W pokoju rozbrzmiał dźwięk wibracji mojego telefonu. Zwinęłam się w mocniejszy kłębek i przykryłam kołdrą. Jednak kiedy dzwonienie nie ustawało, podniosłam się z cichym warknięciem i zerknęłam na stojący na szafce nocnej budzik elektryczny. Siódma rano. Jest jeszcze za wcześnie, by wstawać. A tym bardziej, by wydzwaniać po ludziach. Ktoś albo wypił za dużo kofeiny, albo jest bardzo pracowitym człowiekiem… Ci, którzy są jeszcze w miarę normalni, śpią do późna, a gdy wstają, idą zjeść mleko bez płatków albo tosta z dżemem, a potem siadają przed komputerem, albo telewizorem i noł-lajfią cały dzień. Cudowna wizja na życie, kiedy ma się pieniądze i duży dom, calutki dla siebie. Oczywiście, gdy jest się przyzwyczajonym do takiego obijania się. I do samotności. Dla mnie te obie rzeczy są czymś kompletnie nowym, do czego staram się przyzwyczajać małymi kroczkami. Sięgnęłam po telefon, który na szczęście przestał wibrować i spojrzałam na wyświetlacz. Kolejny nieznany numer. Pewnie za pięć minut zadzwoni ponownie. Czy do tych ludzi nie dociera, że rzuciłam tę robotę? Koniec z zabijaniem ludzi. Koniec z tą przebrzydłą pracą. Ponownie westchnęłam i dotknęłam palcami swojego czoła. Mówi się, że człowiek docenia coś, dopiero gdy to straci. I coś w tym jest… Nie powiedziałabym, że doceniałam „jego" skromne gesty czułości wobec mojej osoby, ale w jakimś sensie mi ich brakuje. Brakuje mi wygniecionego, czasem jeszcze ciepłego, miejsca obok mnie, smacznego śniadania. Brakuje mi tego, że ktoś ciągle się kręcił po tym domu, nawet jeśli nie zamienił ze mną nawet jednego słowa.
Ignorując fakt, że telefon może zadzwonić ponownie w każdej chwili, zerwałam się z łóżka i szybkim krokiem ruszyłam do łazienki. Prysznic. Zimny prysznic, który mnie trochę ocuci i przywróci do normalności, to jedyna rzecz, której aktualnie potrzebuję. Nie powinnam rozckliwiać się nad swoją przeszłością. Gdy to robię, nie wychodzi mi to na dobre. Wtedy wszystko pieprzy się jeszcze bardziej. Dlatego muszę wreszcie zapomnieć o tym, co było kiedyś i przeć dalej do przodu. Wyjść z domu, do ludzi, poznać kogoś, zakochać się na nowo. Właśnie, zakochać… czy jestem w stanie pokochać kogoś, kiedy moje serce nadal należy do „niego"? Potrząsnęłam głową. Nie, nie, nie. „Jego" już nie ma. I nie wróci. Odszedł. Wyszedł do pracy, a wracając zapomniał drogi do domu. Rano jeszcze był, wieczorem już nie… I nie wraca od miesiąca. I tyle. A to, że mi „go" czasem brakuje, to tylko dlatego, że po sześciu latach tych samych codziennych rytuałów, wszystko za szybko się zmieniło. To tak, jakby miało się chomika… Przez kilka lat jest, hałasuje ci po nocach, zapierniczając w kołowrotku, a nagle pewnego dnia się budzisz, a on leży zakopany w swojej ściółce, cały sztywny… Pff, cóż za wspaniałe porównanie. Nie sprawdziłabym się w roli psychologa. Dobrze, że nigdy nie planowałam, by nim zostać.
Czy dziś naszło mnie na podsumowanie swojego nędznego życia, a po długiej wewnętrznej walce popełnię harakiri z rozpaczy, że nic dobrego w życiu nie zrobiłam? Zeszłam na dół, do kuchni i stanęłam na środku. Na stoliku nie było nic poza nieskazitelnie białą serwetą. Żadnych talerzy, sztućców, żadnego przygotowanego jedzenia. No tak, to całkiem normalne. Przecież nikt przede mną nie wstał, by przygotować śniadanie, a potem wyjść bez słowa do pracy. Ponownie przycisnęłam palce do czoła. Od dobrego miesiąca jest to moim nawykiem. Za każdym razem, kiedy pomyślę o tym, że czegoś mi brakuje, że coś jest tu nie tak, jak powinno, dotykam czoła. Tego nieszczęsnego miejsca, na którym „on" złożył swój ostatni pocałunek. Ciągle pytam dlaczego to zrobił, jednak nigdy nie chcę dopuścić do siebie dość oczywistej odpowiedzi. Nie tyle nie chcę, co nawet nie próbuję. Bo po co? Nic to nie zmieni. Jedynie mogę skończyć rycząc pod kołdrą, a potem pogrążyć się w głębokiej depresji. I tak nie mam pewności, czy nie zaczynam pomału wariować. Kiedy siedzę sobie całymi dniami przed telewizorem, łapię się na tym, że w określonych godzinach bardziej skupiam się na tym, czy ktoś czasem nie wchodzi do domu, niż na tym, co aktualnie leci w telewizji. A gdy kładę się spać, odruchowo wyciszam telefon, by przez przypadek nie obudzić osoby, która powinna spać obok mnie. Powinna, ale nie śpi. Bo jej nie ma. Ciekawa jestem, dlaczego…? Prychnęłam i zabrałam się za przygotowywanie śniadania.
Po śniadaniu przebrałam się i spakowałam torebkę. Trzeba wreszcie zrobić jakieś porządne zakupy, bo po czasie płatki kukurydziane i sok pomarańczowy może zbrzydnąć człowiekowi. Widać, jaką byłam wspaniałą żoną. Zakupy nigdy nie były moją broszką. Kupowałam tylko to, na co miałam akurat wtedy ochotę. Tym, co będziemy jeść na co dzień, zawsze zajmował się „on". Nie dość, że ciężko pracował, to jeszcze zajmował się domem. A ja się opierniczałam, czasem tylko wychodziłam, by odstrzelić komuś głowę za grube pieniądze. Proste. A teraz, kiedy wszystkie obowiązki spadły na mnie, zdałam sobie sprawę, jak mi „go" brakuje. Przemawia przeze mnie egoizm i wygodnictwo… Brakuje mi tylko tego, że wszystko robił za mnie. Pomimo, że to ja siedziałam non stop w domu, to „on" dbał o nasz dobytek. Ja tylko raz na jakiś czas gotowałam obiad. Ze składników zakupionych przez „niego", oczywiście.
Wsiadłam do samochodu i odjechałam spod domu. Dopiero kiedy skręcałam na główną ulicę, przypomniałam sobie o telefonie, który cały czas leży gdzieś pod kołdrą. Wzruszyłam ramionami. I tak nikt ważny do mnie nie zadzwoni. A wszelkie numery zastrzeżone uparcie ignoruję.
Zatrzymałam się pod najbliższym supermarketem i spojrzałam na zegarek. Jak szybko się uwinę z zakupami, może uda mi się jeszcze wpaść w jedno miejsce… Zabrałam torebkę z tylnego siedzenia i szybkim krokiem ruszyłam do sklepu.
Kiedy tak kluczyłam pomiędzy alejkami z rozmaitymi produktami, zaczęłam się zastanawiać nad tym, co „on" by z chęcią zjadł. Zazwyczaj przygotowywałam klasyczny japoński obiad, albo spaghetti. Teraz nawet ryżu mi się nie chce ugotować i żyję na gotowych bento, jeśli jakieś uda mi się kupić w sklepie na rogu ulicy. A jeśli nie, wracam do domu i ponownie jem płatki. Śniadanie na obiad. A co tam. Ja dużych wymagań nie mam, a nie muszę się przejmować, że „jemu" się to nie spodoba. Schudnę przynajmniej. Zatrzymałam się dopiero przy dziale z gotowymi posiłkami. No tak, porządne zakupy, czyli zapas gotowego jedzenia do końca tygodnia, bochenek chleba, karton mleka i banan. Chyba powinnam poczytać w internecie poradniki o robieniu zakupów. Westchnęłam i skierowałam dłoń do czoła. Jestem żałosna. Sama do tego doprowadziłam, a teraz na każdym kroku narzekam, jak wszystko się zmieniło i że mi to nie pasuje. Być kobietą, być kobietą… Kiedy odsunęłam rękę od głowy, zerknęłam na zegarek na moim nadgarstku. Wrzuciłam jeszcze jedno bento i skierowałam się do kasy.
Zegar tykał pomału. Był to jedyny dźwięk, który przerywał panującą w pokoju ciszę. Nie miałam ochoty włączać telewizora. Zresztą… nawet gdybym chciała, nie powinnam tego zrobić. Wpatrywałam się tępo w ścianę, zastanawiając się nad tym, czy słusznie zrobiłam. Nie powinnam tu chyba przychodzić. Jakoś tak… zaczyna mnie dręczyć poczucie winy. Że to wszystko, przez co przechodzę, to moja wina. To, jak siebie pomału wyniszczam. To, jak zapuszczam dom. To wszystko, ta cała pieprzona sytuacja to moja wina. Więc powinnam skończyć powtarzać, że brakuje mi tego, brakuje mi tamtego, bo sama do tego doprowadziłam. Ale nawet jeśli to moja wina, nawet jeśli to wiem i chcę wreszcie iść dalej przez życie tak, jak powinnam, to i tak - proszę cię, obudź się wreszcie.
Odsunęłam palcami zielone włosy opadające na blade czoło i złożyłam na nim delikatny pocałunek. Posławszy tęskne spojrzenie, leżącemu w łóżku, nieprzytomnemu mężczyźnie, opuściłam szybko salę.
Nawet jeśli zacznę funkcjonować normalnie, to i tak masz się obudzić. Nie każ mi długo czekać, okej?
