McKay ma ochotę wyrzucić niewielkie zawiniątko, które podaje mu Teyla, ale są pod obstrzałem cholernych Widm, a to nie oznacza niczego dobrego. Wioska, którą zamierzali ewakuować przez wrota płonie. Oczywiście wszyscy żyją, ponieważ Widma chcą się na nich pożywić, ale to wcale nienastraja go pozytywnie.
Sheppard pomaga ludziom wyjść spod jednego z wywróconych wozów i nakazuje im biec w stronę wrót, gdzie Teyla i zapewne również Ronon, osłaniają tubylców.
Rodney nienawidzi misji ewakuacyjnych i naprawdę miał od samego początku złe przeczucia. Ten lud im nie ufał i sam głosowałby za tym, aby zostawić ich na pastwę Widm, ale nie chcieli wspomagać wroga darmową wyżerką. Wpadli zatem na genialny plan pokazania się od dobrej strony. Zorganizowali przyjęcie, przynieśli dary, a Teyla nawet zabrała swoje dziecko, aby pokazać, że nie ma nic do ukrycia.
- Dziecko – mówi do siebie Rodney, orientując się nagle, co podała mu kobieta.
To oczywiście nie koza. Niemowlę uderza w płacz, gdy rozlega się kolejny wybuch i Rodney zawraca, wiedząc, że czym prędzej musi znaleźć się przy wrotach. Wygląda zresztą na to, że wszyscy się przedostali.
Zaczyna biec, ale Sheppard zatrzymuje go w miejscu i wskazuje na coś. Faktycznie darty Widm obstawiają wrota, co nie wróży im nic dobrego.
- Do lasu – krzyczy John i Rodneyowi nie pozostaje nic innego niż za nim podążyć.
Nie wie jak długo biegną, ale Zelenka pewnie nie uwierzyłby w jego ani jedno słowo. Słyszał, że matki potrafiły pod wpływem adrenaliny podnosić całe samochody, aby uwolnić swoje dzieci. Jednak nigdy nie spłodził cholernego potomka, a dziecko na jego rękach zaczyna mu faktycznie ciążyć. Nie są pod obstrzałem, co zapewne powinno go pocieszyć, ale to głównie zaleta drzew.
Nigdy nie zdołali zbadać tej planety i Rodney jej nienawidzi. Wszystko wokół jest obce i prymitywne. Najchętniej znalazłby się w rządzonym przez komputery świecie, ale w Galaktyce Pegaza to rzadkość. Widma zadbały o to, aby ludzie nie rozwinęli się zanadto. Ich populacja jest mocno kontrolowana przez Roje.
Ich Rodney też nienawidzi. Podobnie jak palącego w płucach bólu.
- Sheppard, poczekaj! – krzyczy, ponieważ John znika za cholernymi krzakami.
Sądzi, że to koniec, ponieważ cholera, ale nie ma nawet jak wyciągnąć broni, ale mężczyzna wychyla się z tych samych krzaków i zatyka mu usta tak nagle, że Rodney połyka odgłos zaskoczenia. Czuje jak bardzo jest spocony, jego serce wygrywa nuty z Lotu trzemila, a ręce omdlewają, więc jeśli przeżyją, Teyla nie zabije go za upuszczenie jej dziecka.
- Cicho – mówi krótko Sheppard i wciąga ich do sporej wielkości jaskinii.
Rodney jest z Kanady i wie, że w takich miejscach nie trudno o niedźwiedzia, a ponieważ ten świat jest prymitywny, równie dobrze mogą natrafić na cholernego dinozaura. Ich łusek nie jest w stanie przebić ich broń. Jego umysł działa niezwykle szybko, ale najwyraźniej John sprawdził jaskinię, ponieważ nienatrafiają na nic, a zakryte listowiem wejście skutecznie ich ukrywa przed nieporządaną uwagą.
Tajemnicą dla niego jest dlaczego niemowlę zasnęło. W zasadzie nie wie nic o metodach wychowawczych Teyli, ale pewnie jako Aozjanka przyzwyczaiła swoje dziecko do ucieczki.
- Co to jest? – pyta Sheppard i Rodney wzdycha, siadając na ziemi z dzieckiem w dłoniach.
Pytanie jest tak głupie, że postanawia je zignorować tym bardziej, że nie wie czy na zewnątrz nie znajduje się jakieś poszukujące pożywienia Widmo. John jednak czeka na jego odpowiedź.
- Dziecko, ufam, że tak wygląda dziecko. Nie widziałeś nigdy dziecka? – pyta Rodney i jego głos jest lekko podniesiony.
Może dopierto teraz spływa z niego cały stres.
- Ale skąd? – pytal Sheppard.
- Teyla mi je dała – odpowiada Rodney. – Potrzebowała kogoś do pomocy, gdy kierowała ludnością, a ja…
- Pobiegłeś nie w tą stronę – kończy za niego Sheppard.
Nie wydaje się zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale Rodney prawdę powiedziawszy też nie jest szczęśliwy. Jego ręce omdlały już dawno, więc układa małego na swoich nogach, starając się z niezgranych ud stworzyć swojego rodzaju kołyskę. Przynajmniej do tego wydają się idealne.
Sheppard przygląda mu się w ciszy.
- W zasadzie to nawet lepiej – mówi John, lekko go zaskakując. – Widziałem wkurzoną Atozjańską matkę? – żartuje major.
Rodney ma ochotę uderzyć go w twarz. Nie wie ile przebiegł, ale nie ma ochoty na podobne żarty. O ile dobrze rozumie sytuację są uwięzieni na opuszczonej planecie z niemowlęciem i kilkoma oddziałami Widm. To nie jest impreza, na którą się pisał.
- Jesteś szalony – odpowiada tylko, ponieważ nie może zostawić Sheppardowi ostatniego słowa.

Dociera do niego w jak wielkim gównie są dopiero, gdy wyciąga racje żywnościowe. Mają wodę i batoniki, ale żadnego mleka w proszku, a mały zapewne niedługo się obudzi. Jeśli nie zabije ich prehistoryczne stworzenie zamieszkujące pierwotnie tę jaskinię, zrobią to Widma zwabione płaczem dziecka.
Sheppard zdaje się dostrzegać ten problem, bo spogląda na niemowlę i marszczy brwi.
- Nie spodoba ci się to co powiem – zaczyna John. – Wyjdę po mleko.
- Co? – prycha Rodney. – Nie możesz mnie zostawić z tym… samego – kończy niezgrabnie.
- Ktoś musi zostać z dzieckiem. Nie możemy go wszędzie ze sobą nosić, bo nie możemy być pewni kiedy zacznie płakać. Mogę zostać z nim, ale masz znikome szanse przekraść się do wioski i wrócić z mlekiem dla niego. Musisz tutaj z nim zostać sam. Masz broń i potrafisz jej używać, ale i tak jesteście dobrze chronieni – zapewnia go John.
Rodney zaciska usta w wąską linię, ponieważ Sheppard ma rację. To całkiem logiczne, że w takiej sytuacji silniejszy osobnik przejmuje rolę samca. Samca totalnego. Sheppard zapewne nie ma też problemu z traktowaniem go jako tymczasowej mamki. Problem w tym, że Rodney nie wie niczego o dzieciach. Oczywiście sądził, że kiedyś będzie musiał podzielić się swoimi genami ze światem, ale to jeszcze nie był ten etap. Nie miał zresztą partnera...
- Miałeś rację, nie podoba mi się to – przyznaje mu rację. – Jednak uznaję twoje argumenty – dodaje.
John odwraca jednak wzrok.
- To nie ta część ci się nie spodoba – rzuca mężczyzna grobowym tonem. – Jeśli Widma się do was zbliżą i będziecie bezbronni. Jeśli nie dasz rady się obronić… Nie możemy pozwolić, aby pożywiły się na Torrenie. Teyla nie chciałaby takiego końca dla niego, wiesz o tym – dodaje Sheppard.
Rodney otwiera usta w pełnym szoku.
- Chcesz, żeby go zabił? – pyta z niedowierzaniem, a potem uderza go, że jeśli Widma ich znajdą, i tak będą martwi.
Uśmiercenie niemowlęcia będzie niczym eutanazja. Odejmie mu bólu. Widmo nie pożywi się na dziecku gwarantując sobie setki, a może i tysiące lat spokoju. Pistolet przy jego udzie nagle zaczyna mu niemożliwie ciążyć. Torren śpi nadal w zawiniątku, niczego nie świadom, a Rodney nie potrafi oderwać od niego wzroku.
- Musisz zrozumieć – zaczyna Sheppard.
- Wiem, John – wypluwa Rodney. – To wcale nie jest łatwiejsze – dodaje.
- Nikt nie powiedział, że będzie łatwo. Wychodzę i będę kluczył, żeby w razie czego nie przyszli po moich śladach. Możesz być pewien, że jeśli wpadnę w pułapkę, nie podam waszej pozycji – obiecuje mężczyzna i to dziwne, ale McKay jakoś był dziwnie pewien, że to właśnie usłyszy.
Wieczny bohater major Sheppard.
Kiwa mu głową na zgodę i wyciąga zza siebie pistolet maszynowy, którego naprawdę nie chciałby używać.
- Zagwiżdżę cicho trzy razy, żebyś wiedział, że to ja – informuje go Sheppard, zanim znika.

Rodney wie, że nie powinien spać, więc prawie wtyka sobie palec do oka, ignorując fakt, że pewnie dostanie zapalenia spojówek. Jest tak ciemno, że wątpi, aby Sheppard wrócił. Nie słyszał wystrzałów, a John nie poddałby się bez walki, co jest jedyny, co go pociesza. Chłopiec obudził się na krótką chwilę, ale tylko połkał i co gorsze, ale pewnie niedługo będą musieli mu zmienić pieluchę. Dziwny tobołek, który wcisnęła mu do rąk Teyla miał ich cały zapas, ale nie miał złudzeń. Nie wiedział jak długo tutaj będą, a potrzebowali wody – nie tylko do picia, ale również prania.
Bez Johna jego szansę przetrwania malały do zera nawet bez dziecka, które potrzebowało opieki. A Rodney prędzej zginąłby niż pozwoliłby komus tknąć małego. Jeśli mieli opuszczać ten świat to we dwóch – nieważne czy przez wrota czy za pomocą jego pistoletu. Nie miał złudzeń co do tego, że John zapewne myślał podobnie. W Siłach Powietrznych też nie zostawiali nikogo za sobą i to podnosiło go na duchu, bo oznaczało, że Atlantyda przygotowywała akcję ratunkową. Mógł sobie wyobrazić wariującą z niepewności Teylę. Widział ją nie raz walczącą z Widmami i pewnie John miał rację – nie miały szans przeciwko zaniepokojonej atozjańskiej matce.
Słyszy, że ktoś nadchodzi, chociaż to nie to. Bardziej czuje, że nie jest już sam. Nie wie jakim cudem wsłuchał się tak w las, że zauważa takie drobne różnice, ale wokół jest ciemno i słuch to jedyny zmysł, którego może być pewien. Podnosi pistolet i odbezpiecza go, przyciągając Torrena bliżej do siebie. Karabin jest zbyt nieporęczny w tej chwili – zresztą nie wątpi, że zdąży zabić najwyżej dwa, trzy Widma, a przecież ciężej do siebie wycelować z długiej broni.
Słyszy ciche trzy gwizdnięcia i chociaż jego serce zwalnia, nie opuszcza broni. Dopiero kiedy dostrzega znajomą nawet w ciemnościach sylwetkę Shepparda, uspokaja się a chwilę.
- Napotkałem dwa oddziały. Raczej wątpię, aby uznały, że ktoś się jeszcze tutaj ukrywa – informuje go półgłosem mężczyzna. – Dwa myśliwce wleciały przez wrota, ale nad nami jest nadal cały Rój. Nie są zadowolone, że ta planeta opustoszała – ciągnie dalej mężczyzna. – Przyniosłem świeżą wodę – dodaje i podsuwa coś pod usta Rodneya.
Ten przyjmuje bukłak z prawdziwą przyjemnością. Jego plecy bolą jak diabli, ale nie chciał się ruszać. Dziecko nie leży bezpośrednio na jego pęcherzu, ale i tak musi wyjść.
- Zmienimy się? – pyta cicho.
- Jasne, ale się nie oddalaj. Na razie zostajemy w ciemnościach. Może odlecą. W nocy będzie zimno, ale damy jakoś radę – rzuca Sheppard.
Rodney nie wątpi. Nie widział jeszcze takiej sytuacji, w której John nie wiedziałby co zrobić. W zasadzie to nawet logiczne, bo gdyby taką zobaczył – obaj byliby martwi. Więc nie czekał na to, aż instynkt Shepparda zawiedzie. Za bardzo na nim sam polegał.
Kiedy wrócił do jaskini, mężczyzna siedział w tym samym miejscu, które zajmował sam. Może też powinien zagwizdać, ale nigdy nie był w siłach specjalnych, więc wszelakie sygnaly były mu obce. Zresztą nie był aż tak daleko od jaskini.
Usiadł tak blisko jak tylko mógł, nienaruszając powszechnych zasad męsko-męskich, ponieważ chociaż było cholernie zimno, nie chciał, aby John całkiem wtłoczył go w rolę kobiety. Miał jeszcze jakąś dumę i chociaż mieszkali w jaskini, nie zamierzał odgrywać Flinstonów. Żarty Johna nie skończyłyby się zapewne nigdy.
- Wiesz, że Teyla dała mu na drugie John – informuje go Sheppard.
- Rodney byłoby bardziej przyszłościowe – odpowiada, ponieważ musi mieć ostatnie słowo.
John prycha w ciemności i to jest dziwny dźwięk.
- Wiem, że masz na imię Meredith – rzuca Sheppard, kompletnie go zaskakując.
- Co? Kto ci coś takiego powiedział? – pyta Rodney niemal od razu i stara się nadać swojemu głosowi rozbawione brzmienie.
Jest to jeszcze w stanie obrócić w żart – jest tego pewien.
- Twoje akta – odpowiada John. – Przejrzałem je, gdy tylko zostałem oficerem dowodzącym. Muszę wiedzieć coś o swoich ludziach – dodaje, jakby to było całkiem zrozumiałe.
- Nie jestem twoim człowiekiem. Moim zwierzchnikiem jest… - zaczyna Rodney.
- Wiem, wiem – gdera Sheppard. – Ale i tak czuje się za was odpowiedzialny. Mam was chronić.
- Dziękuję, świetnie daję sobie radę – odpowiada Rodney i wie, że to kłamstwo. – Mamy prowantu na dobę, ale obawiam się, że będziemy musieli znaleźć dostęp do wody z innych powodów.
- Przewinąłeś Torrena? – zdziwił się John.
- Nie bądź taki zszokowany – prycha Rodney. – To nie mechanika kwantowa. Poza tym na mechanice kwantowej też się znam – odpowiada.
- Tak, tak. Jesteś geniuszem – mówi John. – Musimy ustawić wachty – zmienia temat. – Mogę wziąć pierwszą, więc postaraj się zasnąć, bo nie mamy trzeciego, który by nas zmienił – informuje go John. – I zbliż się. Nie wiemy jak nisko spadają tutaj w nocy temaperatury, a ciepło naszych ciał to jedyne co mamy – przypomina mu niepotrzebnie.
Kamień na nimi jest zimny. Rodney zresztą wie, że to samo może powiedzieć o piasku, który wyściela wnętrze jaskini. Podkłada pod swoją głowę plecak, ale to niewiele. Las jest spokojny, niepokojąco cichy. Mgliście przypomina sobie, że słyszeli wcześniej ćwierkające ptaki, a to oznacza, że Widma nie opuściły jeszcze planety. Grube skały nad nimi powinny ochronić ich przed skanerami na podczerwień, ale nie wiedział z czego są wykonane.
- Słyszę jak myślisz – szepcze John. – Nie kombinuj McKay. Ten jeden raz nie możesz nic zrobić i pogódź się z tym.
Rodney na końcu języka ma ciętą ripostę, ale John obejmuje go nagle ramieniem i kładzie między nimi dziecko Teyli. Kłótnie mogły poczekać.

Wie, że Sheppard okpił go. Przede wszystkim jest już ranek, a powinien zostać obudzony wcześniej. Ich rzeczy są rozłożone nieopodal, jakby mężczyzna z nudów sprawdził, co mieli z sobą. Zapasowe magazynki broni spoczywają koło pistoletów, co na pewno nie oznacza, że Widma odleciały.
- Nadal tutaj są – stwierdza Rodney.
Nie ma sensu się kłócić. Torren nie śpi i bawi się bandażem – zapewne jedyną bezpieczną rzeczą, którą John mógł mu dać. Rodney nie jest przemarznięty do szpiku kości, ale daleko mu od komfortowego ciepła własnego łóżka. Całe jego ciało jest zesztywniałe, ale John przygląda mu się, kalkulując coś.
- Zablokowały wrota – mówi w końcu Sheppard.
Rodney robi głębszy wdech i przeciera twarz dłonią. Czuje igiełki zarostu, ale teraz to najmniejszy problem.
- Wiedziałeś od wczoraj? – upewnia się.
- Nie, ale jeśli Atlantyda miałaby kogoś przysłać, zrobiliby to od razu. Jedynym logicznym wyjaśnieniem jest, że zablokowali wrota. Dedal będzie tutaj w ciągu trzech dni – odpowiada John.
- Zawsze mnie dziwi, że potrafisz to policzyć – kpi Rodney, bo to jedyny sposób, aby jakoś przeszedł na porządku dziennym do faktu, że są tutaj uwięzieni.
- Jestem pilotem – przypomina mu John. – I członkiem Mensy.
- Mensa jest dla cieniasów – odgryza się Rodney i przypomina sobie nagle czasy, gdy w szkole średniej mówiono to on nim.
To przyjemne nazywać tak Johna, który pewnie – gdyby spotkali się dwadzieścia lat wcześniej – traktowałby go jak tamte bezmózgie dupki. A jednak bolałoby bardziej, bo musiał oddać Sheppardowi, że był inteligentny.
John zresztą uśmiecha się do niego, jakby to był świetny żart.
- Jeśli zablokowali wrota, mógłbym… - zaczyna Rodney, ale Sheppard kiwa przecząco głową.
- Widziałem jak biegasz – informuje go Sheppard. – A wtedy nikt nas nie gonił. Nie ma sensu wychylać się, gdy to nie będzie konieczne. Wciąż istnieje szansa, że odlecą. Trzy dni to nie jest długo.
- Żartujesz? Trzy dni bez jedzenia i przypomnę ci to, bo mamy prowiant na połowę dnia. A do tego niemowlę – odpowiada Rodney i podnosi się na nogi.
Ma świadomość tego, że jego ciało domaga się kąpieli. Jakoś jednak wątpi, aby do tego doszło w najbliższym czasie.
- To nie Afganistan – rzuca John.
Rodney ma ochotę się zaśmiać.
- Oczywiście, że to nie Afganistan. Tam chcieliby nas tylko zabić, a tutaj chcą nas zjeść – informuje mężczyznę.
Oczywiście, że dostrzega różnicę. I wciąż wolałby Afganistan.
- Muszę wiedzieć czy nie dostaniesz jakiegoś dziwnego załamania – mówi nagle John, zaskakując go trochę.
- To nie pierwszy raz, gdy jesteśmy uwięzieni – zauważa głucho Rodney i unosi jedną brew do góry.
John przewraca oczami.
- Wtedy to było krócej –przypomina mu mężczyzna. – I byłeś otoczony przez swoją ulubioną technikę, więc nie mam pewności co robisz, gdy masz wolne. Może dostajesz małych załamań nerwowych i planujesz własną śmierć.
Rodney spogląda na niego w lekkim szoku. Wiedział, że na Atlantydzie uważano go za wariata. Może ludzie mieli do tego nawet podstawy, ale żeby to doszło tak daleko. Powstrzymuje śmiech tylko dlatego, że Torren właśnie zasnął.
- Gram w szachy – odpowiada Rodney i Sheppard patrzy na niego lekko zaskoczony. – W wolnym czasie gram w szachy. Z Zelenką. Na Ziemi miałem kota, ale zdechł. I to nie dlatego, że go nie karmiłem – zaznacza, ponieważ nigdy nie wiadomo jakie wnioski z tego wyciągnie John.
- Uhm, widać, że jesteś dobry z dziećmi – rzuca Sheppard.
Rodney jednak nie sądzi, aby Torren był zainteresowany ganianiem za kłębkiem włóczki.