Zerkali na siebie co chwilę z taką mieszaniną wstrętu i niechęci, że ktoś patrzący z zewnątrz mógłby dojść do wniosku, iż w Instytucie Xaviera odbywa się właśnie kolejna edycja programu „Buziak na zgodę", „Uściśnij dłoń znienawidzonemu sąsiadowi", czy innego, równie idiotycznego show, w którym odwieczni wrogowie odnajdują nić porozumienia. Nikt nie uwierzyłby, że któregokolwiek z tych mężczyzn łączyła prawdziwa i szczera przyjaźń.

- Wyjaśnijcie jeszcze raz, dlaczego waszym zdaniem powinniśmy współpracować - prychnął Erik Lehnsherr z ustami wygiętymi w kpiącym uśmiechu. Spojrzał przy tym znacząco na siedzącego obok Charlesa Xaviera, któremu jednak nie było ani trochę do śmiechu. Miało to zapewne coś wspólnego z faktem, iż Magneto przybył na spotkanie w hełmie blokującym wszelkie ingerencje telepatyczne.

- Zwykli ludzie traktują nas jak zbędny dodatek do społeczeństwa, dopóki nie znajdą się w sytuacji krytycznej, wymagającej naszej interwencji. - W głosie Steve'a Rogersa pobrzmiewał jedynie cień dawnej charyzmy. Nie brakowało mu jednak pewności siebie i determinacji, bo wierzył w słuszność sojuszu pomiędzy Avengers i mutantami.

- Wolelibyśmy uniknąć... - zaczął Tony Stark, ale Charles Xavier bezceremonialnie wszedł mu w słowo.

- Kolejnej wojny domowej? - sarknął, przewracając oczami. - Cały świat był świadkiem waszej niekompetencji. Niby jak mielibyśmy współpracować z wami, skoro nie potraficie nawet pracować ze sobą nawzajem?

- Kłótnie śmiertelników... - Thor, książę Asgardu, miał dobre serce, ale niezbyt lotny umysł. Często traktował ludzi protekcjonalnie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Tak też było i tym razem, o czym mutanci albo nie wiedzieli, albo nie chcieli wiedzieć.

- Skoro to sprawy śmiertelników, czemu w ogóle tu jesteś? - warknął Lehnsherr.

- To akurat całkiem niezłe pytanie - zaśmiał się Stark złośliwie, zupełnie ignorując to, jak blisko śmierci znalazł się jego przyjaciel. Chyba, że nie uważał go już za przyjaciela.

- O tym właśnie mówiłem! - prychnął Xavier.

- Wystarczy! - przerwał im Rogers. Blady, z podkrążonymi oczami i zapadniętymi policzkami nie przypominał już wiecznie uśmiechniętego idola dzieciaków w każdym wieku (nawet tych dorosłych). - Nigdy nie twierdzimy, że jesteśmy nieomylni. Tak, popełniamy błędy i tak, zdarza nam się kłócić. Ale próbując dojść do porozumienia osiągniemy znacznie więcej, niż uparcie działając na własną rękę. Będzie nam też łatwiej uniknąć błędów, jakie popełnialiśmy w przeszłości.

Charles już otwierał usta, by wyśmiać Kapitana, szybko jednak zdał sobie z czegoś sprawę. Kapitan nie kłamał. Przeciwnie, był przerażająco szczery. I nie dlatego, że był zbyt głupi, by próbować manipulacji. Naprawdę widział wszystkie możliwości czerpania korzyści z współpracy. W tym momencie było ich dokładnie czterysta pięćdziesiąt osiem. Nie, już czterysta pięćdziesiąt dziewięć. Co za niezwykły i przejrzysty umysł! Profesor Xavier uśmiechnął się mimowolnie. Gdyby byli tu tylko oni dwaj, on sam i Rogers, zapewne doszliby do porozumienia bez większych problemów. Ale reszta...

Drzwi otworzyły się i do środka weszła Natasha Romanoff. Coś w jej zachowaniu jasno dawało do zrozumienia, że zamierza reprezentować nie Avengers, ale TARCZĘ.

- Nie przypominam sobie, żebyśmy zamawiali rządową dziwkę - syknął Lehnsherr, nie zdając sobie zupełnie sprawy, że jego przyjaciel zaczął bardzo poważnie rozważać opcję przystania na propozycję Mścicieli.

- Doprawdy? A myślałam, że po tylu latach w więzieniu będziesz chciał popatrzeć na jakąś kobietę. Cóż, najwyraźniej byłam w błędzie. Czyżbyś był jednym z tych mężczyzn, którzy...

Kilka rzeczy wydarzyło się niemal jednocześnie i tak szybko, że ktoś patrzący z boku nie zauważyłby niczego, poza absolutnym chaosem.

Romanoff zgięła się w pół, krzycząc z bólu, najprawdopodobniej porażona telepatyczną mocą Xaviera. Nim jednak zupełnie straciła władzę nad ciałem, zdążyła posłać w stronę mutantów elektryczne ukąszenie.

Lehnsherr poderwał w powietrze wszystkie ostre i ciężkie metalowe przedmioty w pomieszczeniu. Sięgnął również po Mjollnir, co nie umknęło uwadze Thora.

Asgardzki książę sięgnął po swój młot i zakręcił nim nad głową, przyzywając błyskawice.

Tony, kierując się odruchem samozachowawczym, aktywował tarczę reflektorową, którą zaczął nosić ze sobą zawsze, bez względu na okoliczności.

Najwyraźniej tego właśnie trzeba było, by spowodować spięcie i zrobić wyrwę w czasoprzestrzeni.


Obi-Wan powstrzymał litanię przekleństw, która cisnęła mu się na usta. Nie dość, że musiał skupić się na pilotowaniu myśliwca, unikaniu strzałów przeciwników i odstrzeliwaniu im z nawiązką, to jeszcze co chwilę musiał sprawdzać, co też właśnie wyczynia Anakin.

- Niech go szlag! - syknął widząc, jak myśliwiec jego padawana trze brzuchem o asteroidę. W prawdzie kilku buntownikom nie udało się wykonać równie zwinnego manewru i rozbili się o kosmiczną skałę, ale to nie zmieniało faktu, że Obi-Wan prawie zszedł na zawał.

- Widziałeś to, mistrzu? - zaśmiał się Skywalker, zupełnie jakby to, co właśnie zrobił, było równie niebezpieczne jak zjechanie na brzuchu po pustynnej wydmie.

- Tak. Widziałem - odparł sucho Kenobi.

Może był na to za stary? Może nie powinien się zgadzać na przyjmowanie tak wymagającego ucznia jak Anakin? Skoro chłopak miał tak ogromny potencjał i starzy mistrzowie pokładali w nim takie nadzieje, czemu nie zajął się nim mistrz Yoda? Albo mistrz Windu. Dlaczego musiało wypaść właśnie na Obi-Wana? Dlaczego kiedyś sam myślał, że to fenomenalny pomysł?

Dziwny rozbłysk pomiędzy asteroidami, do których zbliżali się z zawrotną prędkością, przykuł uwagę mistrza jedi. Otworzył szeroko oczy z przerażenia i zaklął pod nosem. Nie. To nie może być prawda. Dlaczego tu? Dlaczego teraz?

- Anakinie, musisz uważać na tamten ciemny, skrzący obłok - zawołał przez komunikator, mając nadzieję, że tym razem padawan posłucha go bez zbędnych pytań.

- Co to jest, mistrzu Kenobi? - zapytał młodzieniec, a Obi-Wan niemal zobaczył, jak oczy błyszczą się uczniowi odbiciami złowieszczych wyładowań mocy.

- To portal. Nie wiadomo dokąd prowadzi, więc lepiej...

- Świetnie! Niech buntownicy polecą tam za nami! - zawołał entuzjastycznie Anakin i przyspieszył swój myśliwiec, pędząc teraz prosto w mroczny obłok.

To nie mogło się dziać naprawdę. Obi-Wan przez ułamek sekundy wahał się, co właściwie powinien zrobić. Nie było szans na powstrzymanie Anakina. Mógł co najwyżej polecieć za nim. Ale wtedy obaj zginą. To jednak powinien zrobić jako mistrz jedi. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na ocalenie padawana, musiał po nią sięgnąć nawet za cenę własnego życia. Życia, które jak sobie właśnie uświadomił, wcale nie było takie długie. Stary? Ależ skąd! Był mężczyzną w kwiecie wieku! Wszystko co dobre jeszcze przed nim! Czy naprawdę zamierzał to poświęcić dla głupiego i lekkomyślnego dzieciaka?

Powstrzymywana litania wyciekła mu spomiędzy ust, gdy pomknął za Anakinem. Gdziekolwiek trafią, razem będą mieli znacznie większe szanse na przeżycie.

Lub lekką śmierć.


Thranduil zamknął oczy i potarł palcami skronie, chcąc w ten sposób odpędzić migrenę. Na próżno. Nie potrafił opędzić się od koszmarnych myśli, a to jedynie potęgowało ból i irytację.

Kochał swojego syna. Kochał bardziej, niż jakikolwiek elf przed nim. Dlatego właśnie pozwolił swojemu jedynemu dziedzicowi odrzucić elfie imię i przyjąć nowe, ludzkie. Od tamtego dnia książę Mrocznej Puszczy oficjalnie został Legolasem, a imię nadane mu przez Thranduila odeszło w niepamięć.

Zabolało to monarchę, ale postanowił przymknąć oko na to, co uznał jedynie za przejaw młodzieńczego buntu. Sam przecież też przechodził burzliwy okres fascynacji śmiertelnikami. Doszedł zatem do wniosku, że nie ma się czym martwić.

Potem jednak Legolas zaprzyjaźnił się z Mithrandirem, który przyciągał kłopoty jak gnijące owoce muchy. To już nie spodobało się Thranduilowi. Postanowił jednak zacisnąć zęby i robić dobrą minę do złej gry. Sprawa przecież była godna i słuszna - chodziło o zniszczenie Jedynego Pierścienia i pokonanie Saurona, nie mógł mieć zatem pretensji do syna, że tak ochoczo przyłączył się do Bractwa Pierścienia.

Ale teraz... To, czego Thranduil właśnie się dowiedział, zupełnie złamało mu serce.

Legolas uciekł gdzieś z krasnoludem.

Z KRASNOLUDEM!

Po plecach starego elfa przemknął dreszcz obrzydzenia. Czyżby jego syn do reszty postradał zmysły? A może to Mithrandir naopowiadał mu jakichś bzdur?

Drżąc z ledwie tłumionej złości, Thranduil rzucił się do magicznej szkatułki, w której trzymał klucz do swej samotni. Tego właśnie było mu trzeba - kilku dni odpoczynku od problemów Śródziemia, z dala od ludzi, niziołków, czarodziejów i krasnoludów. Zwłaszcza krasnoludów. Z wyrazem ulgi na twarzy ujął w smukłe palce promieniujący mocą klucz, skupił się na nim i przekręcił go w powietrzu.

To wystarczyło, by mógł wkroczyć w inny, magiczny wymiar.


Loki westchnął przeciągle. Od wielu, wielu dni nudził się przeokropnie. Samotność zdecydowanie mu nie sprzyjała. Może właśnie dlatego, po wojnie, którą rozpętał, został zesłany do wymiaru tak pustego i enigmatycznego. Dzięki blokadom nałożonym przez Freyę, Książę Kłamstw nie miał co liczyć na ucieczkę. Przynajmniej na razie.

Bo przecież to, że sam nie mógł opuścić tego przemyślnego więzienia, nie oznaczało wcale, że nie może skorzystać z cudzej pomocy, prawda?

Czekał zatem cierpliwie na coś, cokolwiek, co umożliwi mu opuszczenie samotni, a w międzyczasie zastanawiał się, co pocznie, gdy już będzie wolny. Och, pomysłów mu nie brakowało. I to właśnie bolało Kłamcę najbardziej - nie mógł wprowadzić w życie swoich genialnych planów.

Aż w końcu pewnego cudownego dnia poczuł jakieś dziwne tąpnięcie. W kilku miejscach na raz doszło do naruszenia struktury czasoprzestrzennej, co mogło oznaczać jedynie, że kilka osób w bardzo niewielkim odstępie czasu postanowiło odwiedzić więzienie Lokiego.

Kłamca uśmiechnął się pod nosem. Bo przecież skoro ktoś zdołał tu wejść, to musiał również umieć stąd wyjść, prawda?


Na niebie nie było słońca ani żadnego innego źródła światła, a mimo to dało się ogarnąć wzrokiem całą okolicę. Inna sprawa, że właściwie nie bardzo było co ogarniać. Dookoła widać było jedynie dziwne, powykręcane drzewa o fosforyzującej bladej korze i z gałęziami uginającymi się pod ciężarem wielkich błękitnych owoców. Drobniutkie, różowo-zielono-pomarańczowe liście poruszały się lekko, bezszelestnie. Przy każdym kroku z podłoża wzbijał się obłok czarnego pyłu, niepodobnego do jakiegokolwiek innego rodzaju piasku.

- Pięknie. Właśnie tu chciałem trafić.