jego ciepło.
— Choć krążą o mnie różne pogłoski, mam serce na swoim miejscu — burknąłem obrażony.
— Wiem o tym, Severusie. — Przyciągnął mnie nagle do siebie, opierając dłoń na mojej piersi. — I to wielkie serce.
— Przestań ze mną pogrywać. — I choć słowa nakazywały, by przestał, jednocześnie chciałem, by nie posłuchał.
Nie posłuchał. Pchnął mnie lekko na ścianę korytarza, całe szczęście podczas zajęć pustego.
— Wiem, że naprawdę chcesz czegoś innego. Znam cię doskonale, Severusie Snape. Ty mnie jeszcze nie, ale poznasz. Przebiję się przez tę pustkę, którą skrywasz w sobie. Nawet jeżeli w przyszłości znów będę musiał to zrobić, zrobię to. Nigdy się nie poddam, choćby nie wiem ile razy się jej poddasz, zawsze cię z niej wyciągnę.
Słowa Harry'ego były dziwnie mroczne i tajemnicze, ale jednocześnie była w nich obietnica, w którą wierzyłem. Uwierzyłem temu chłopakowi z przyszłości, choć znałem go dopiero kilka dni.
Wierzyłem mu. Wierzyłem jego dłoniom, które sunęły łagodnie po moich plecach. Ufałem temu spojrzeniu, które lśniło niezwykłą zielenią.
Nie powstrzymałem go, gdy pochylił się nade mną i pocałował.
Coś obudziło mnie w nocy. Harry'ego nie było koło mnie, ale musiał już dawno wyjść, bo jego strona łóżka była zimna, więc to nie on mnie obudził. W sypialni panowała cisza, a gdy wstałem i poszedłem sprawdzić pokój wspólny, tam też okazało się, że nikt nie łamie ciszy nocnej.
Co więc mnie obudziło? I gdzie jest Harry?
Zegar wskazywał w pół do czwartej. Nawet profesorowie już nie patrolowali korytarzy. Wszędzie panował półmrok. W nocy tylko nieliczne pochodnie rozjaśniały ciemności. Ruszyłem w stronę wyjścia z lochów. Już z daleka coś mi się nie zgadzało. W holu było jasno. Pierwszą osobę, którą rozpoznałem, był Dumbledore. Stał koło Harry'ego, cicho rozmawiali. Wyglądało, jakby coś ustalali. Wtedy chłopak obrócił się w moją stronę, chyba wyczuł, że stoję u wyjścia z lochów. Coś we mnie drgnęło, gdy jego smutne spojrzenie spoczęło na mnie. Co on planował?
Kiwnął głową w moim kierunku i otworzył drzwi. Chłodne powietrze wtargnęło do holu, załamując płomienie pochodni.
Dokąd on się wybiera o tej porze?
Nagle, bez wyraźnego powodu, Mroczny Znak na moim ramieniu zabolał. Nie było to wezwanie czy kara. Zamrowił, jakby Czarny Pan był w pobliżu.
Czy ten idiota znów chciał...? Zwariował doszczętnie!
Dumbledore patrzył za odchodzącym, a na jego twarzy zobaczyłem smutek. To nie był częsty widok, więc miało stać się coś, nad czym ten potężny czarodziej nie miał władzy.
Nogi poruszyły mi się same. Pobiegłem za Harrym. Dlaczego? Sam nie wiem. Ledwo znałem tego chłopaka. Kilka dni to raczej niewiele, z czego dużą część był nieprzytomny. To nie powstrzymało mnie przed ruszeniem za nim. Dyrektor nie zatrzymał mnie, gdy już w biegu minąłem go i zniknąłem w mroku za drzwiami.
Czarny Pan nie mógł być na terenie szkoły. Bariera Założycieli oraz aktualnych profesorów nie pozwalała mu przekroczyć bramy. Wcale nie zdziwił mnie widok Harry'ego na drodze właśnie do wyjścia. Nie był jeszcze daleko, wystarczyło mi pobiec, by go dogonić.
— Wracaj, Severusie — poprosił, gdy tylko się z nim zrównałem. — To nie jest jeszcze twoja walka.
— A twoja jest? — warknąłem chłodno.
Co on sobie myśli, że jest jakimś Wybrańcem, którego zadaniem jest uratowanie świata?
Powiedziałem mu to, a on tylko się roześmiał, zerkając w stronę bramy, która była już niebezpiecznie blisko.
— Coś w tym rodzaju. A teraz wracaj. Wolałbym, żeby akurat ciebie tutaj nie było.
Mroczny Znak zamrowił mocniej i zaraz po tym przestał być odczuwalny. Zmarszczka na czole chłopaka w tej samej chwili pogłębiła się, odwrócił się w stronę bramy. Ktoś za nią stał.
Przy bramie, od niepamiętnych czasów, zawsze paliły się dwie magiczne pochodnie i to właśnie one teraz oświetlały osobnika po drugiej stronie.
— Znalazłem cię, Harry Potterze — zasyczał, a mnie ciarki przebiegły po plecach.
Ten sposób mówienia był bardzo znajomy, ale za nic nie był podobny człowiek, który mówił. Jeżeli to coś w ogóle było człowiekiem. Twarz bez nosa, szara skóra niczym u śmiertelnie chorego. Okropieństwo.
Harry podszedł spokojnie do bramy i, zanim zdążyłem go powstrzymać, przeszedł na drugą jej stronę.
— Spodziewałem się tego, Tom.
Ten chłopak naprawdę oszalał. Jeżeli faktycznie to był Czarny Pan, to ich walka musiała być naprawdę niezwykła, skoro ten tak wyglądał. I dlaczego nie zostałem w jakiś sposób powiadomiony, że Czarny Pan został ranny. Może i nie byłem jeszcze nikim ważnym, ale takie informacje chyba powinno się przekazać innym zwolennikom.
— Podobają mi się te czasy. Może powinienem zostać tutaj dłużej i pomóc mojej teraźniejszej wersji?
Czyli to nie był Czarny Pan z tych czasów. Ten przybył z przyszłości. Ciekawe, kto doprowadził go do takiego stanu? Harry? Jakoś nie potrafiłem nazywać go po nazwisku, które obecnie nosi mój szkolny przeciwnik.
— Próbuj. Wiesz, co się wtedy stanie. Znikniesz. Wyparujesz. Dobrze wiesz, że swój powrót zawdzięczasz mnie.
Co! Jak on mógł?
Cokolwiek się stało, że Czarny Pan zniknął, nie powinno to być odwrócone.
— Może. Tego nie możesz być pewien.
— Ależ jestem. Wszystko, co związane z tobą, jest moją sprawą. Gdyby nie ja, nie odszedłbyś na tyle lat w postaci bezcielesnego bytu.
Przyszłość robiła się niezwykle ciekawa, ale miała dużo niespodzianek i tajemnic.
— To nie była twoja zasługa, tylko twojej...
— Milcz! — krzyknął ostro chłopak, zerkając w moją stronę.
Wtedy też Voldemort zauważył mnie. Jego czerwone oczy zmrużyły się mściwie.
— A może mam lepsze wyjście. Wszystkie kłopoty, jakie musiałem znieść, były sprawką jednego człowieka. Gdyby przestał teraz istnieć...
Harry zasłonił mi widok. Stanął pomiędzy mną a Czarnym Panem, chociaż nadal oddzielała nas brama.
— Wracaj do zamku, Severusie. Natychmiast! — rozkazał mi.
To kosztowało go bardzo wiele. Gdy odwrócił twarz, by zmusić mnie do powrotu, zareagował Czarny Pan. Złapał go za szyję i chłopak natychmiast krzyknął z bólu, próbując się uwolnić z bolesnego dotyku. Jakiegokolwiek zaklęcia użył przeciwnik, było ono bardzo bolesne dla Harry'ego.
— Miłość mugolaczka cię nie uratuje. Tym razem zginiesz.
Musiałem coś zrobić. Nie mogłem przecież stać bezczynnie.
— Niee!
Harry wyrwał się jakimś cudem z łap przeciwnika i znów stanął przede mną. Teraz nie rozdzielała nas brama. Różdżka lekko zadrżała mi w dłoni, ale wiedziałem, że dobrze zrobiłem, przyłączając się do pojedynku.
— Severusie Snape, sam do mnie przychodzisz? To wspaniale. To wiele zmieni na moją korzyść.
— Natychmiast wróć za bramę! — Znów nakazał mi Harry.
— Nie. Nie będziesz z nim sam — rzuciłem.
— Zawsze to robię. Tylko ja potrafię mu się przeciwstawić.
— To Czarny Pan, nikt mu się...
— Imperio.
Zaklęcie trafiło mnie w pierś i natychmiast mój umysł opatulony został mgłą. Ktoś coś mówił, potem krzyczał, ale teraz było mi wszystko jedno.
— Wypuść go, Tom! — Harry trzymał Severusa za ramię, powstrzymując go przed wykonaniem polecenia Voldemorta.
— Chodź do mnie, Severusie. Za wszelką cenę masz do mnie podejść — rozkazał ostro Riddle.
Harry w efekcie wylądował na bramie odrzucony przez Everte Stati. Jęknął, podnosząc się z ziemi i trzymając za ramię, które jeszcze nie do końca się wyleczyło. Severus stał już u boku Voldemorta z zamglonym wzrokiem.
— Może i ty potrafisz zwalczyć Imperiusa, ale jesteś wyjątkiem. Nie wszyscy są tacy niezwykli. — Czarny Pan odwrócił się do swojej ofiary, nad którą miał teraz pełną kontrolę.
Trzask aportacji tuż obok zwrócił uwagę dwójki przeciwników. Harry przełknął, gdy ból głowy wzrósł. Sprawy nie toczyły się pomyślnie. Dwóch Tomów w jednym miejscu, to nie był za wesoły scenariusz.
— Witaj, Marvolo. — Tom z przyszłości za nic nie przejął się tym spotkaniem.
— Kim lub czym jesteś? I dlaczego więzisz tego chłopaka?
Harry aż zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy nie nastąpiła anomalia w Mrocznym Znaku i zadziałała także na teraźniejszego Toma.
— Mam wobec niego pewne plany. — Voldemort zaczął zbliżać się do swojej młodszej wersji. — Możemy też dobić interesu, który bardzo cię zadowoli.
— Nie targuję się...
— Ależ oczywiście. — Zaklęcie wyciszające otoczyło dwójkę i Harry przestał słyszeć, o czym mówili.
To była jego szansa na działanie. Musiał jakoś odciągnąć stąd Severusa. Ból w ramieniu rozprzestrzenił się na pierś, gdy powoli wstawał. Chyba uderzenie znów złamało mu żebra. Już wyciągał przed siebie dłoń, by przywołać do siebie Severusa, gdy dwaj mężczyźni zareagowali jak dobrze zgrany zespół.
Teraźniejszy znikł z Severusem, a przyszłościowy doskoczył do Harry'ego, celując różdżką w jego pierś.
— To już koniec, Harry Potterze.
Sectumsempra z tak bliska była bolesna. Zaczął krzyczeć tak głośno, że ptaki z Zakazanego Lasu uniosły się w niebo.
— Zdychaj tutaj, Harry Potterze.
Voldemort znikł, ale chłopak już tego nie widział, pogrążając się w ciemności.
— Severusie, wróć. Proszę, wróć. — To były jego ostatnie słowa, zanim powieki całkiem opadły.
"Zostawiłeś mnie tu,
Przewracającego się i tonącego
rozmyślającego, właśnie teraz,
nie ma już dobrych ludzi."*
*Skindrive - No more good guys.
