Disclaimer: I do not own the witcher franchise – Sapkowski and CDProjektRED do. All additional quotes used in this work belong to their rightful owners.

A/N: ten zestaw został napisany pod wpływem projektu „Nikt nie może zwieść słońca (no, nikt poza księżycem)"autorstwa Filigranki (och Filigranko! Jeszcze nic mnie tak nie motywowało do pisania po polsku jak rozmowy z Tobą!)

Mimo, iż da się zrozumieć mój (u)twór bez zapoznania się z treścią wyżej wymienionej pracy, to jednakże zaleca się jej przeczytanie.

A/N2: Zbetowane przez Filigrankę.

A/N3: tak, elfy tu trochę po azjatycku filozofują, one mi się w ogóle z dalekim wschodem kojarzą. Ale 'to tylko ja i moje paranoje'.


Wojna nie jest twoim stanem naturalnym

(Choć niektórzy chcą to wmówić ci)

Your-biohazardous-friend

To jest wojna i porażka tuż

To nie pokój

Nie udawaj już!

(Pożegnanie małego wojownika, Czesław Śpiewa)


Niebo płonęło.

Tej nocy nie zobaczysz gwiazd. To łuna nad Cintrą..., Roche zaklął.

Dlaczego w sytuacjach takich ja ta, kiedy był po szyję unurzany we krwi, błocie i bezsilności, przypominają się mu ten przeklęty bard i jego denne rymowanki?

Choć świat faktycznie zdawał się płonąć. Łuna bijąca od budynku zamieniła noc w dzień. W głębi duszy Roche chciał wierzyć, że od tej pożogi zapłonie cały Świat. A ogień oczyści ten nędzny padół z wszelakiego plugastwa, niczym chrzest. Chrzest Ognia.


Budynek płonął.

Była to zwykła chałupa – kupa kamieni, belek i strzechy. Popiół unosił się w powietrzu jak płatki czarnego śniegu. Podobno u Aen Seidhe, w przeciwieństwie do ludzkich zwyczajów, biel oznaczała żałobę: Jak śnieg który spadł latem, przynosząc z sobą ból i chłód, wybełkotał kiedyś w starszej mowie przesłuchiwany.

U ludzi śnieg, który spadał latem, był zawsze czarny i gorący, choć zadawał ból tak samo dotkliwie jak elfi – bieluchny, metaforyczny śnieg żałoby.


Ves tuliła.

Chłopiec był najmniejszy, choć nie najmłodszy z grupy ocalałych. Zagubiony w akcji. Wystraszony. Całe jego dzieciństwo strawił ogień, tak samo, jak budynek z którego go uratowano.

Mimo, iż na jego oczach ginęli jego koledzy, chłopiec nie uronił ani jednej łzy.

Był elfem.

A elfy przecież nie płaczą.


Krótki płakał.

I mimo iż to był pierwszy raz, kiedy Roche zobaczył swojego agenta zalanego łzami i siąkającego w rękaw niczym małe dziecko, to dowódca nie skarcił go za chwilę słabości. Krótki sam miał dzieci – szesnaścioro, mówiąc ściślej – a Roche był ojcem chrzestnym co najmniej czwórki z nich. Ciekawe, czy któreś z tych zabitych przypominało którekolwiek z rozwrzeszczanej szesnastoosobowej szajki, którą spłodził jego podwładny?

Roche udawał, że nie widzi owych łez. Rodzice zawsze będą płakać nad tragedią maluchów bo, jak to śpiewała żona Krótkiego: wszystkie dzieci nasze są.


Ręka plasnęła głośno kiedy kobieta wymierzyła Vernonowi siarczysty policzek.

Można byłoby przysiąc, że dźwięk się odbił echem od ścian.

Na stole leżały zwłoki. Dziecka. Chłopca. Syna.

— Jesteście potworem! — Kobieta krzyczała, szamotała się w objęciach męża jak opętana. Gdyby nie on, pewnie rozszarpałaby Roche'a gołymi rękami. — Czy wy nigdy nie płaczecie?!

— Nigdy na zewnątrz — odpowiedział Roche. Ukłonił się sztywno. Wyszedł.

Jeszcze tylko trzy ciała. Trzy zdruzgotane matki. Trzy tyrady przepełnione bólem i goryczą.

Potem wróci do garnizonu i utopi nieprzelane łzy w gorzale.

Puk, puk, puk.