'My nie jesteśmy już ludźmi, Zerthimonie.'
Jedność Kręgów należy do podstawowych prawd Wieloświata. Mówi o wydarzeniach i procesach niemających początku ani końca, przeszłości nieuchronnie wpływającej na przyszłość, wadze podejmowanych decyzji. Jedność Kręgów przynosi poczucie sensu, bezpieczeństwa, równowagi – dopóki zamknięte koło nie staje się pułapką bez wyjścia.
Opowiadanie ilustruje historię githzerai i githyanki z perspektywy przedstawicieli obu odłamów rasy, raczej w konwencji dystopii niż epickiego fantasy. Jest podzielone na dwie linie czasowe, współczesną i historyczną; pierwsza z nich rozwija wątek Dak'kona z Planescape: Torment, druga skupia się na postaciach Gith, Zerthimona i Vlaakith.
Drugim POV-em we współczesnej linii czasowej jest Aranai. Aranai, nie Shandra. Albo może na odwrót?
Aha, w moim świecie Zaerith Menyar Ag-Gith nie istnieje. Githzerai nie potrzebują bogów ani królów, a bóg-król to już w ogóle za wiele. Jak najbardziej istnieje natomiast Sha'sal Khou, tajna organizacja próbująca pojednać githzerai i githyanki.
KRĄG PIERWSZY • FASADA
W bezgranicznej przestrzeni tłoczyły się chmury. Przepływały w bezładzie, to oddalając się od siebie, to zbliżając do siebie, na przemian rozpierzchając się we wszystkich kierunkach i z powrotem mieszając w zwartą masę. Miejscami zapadały się w gigantyczne wiry, w których odmętach dygotały błyskawice. Niektóre obłoki sunęły leniwie, aż stopniowo rozpływały się w nicość, inne przetaczały się, nabierając prędkości, i przeobrażały w grudy ziemi lub wybuchały nagle żywym ogniem.
Niesione zewsząd odłamki, języki i krople materii zawzięcie uderzały o niewielką, kilkumetrową zaledwie bańkę powietrza, która nieśpiesznie przemieszczała się w samym środku kłębowiska.
Nie chciał teraz marnować sił na większą lub bardziej rozbudowaną osłonę. Zrezygnował nawet z ciągłej ścieżki pod stopami, na bieżąco formując pojedyncze kamienne płyty. Mimo to wciąż zachowywał spokój. Sygnał, który łączył go ze Shra'kt'lor, wzmacniał się powoli, ale odczuwalnie. W oddali rysował się zamglony zarys miasta; nabierał coraz ostrzejszych konturów, choć przypadkowy obieżysfer mógłby ciągle widzieć w odległym kształcie jedynie masywną górę zawieszoną w pustce. Ale Limbo nie było domeną przypadkowych obieżysferów.
Przeszedł jeszcze długą drogę, zanim zza chmur wyłoniły się pierwsze samotne pagody. Gdy wreszcie stanął u bram, przez barierę zdążyła się przedostać gromada iskier; krążyły mu nad głową niczym natrętne insekty, osiadały na materiale płaszcza.
Ostatnie kamienne stopnie runęły w przepaść. Kolejny krok postawił już na stabilnym gruncie. Uzbrojeni strażnicy pozdrowili go uroczystymi ukłonami i natychmiast zawarli wrota.
Powoli szedł po okręgu w stronę najbliższej wewnętrznej bramy. Co chwilę natykał się na patrolujące okolicę straże – było ich znacznie więcej niż wtedy, gdy opuszczał miasto. Nieliczne portale rozstawione na stałe na obrzeżach miasta przekraczali pojedynczy podróżni. Jego przybycie oczywiście także nie umknęło uwadze strażników. Rozpoznawszy go, pytali, czy potrzebuje eskorty, jeśli nie dla bezpieczeństwa, to przynajmniej dla komfortu. Nie potrzebował.
Za bramą ciągle jeszcze przeważały świeckie dzielnice. Przez dłuższą chwilę kroczył między rzędami sklepów i straganów rozległego targowiska; jednego z niewielu miejsc w Shra'kt'lor, w którym jego obecność nie budziła powszechnego zainteresowania. Stamtąd skręcił w stronę schodów, wiodących dalej w górę wśród gęsto skupionych domostw. Miasto zapadało już w sen, kiedy przekroczył trzecią bramę. Dopiero teraz zdecydował się zdjąć kaptur płaszcza i odrzucić tkaninę na ramię, odsłaniając ceremonialną zbroję.
Od razu go zauważyła, choć z początku nie uwierzyła, że to ją spotkał ten zaszczyt. Zdziwiło ją, że jako wysoki zerth nie poruszał się po mieście, jak to zawsze bywało, w otoczeniu strażników. Wymienił tylko kilka słów z tymi, którzy strzegli bramy, i ruszył dalej. Wciąż miał na sobie długi płaszcz podróżny w wytartych barwach.
– Pozdrawiam cię, oświecony.
Odwrócił się w jej stronę nagłym ruchem, wyrwany z zamyślenia. Sprawiał wrażenie zakłopotanego, jakby usiłował w ogóle sobie przypomnieć, z kim ma do czynienia. Nie udało jej się rozszyfrować, czy ostatecznie sobie przypomniał.
– Pozdrawiam cię, dzierżąca miecz.
– Rada jestem, że twoja wędrówka pomyślnie dobiegła końca. Czy Nieprzerwany Krąg doprowadził cię do celu?
– To Nieprzerwany Krąg jest celem – odpowiedział bez namysłu, jakby było to oczywistością. Przeszło jej nawet przez myśl, że tak sformułowane pytanie mogło go urazić, chociaż jego głos wciąż brzmiał łagodnie.
– Wybacz, jeśli moje ostrze trafiło w pustkę, oświecony.
– Ufam, że wędrówka zbliżyła mnie do celu. – W milczeniu przeszli wzdłuż ściany obszernego budynku medytacyjnego. – Wiedz, że minąłem na swojej drodze ruiny Nirankaru. Nie wszystkie kamienie obróciły się w pył. Iglice Nirankaru wzniosą się jeszcze ponad morze Limbo.
Nirankar. A więc jednak sobie przypomniał. Pamiętał dzień, w którym półżywa dotarła tutaj, rozpaczając nad upadkiem miasta. Oznaczało to coś więcej – to była daleka, wyczerpująca wyprawa. Musiał spędzić całe dnie w oku cyklonu szalejącego poza Shra'kt'lor, prawdopodobnie nie korzystając z portali. Zarazem Nirankar nie był celem jego podróży. I wreszcie – widocznie zależało mu na tym, żeby przekierować rozmowę na inny temat.
– Taka jest i moja wola, oświecony. Ale obawiam się, że to ledwie iskra pośród wyjących wichrów.
– Wielkie Powstanie było dziełem wielu dziesiątków obrotów – zacytował z pamięci. – Nie wolno ci tracić wiary, dzierżąca miecz.
– Wiele to dla mnie znaczy. W Shra'kt'lor wciąż ucztuję jak przy stole Toryga. – Zastanowiła się. – Czy wróg nadal wysyła swoich zwiadowców w tamte okolice?
– Githyanki są przekonani, że osiągnęli już swój cel. – Nagle zauważyła, że zerth opiera dłoń na głowicy miecza. Czy zwróciła na to uwagę dopiero teraz, czy to on chciał tym gestem zaakcentować swoje ostatnie słowa? – Wiedz, że będą poszukiwali nowych celów.
– Ulice coraz szczelniej wypełniają straże. Czy to kładzie się cieniem na twoich myślach? Na całej sferze nie ma bezpieczniejszego miejsca niż Shra'kt'lor.
Zatrzymał się. Podniosła wzrok, który napotkał szereg emanujących ciepłym światłem latarni, zawieszonych u szerokich drzwi. Tu nie mogła mu już towarzyszyć. Z oddali nadchodziły w ich kierunku trzy postacie, zerthowie albo strażnicy.
– Nauki Nieprzerwanego Kręgu przetrwają ataki wszystkich żywiołów, tym łatwiej, im dokładniej zgłębimy ich naturę. Ten żywioł – zrobił krótką pauzę – jest nam szczególnie dobrze znany. Jednak do tego czasu musimy uważać. Ulice Shra'kt'lor nie są już bezpieczne.
Ukłoniła się głęboko.
– Niech wiedzie cię droga Zerthimona, oświecony.
– Niech doprowadzi cię do prawdy Nieprzerwanego Kręgu, Shandro.
Oddaliła się szybkim krokiem, przelotnie pozdrawiając zmierzającą w stronę drzwi trójkę zerthów. Wreszcie również i ona odprawiła Shandrę. Na jej miejsce przywołała Aranai.
A zatem podejrzewał atak. Czy w jego ostrzeżeniu tkwiła utajona groźba? Dobierał słowa zbyt ostrożnie, by mógł użyć któregokolwiek z nich przypadkowo. Ale przecież nie wiedział, nie miał pewności. W przeciwnym wypadku nie przechadzałaby się teraz swobodnie ulicami miasta. Na razie należało wykluczyć to największe zagrożenie. A może chciał wyeliminować je w inny sposób, wysłać ją na powrót do ruin Nirankaru, wtrącić w rozwścieczony wir żywiołów.
Ma'aradh. Ekatala. Nirankar. Trzy fortece niczym trzy illithidzkie skalpy u pasa Wyzwolicielki. Ma'aradh nie był nawet miastem, a ledwie siecią wież obronnych spiętych kołyszącymi się nad otchłanią wiotkimi mostami. Wystarczyło je od siebie odciąć i pozwolić samej sferze dokończyć dzieła. Ekatala była prawdziwie kunsztownym mirażem – jej Anarchom udało się ujarzmić wodę, która spokojnie opływała obszerny kompleks zamkowy, dopóki rycerze Vlaakith nie ujarzmili Anarchów. I wzburzony nurt zmył Ekatalę, odzyskując należną mu władzę nad Wiecznie Zmiennym Chaosem. Nirankar niczym korona wieńczył szczyt olbrzymiej skały. Długo krążyły wokół niej astralne statki, długo wypatrywały prześwitu w utkanej wokół miasta sennej osłonie. Nirankar walczył zaciekle i nigdy do końca się nie poddał, ale osłabiona garstka ocalałych zdecydowała się opuścić opustoszałe, wyszczerbione mury i zbiec do pobliskich fortec.
Dla Shandry, świeżo wtajemniczonego zertha, oczywistym kierunkiem był Shra'kt'lor.
Shra'kt'lor wyglądał zupełnie inaczej. Monumentalnie. Opasywał siedmioma pierścieniami nieregularną kamienną bryłę, miejscami niemal całkowicie ukrytą pod uczepionymi jej zabudowaniami. Każdy z pierścieni znajdował się nieco wyżej niż poprzedni; z góry spoglądały na nią niedostępne sanktuaria i centra dowodzenia, groźnie łypały okiem strzeliste wieże. Strażnicy nie wpuszczali jej dalej niż za trzecią bramę. Od pewnego czasu tylko kręciła się w kółko po dzielnicach świątynnych i mieszkalnych w oczekiwaniu na nowe rozkazy z Tu'narath lub okazje do towarzyszenia wysokim zerthom. Takie jak dzisiejsza.
Aranai uznałaby to za zmarnowaną szansę, ale postanowiła najpierw wysłuchać Shandry. Shandra potrafiła wyciągnąć naukę z każdej sytuacji, odczytać prawdziwe znaczenie między wierszami; znała tyle przypowieści, które nosiły w sobie wielkie i proste mądrości. K'atzn'ii przy Bramie, podsunęła Shandra z dostojną pewnością siebie, i Aranai zrozumiała. Jeśli ten zerth cokolwiek podejrzewał, to także i jej domysły mogły być uzasadnione. Uśmiechnęła się do siebie kątem ust. Być może jednak jej ścieżka zaczynała dokądś prowadzić. Choć na pewno nie tam, gdzie życzyłby sobie tego Dak'kon, Wysoki Zerth Shra'kt'lor.
Dak'kon rozświetlił swoją izbę, rozstawiając w powietrzu zawiłą konstelację zapalonych świec. Sięgnął spojrzeniem po najbliższą z nich i przysunął ją w stronę niskiego stolika. Niespokojny płomień z zaciekawieniem zerkał mu przez ramię na porozrzucane na blacie zwoje i odłożony na bok kamienny krąg, niecierpliwie czekał, aż Dak'kon rozwiąże zdobną w nieznane symbole wstęgę i rozwinie równo zapisany pergamin o naddartych, pożółkłych krawędziach.
Opowieść o jedności i podziale, głosił tytuł księgi. Autor pozostawał nieznany.
Taki tytuł wskazywałby na dzieło o czysto symbolicznym lub filozoficznym charakterze, jednak w treści miały przeważać wątki historyczne. Słowo „opowieść" sugerowało też dobrze znany mu podniosły ton duchowego poruszenia, łopotania chorągwi, szczęku stali, właściwy kronikom opisującym czasy Wielkiego Powstania. Opowieść była tekstem stosunkowo obszernym; nie tylko dlatego, że rozpisano ją na siedem zwojów, ale i ze względu na szersze ujęcie tematu. Szersze – nie samo w sobie, ale w porównaniu do wielu innych pism, takich jak Kazania Yahary czy Sentencje Khayimowe.
Takich jak Nieprzerwany Krąg Zerthimona.
Nie tylko to odróżniało ją od wielu innych ksiąg Ludu. Opowieść o jedności i podziale była dziełem, którego się nie studiowało, dla którego od setek lat brakowało miejsca w bibliotekach Shra'kt'lor, które można było znaleźć tylko w nielicznych, dobrze ukrytych fortecach Sha'sal Khou. Opowieść o jedności i podziale była apokryfem. Dziełem niekanonicznym.
Zakazanym.
Blask świecy przegonił cień z zakamarków pergaminu i sięgnął w głąb wykaligrafowanych znaków; tam, gdzie Zerthimon – wedle tradycyjnego porządku – oczekiwał na swoje przebudzenie.
