Noce i Dnie II
Chwile z życia. Czarna maska.
0
W
półmroku cienie czaiły się po kątach, a nikły blask księżyca,
dochodzący za okna, mógł co najwyżej wydobyć zarysy znajdujących
się w sypialni mebli i osób. Po lewej stronie łoża, stojącego w
samym środku pokoju, znajdowało się coś, co przypominało
opalizującą zielenią, potężną elipsę. Co jakiś czas dało się
usłyszeć cichy i złowrogi syk.
Postać,
spowita w srebrzyste prześcieradła i oparta o poduszki nie
odznaczała się niczym szczególnym, kiedy tak leżała z
zamkniętymi oczami. Może tylko bladością, chudością, wzrostem i
długością kończyn.
Zimna,
kamienna podłoga, wyspa ciemnego dywanu z ogromnym łożem i dwie
istoty, po lewej i prawej stronie, cienie na jasnoszarym tle.
Jedna
z nich, gdyby nie wzrost, strój oraz miejsce odpoczynku,
przypominałaby śpiące na boku dziecko.
1
Lubił
tak leżeć, chociaż nie było ani ciepło, ani wygodnie, a szaty z
drugiej czy nawet trzeciej ręki przed niczym nie chroniły. Pan nie
pozwolił mu tym razem położyć się na dywaniku, ale, dzięki
Merlinowi, nie wyrzucił go ze swojej sypialni. Zachowań Pana nie
sposób było przewidzieć. Nigdy nie wiedział, w jaki sposób
zechce go ukarać czy okazać swój gniew i za co. Wiedział jednak,
że Pan jest wszechwiedzący, wszechmogący i najmądrzejszy, uznawał
w pełni swoją umysłową, fizyczną i duchową nicość wobec niego
i poddawał się bez sprzeciwu każdej karze, nawet, kiedy nie
wiedział, za co ją otrzymuje.
Nie
ośmielił się ziewnąć, chociaż morzył go sen, po jakimś czasie
powieki opadły same, kryjąc przed światem tęczówki koloru
czekolady. Nie mógł nic na to poradzić, był bardzo zmęczony i
rozbity.
Pan
wysłał jego i paru Śmierciożerców, aby ukarali jakichś
zdrajców. Jak zawsze - kiedy w misji brali udział inni - musiał
dowodzić z powodu swojej rangi. Nie znosił tego.
Nie
chodziło o konieczność wydawania rozkazów czy też ponoszenia
odpowiedzialności za swoją grupę, chociaż nadawał się do wyżej
wymienionych czynności równie dobrze, jak wozak do pasania
puchońskich kur. Nie. Kiedy szedł przodem, w swojej CZARNEJ masce,
niemal dotykalnie czuł, jak nienawistne spojrzenia spod BIAŁYCH
wbijają mu się w plecy niczym różdżki. Nie lubili go i
lekceważyli: Ślizgoni uważali, że jest ciamajdą, Krukoni, że
głąbem, a wszyscy razem, iż nie zasługiwał nawet na Naznaczenie,
a o byciu najbliższym, osobistym sługą Pana nie powinien nawet
marzyć…
To
bolało. Przypominało mu o... o tamtych.
Tak. Ale teraz, teraz, nikt poza Panem się nie liczył. Nikt.
-
Ssss… ssss…
Nauczył
się już rozpoznawać tony jej głosu i jego wymowę. Nagini budziła
go, jednocześnie poganiając. Przetarł oczy ręką i podźwignął
się na kolana, chociaż wszystko go bolało i spojrzał tęsknie w
stronę łoża.
-
Nalej mi wina, Arielu.
Podniósł
się z trudem, bez słowa podszedł do barku, wyjął kieliszek.
Zawahał się przez moment, zanim odkorkował butelkę. Podczas dwóch
lat, jakie upłynęły od chwili, gdy został naznaczony, zdążył
nauczyć się na pamięć tego, co jego Władca najchętniej jada i
kiedy, jakie wina pija i o jakiej porze, w czym należy prać jego
szaty, a czego unikać jak aurorów i Avady Kedavry razem wziętych a
nawet, czego używać do sprzątania.
Niestety,
upodobania Czarnego Pana mogły się zmienić w jednej sekundzie i to
bez żadnych wcześniejszych sygnałów ostrzegawczych, tak samo
zresztą, jak humor. Owe nagłe wolty nadawały też sens
następującej potem karze... i żadne, najpokorniejsze nawet
zachowanie, nie ochraniało go przed nią.
Z
tego jednak, co widywał wciąż stojąc albo klęcząc za lub przed
jego tronem, osłonięty czarną maską i szatą Śmierciożercy,
zdążył już wyciągnąć wnioski i stosował się do nich już tak
długo, że nie wyobrażał sobie po prostu innego postępowania.
Punkt
pierwszy: Pan ma zawsze rację.
Punkt
drugi: każdy rozkaz Pana należy natychmiast wykonać.
Punkt
trzeci: on, Ariel Bethelius, „czarna maska", którego tożsamości,
być może, domyślał się jeden lub paru Śmierciożerców, nikt
jednak nie miał pewności, kim był, a jeśli nawet miał, to z
niczym się nie zdradzał, jest pierwszym wśród nich, będąc
jednocześnie niczym wobec Pana.
Punkt
czwarty: z tego, co mógł zaobserwować, jeżeli w ogóle da się to
tak określić, on - "czarna maska" był traktowany lepiej
niż wszystkie białe.
Po
piąte: nikt inny, oprócz niego i Nagini nie mieszkał w komnatach
Czarnego Pana, a jedynym miejscem, gdzie pozostali Śmierciożercy
mogli się zjawiać, był pokój przyjęć, zwany przez niektórych
„salą tronową".
Czarny
Pan wyciągnął rękę po wino, upił łyczek, błysk w czerwonych
oczach zdradzał jego zadowolenie i przyjemność, jaką odczuwał,
smakując trunek.
Gotów
na każde jego skinienie Ariel klęczał obok, z butelką w ręku,
wpatrując się w prześcieradła, zerkając jednocześnie na jego
długie, białe palce, zaciśnięte na nóżce kryształowego
kieliszka.
-
Jeżeli uważasz, że gapienie się na kogoś jest oznaką szacunku
dla tej osoby, jesteś w błędzie. - Lodowaty głos rozległ się
tak nagle, że Ariel zadrżał, usłyszawszy go. - I czy już ci tego
nie zabroniłem? Kiedyś?
Padnięcie
ze skruchą na twarz z butelką w ręce wyglądałoby równie mądrze,
jak zrobienie tego po uprzednim odstawieniu wina, więc Ariel
pochylił tylko głowę, dotykając czołem prześcieradła.
-
Przepraszam.
-
Chce ci się pić?
-
Tak, panie.
-
Idź po drugi kieliszek i nalej sobie.
Ariel
spojrzał na niego z wdzięcznością i posłusznie wykonał
polecenie. Co prawda nie należał do miłośników jakichkolwiek
alkoholi, a zwłaszcza czerwonych win wytrawnych, ale zdążył się
już przyzwyczaić do ich smaku.
I
naprawdę bardzo chciał się napić. Czegokolwiek. A to, że będzie
mógł to uczynić w towarzystwie Pana i tym samym trunkiem, na samą
myśl o tym odczuwał... wewnętrzne ciepło i dobro i...
Prawdę.
Nigdy
nie opuszczę moich wiernych sług.
Słowa,
które zapamiętał.
Napój. Chłód. Rozkoszne uczucie spływania, łyk po łyku, wysuszonym gardłem. Mmm... dzięki ci, panie... Dobry rocznik. Piękny bukiet: aromat, zapach i smak. Doskonałe... gdybym mu kazał, wypiłby nawet truciznę... Mmmm...
-
Podejdź.
Lord
Voldemort przyjrzał się uważnie klęczącemu przed nim słudze.
Zdecydowanie nie należał on do osób, wywołujących swoim widokiem
dreszcze u płci przeciwnej bądź tożsamej i na pewno nie zapadał
w pamięć.
Lecz
jego nie interesowała ani uroda, ani nawet płeć, tylko
posłuszeństwo, pokora i oddanie, malujące się w tych brązowych,
łagodnych, puchońskich oczach.
To
jasne, że większa ilość modelowych domowników „Zaklinaczki
Pszczół" – takich jak Ariel – w szeregach Śmierciożerców
nie byłaby zbytnio pożądana, przewidywał, mniej więcej, motywy,
jakie mogłyby nimi kierować, sądził, że byłby to strach, a
tchórzami gardził, choć niekiedy potrzebował.
Zresztą
pragnął władzy absolutnej. Obejmującej wszystko i każdego.
Takiej,
jaką miał w tej chwili nad nim.
-
Możesz się położyć na dywanie.
-
Dziękuję, panie.
Uszczęśliwiony
zasnął, zwinięty w kłębek, z wciąż żywym wspomnieniem dłoni
Pana, głaszczącej jego włosy.
2
-
A ty?
-
Uw-uważam, p-panie, że m-można by…
-
Milcz. – Czerwone, płonące gniewem oczy spojrzały na dwóch
wysokich, różniących się wzrostem Śmierciożerców, podobnych do
siebie w jakiś nie do końca określony sposób i tak, jak
pozostali, zasłoniętych od czubka głowy do stóp. – Aleksandrze?
-
Sądzę, panie, że należałoby na parę dni zaprzestać działań.
– Grzeczny, pełen szacunku ton, ale arogancję i przekonanie o
własnej słuszności mógł w nim wyczuć nawet bez legilimencji. –
Nie boję się tych żałosnych aurorzyn od siedmiu boleści, ale oni
wszyscy obecnie są wściekli i gotowi na każdy sygnał z powodu
tego, co wydarzyło się wczoraj i po prostu byłoby nierozsądne
narażać się na jeszcze większe straty…
-
Jeszcze jedno słowo, a twój ród przestanie istnieć tu i teraz.
Wydaje ci się, że kim jesteś? TY ponosisz te straty? Dla CIEBIE
one są dotkliwe? Crucio!
Mag
nazwany Aleksandrem upadł na podłogę, zaciskając zęby tak mocno,
że prawie nimi zazgrzytał, ale i tak nie mógł powstrzymać
wrzasku.
Czarny
Pan opuścił w końcu różdżkę, zerkając przy tym na stojącego
niczym posąg młodszego Śmierciożercę, któremu spod maski widać
było jedynie zimne, szare oczy. Nie musiał podążać za nimi
wzrokiem, aby wiedzieć, w kogo to z nienawiścią i niechęcią się
wpatruje ich właściciel. Uśmiechnął się lekko, jednocześnie
wskazując ruchem głowy kierunek słudze, stojącemu za jego tronem.
Już
po chwili Śmierciożerca w czarnej masce klęczał na środku
pokoju, pochylając pokornie głowę, wpatrując się w podłogę u
stóp Pana. Nikt nie powiedział ani słowa, ale Lord nieomal
wyczuwał tę aurę niechęci, emanującą z prawie wszystkich
obecnych i otaczającą chłopaka.
Nie
przeszkadzało mu to, chociaż czasem irytowało i wzbudzało gniew.
On, nikt inny wybrał go na „czarną maskę", więc tamci nie
powinni, nawet w myślach kwestionować Jego wyboru.
Jednakże
ich postępowanie sprawiało, że „pierwszy sługa" przekonywał
się coraz dobitniej, że może polegać tylko na swym Mistrzu, że
tylko dzięki Panu nie jest sam jak palec – a to było bardzo ważne
dla młodego ex-Puchona - i z każdym dniem przywiązywał się do
niego bardziej.
-
Mów ty. Uważasz, że Aleksander nie ma racji?
Ariel
zebrał myśli. Wiedział, co powie, to, że nie może się jąkać i
jak zareagują na to pozostali Śmierciożercy, więc, gdy w końcu
przemówił, drżał mu trochę głos.
-
Nie wiem, panie, ale wykonam każdy twój rozkaz i zrobię wszystko,
co w mojej mocy, by cię nie zawieść.
Czarny
Pan skinął z uznaniem głową, a następnie zasyczał, gniewnie
wbijając wzrok w Aleksandra, podnoszącego się z trudem z ziemi:
-
Jeśli kiedykolwiek będę potrzebował jakichkolwiek rad, to może
się do ciebie zwrócę. Obecnie są zbędne. Oczekuję. Jedynie.
Posłuszeństwa. DAJESZ SYNOWI ZŁY PRZYKŁAD. Crucio.
Aleksander
wrzeszczał, błagając o litość, atmosfera zagęściła się,
Voldemort czuł strach wszystkich obecnych w Sali, natomiast umysły
dwóch najmłodszych Śmierciożerców… tak, oni sobie wyobrażali,
że to „czarna maska" był poddawany torturom, oni zaś pełnili
obowiązki katów.
Każdy
z tych dwóch chłopaków uważał się za lepszego i bardziej
zasługującego na czarną maskę od jej obecnego właściciela.
Czarny Pan wyczuwał, że ich zdanie podzielali… niemal wszyscy.
Zabawne.
Młody
Walden z pieczołowicie hodowanym pierwszym wąsem, był okrutny i
zabijanie, zwłaszcza mugolskimi, lekko udoskonalonymi magią
sposobami, nie sprawiało mu żadnych trudności. W czasach szkolnych
znęcał się nad słabszymi i budził strach w rówieśnikach, wielu
miało okazję ucierpieć od jego razów, chociaż nie ulegało
wątpliwości, kto z tej dwójki był jej mózgiem.
Lucjusz.
Pogardzał
szlamami, mugolami, charłakami, skrzatami i resztą nie-Malfoyów.
Czarny Pan wiedział, że był on mistrzem w doprowadzaniu wyżej
wymienionych do płaczu albo do utraty pozytywnego obrazu własnej
osoby.
Umysł
Ariela był dla niego otwartą księgą. Nawet teraz odczytywał w
nim współczucie dla Aleksandra, żal do Lucjusza i reszty… do
tamtych.
Nigdy nie przestanie być Puchonem, ale obecnie ten Puchon należał
tylko i wyłącznie do niego.
Jednym
gestem przerwał zaklęcie. Malfoy zdołał się podnieść na
czworaki, podpełznąć i ucałować skrawek jego szaty, pilnie
uważając, aby nie dotknąć niczego innego.
-
Sądzę, że to się więcej nie powtórzy. – Wysyczał. – I że
się nie mylę.
-
Nie… mylisz… panie. Dzięki ci… za naukę.
Duma.
Zaciśnięte zęby i dbanie przede wszystkim o siebie oraz o swój
obraz w oczach świata. Wszystko razem silniejsze od bólu.
Przyjrzał
się po kolei pozostałym Śmierciożercom. Bali się, że zechce
ukarać jednego z nich i nienawidzili ze wszystkich sił Ariela,
który przez ten cały czas nie podniósł się z kolan. Bezsilność
psów uwiązanych na łańcuchach przy budzie, skupiających swe
krwiożercze instynkty nie na panu, lecz na chłopaku spuszczającym
ich z łańcucha każdej nocy.
Odprawił
ich bez słowa, nie pozwolił złożyć sobie hołdu, więc po kolei
znikali, kłaniając się nisko.
Sprawę
następnego ataku miał zamiar SAM rozważyć i nie obchodziło go,
co o tym myśli Malfoy senior. On i tylko on decyduje.
-
Wstań. Zdejmij szaty, maskę, przebierz w to, co zwykle i wracaj do
swoich obowiązków. Wiesz, co robić.
Ariel
padł na twarz i nie poruszył się, dopóki nie usłyszał echa jego
kroków w korytarzu. Pieczołowicie złożył jedwabną, czarną
szatę, gruby, aksamitny płaszcz z kapturem oraz maskę, odsyłając
je, wraz z butami, do swojego starego, szkolnego kufra ruchem
różdżki.
Został
w swojej starej, połatanej szacie, kupionej w sklepie z używanymi
rzeczami na Nokturnie. Wszystko zresztą, co miał na sobie, stamtąd
pochodziło. Od czasu sprzedania domu, uwolnienia Zezka, przekazania
wszystkiego, co tamci
mu zostawili w Gringotcie Czarnemu Panu, tylko na takie mógł sobie
pozwolić. Westchnął i skierował się do kuchni. Ciekawe, czy
pozostali tak bardzo by mu zazdrościli, gdyby wiedzieli, kim się
stawał po zdjęciu czarnej maski i szat Śmierciożercy; czy nadal
marzyliby o zajęciu jego miejsca, którego zresztą nigdy i nikomu
by nie oddał.
Tego
właśnie: bycia kimś w rodzaju domowego skrzata. W żaden sposób
nie mógł sobie wyobrazić Lucjusza w fartuszku, stojącego przy
piecu i przygotowującego obiad dla Czarnego Pana, Aleksandra
oceniającego gospodarskim okiem świeżość mięsa, ryb, wędlin,
owoców i warzyw, przesiewającego w palcach ziarna ryżu, czy
Waldena myjącego podłogi, ściany, sufity i okna, smarującego
eliksirem przeciwko molom wnętrze szaf z szatami Lorda, nie
przypuszczał, by taki na przykład Travers kiedykolwiek dotykał
żelazka, szufelki albo zmiotki. Nikt z nich nie odczuwałby
szczęścia i dumy patrząc, jak ich Władca bierze dokładkę, z
uśmiechem zadowolenia strzepuje pyłek z nieskazitelnie czystej
szaty czy też wypija bez chociażby powąchania napełnioną winem
szklankę.
To
pewne. Większość z nich zdążył już jako tako poznać, był
przecież świadkiem wszystkich do tej pory Naznaczeń i dowódcą,
ale te chwile nie należały do przyjemnych wspomnień. Starał się
w ogóle o nich nie myśleć.
Czarny
Pan nigdy nie udawał się na spoczynek o stałej porze. Jeżeli
spędził całą noc w towarzystwie pełzających przed nim na
kolanach lub stojących na baczność Śmierciożerców, to dzień
stawał się nocą i na odwrót. Innym razem znowu przez parę dni
lub więcej w ogóle nie odczuwał potrzeby snu, powodując u swoich
sług (albo Ariela) wyczerpanie i utratę możliwości widzenia
czegokolwiek. Czasami nagle wzywał Śmierciożerców przed wschodem
słońca i osobiście kierował misją, która w takich wypadkach
kończyła się prawie zawsze sukcesem. Lord opracowywał plany
ataków bądź porwań, posługując się informacjami wydobytymi
siłą albo perswazją od ministerialnych szaraczków i wyprowadzając
w Nokturn niedoświadczonych aurorów, lecz strategie musiały być
coraz dokładniejsze i bezbłędne. Stawało się coraz bardziej
jasne, że oprócz ministerstwa, oczyszczającego i zwierającego
szeregi, do walki włączył się ktoś niezależny od Bagnold... a
on, Lord Voldemort, wiedział, kto to jest.
Albus
Dumbledore.
Założyłby
się o pierścień Salazara Slytherina, że starzec nie prowadził
walki sam. Musiał mieć swoich ludzi w ministerstwie i nawet wśród
rodów czystej krwi, przeklętych szlamolubnych zdrajców,
bezczeszczących swoje dziedzictwo.
Nic
nie sprawiłoby mu większej rozkoszy, niż jego – i ich –
śmierć. Długa i bolesna.
Sypialnia
otworzyła się, kiedy tylko przed nią stanął. Uchylone,
zasłonięte roletą okno, czysta pościel, szmaragdowa zieleń
dywanu i Ariel. Czasami wydawało mu się, że chłopak czyta w nim
jak w otwartej księdze, a przynajmniej go wyczuwa. Nie zdarzało się
to zbyt często, ale raz po raz jego rozkaz był spełniany, zanim on
sam zdążył go wydać. Tak, jak teraz.
Ariel
wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
Zzzzssssdrzrzrzrzrzrzemnijjjjjjj sssssssię, panieeeeee... rozjaśśśśśśniiii ciiiiii sssssssię w głowieeeeeee... Ćśśśśśś, Naginiiiii... wiemmm... Parę godzin snu dobrze mi zrobi.
Ariel
wpatrywał się w dębowe odrzwia, właściwie drzemiąc. Ciekawe,
czy można by jakoś przenieść jego uszy do sypialni Lorda? Wtedy
mógłby nadsłuchiwać, czy się nie budzi. Ziewnął rozdzierająco,
nadwerężając sobie szczękę. Bzdury.
Miał
nadzieję, że jego Władca nadal śpi i nabiera sił. Oczywiście
nie uważał go za słabego, broń Merlinie, ale nawet komuś
najpotężniejszemu przyda się dodatkowa porcja energii. Z całego
serca życzył sobie, żeby niczego mu nie zabrakło: ani magicznych
mocy, ani zdrowia czy szczęścia. Nigdy.
- Po prostu byś nie zniósł kolejnego odrzucenia, prawda? – Cichy głosik wewnątrz czaszki. - Nie oszukuj się.
NIE.
Głosik
umilkł, przegnany wspomnieniem słów Lorda Nigdy
nie opuszczę moich wiernych sług. Nigdy nie opuszczę…
Chłopak podkulił pod siebie nogi i oparł się o ścianę. Może
się da jakoś wygodniej? Nie bardzo wyszło. Właściwie to dobrze.
Mógłby zasnąć i czegoś nie usłyszeć, lub coś przeoczyć.
Właściwie to chętnie by coś przekąsił, ale przyzwyczaił się
już do tego, że od niespełna dwóch lat nie jadł do syta. Cóż,
wypychanie sobie żołądka jest o wiele gorsze niż niedojadanie.
Słyszał to wiele razy, kiedy był mniejszy... od...
STOP!
Im
więcej czasu upływało, tym łatwiej mu to przychodziło.
Wystarczyło, że sobie przypominał pusty kominek i siebie przed
nim, wskazówkę zegara, sygnalizującą, że minęło pół godziny
i znikającą w płomieniach postać tamtej.
Tęsknotę
za pozostałymi członkami rodziny, żal, niezrozumienie i gorzki
zawód.
Miał
nadzieję, że już nigdy, żadnego z nich, nie zobaczy. Bał się,
nawet nie tego, że kiedy stanie twarzą w twarz z którymś z nich,
ręka mu zadrży. Nie. Obawiał się, że właśnie wtedy mogłaby
nie zadrżeć.
I
w tamtej chwili nie odczułby, być może, ciężaru, niemal nie do
zniesienia, wypełnianych rozkazów. Coś zaczęłoby się zmieniać.
Nie.
Nie chciał ich już nigdy widzieć na oczy.
1
Biała
dłoń o nienaturalnie długich, pająkowatych palcach, dotknęła
jednej z leżących na stole, zwiniętych w rulony map i machnęła
nad nią różdżką. Kilka zakapturzonych i zamaskowanych postaci
podeszło bliżej i zaczęło przyglądać się mapie, podążając
wzrokiem za ruchami różdżki Lorda.
-
Powiedziano mi, że tu… i tu… mieszkają aurorzy, a ogródek i
część ulicy zabezpieczono polem antydeportacyjnym. Wy dwaj musicie
je przełamać i nie życzę sobie żadnych pomyłek. Nie muszę
chyba mówić, że będziecie osobiście odpowiedzialni za każdego
Śmierciożercę, któremu nie uda się stamtąd zniknąć?
-
N-nie, p-panie…
-
Crucio.
Nie
zdążyli nawet wrzasnąć, gdy ból się skończył, ale jego
wspomnienie wciąż trwało. Przerażeni, bali się nawet głośniej
odetchnąć. Przeklinali w myślach własne decyzje i ich
nieodwracalność, przypominającą o sobie każdego ranka.
Dziękowali Merlinowi i Rowenie za swe umiejętności w odwracaniu
skutków zaklęć i łamaniu uroków…
-
Weźmiesz tylu, ilu – i kogo – uznasz za stosowne, – teraz ich
Lord zwrócił się do swej „czarnej maski" – radzę
zapamiętać, że nikt nie ma prawa przeżyć waszej wizyty. Czy to
jasne?
-
Tak, panie…
-
Przed świtem oczekuję raportu.
Czarny
Pan opuścił komnatę, za nim popełzła Nagini, Ariel podszedł do
stołu, zebrał mapy i odesłał je na miejsce. Starając się niczym
nie zdradzić swojego zakłopotania, przystąpił do jednego z
najbardziej znienawidzonych obowiązków dowódcy.
Decyzje
i wybory.
Stali
przed nim, nienawidzili go i czekali, co zrobi. Przyglądał się
każdemu z nich.
Dwóch
Krukonów. Pan ich wybrał.
Walden,
Lucjusz, Henry, Charles, Edgar…
3
Dookoła
panował mrok. Ich różdżki, płonąc niczym świetliki, sprawiały,
że łatwiej im było cokolwiek dostrzec. Podmiejskie osiedle było
pogrążone we śnie. Ariel wskazałby cel ataku z zamkniętymi
oczami, ale zdawał sobie sprawę z faktu, że mapa i świat realny
to dwie zupełnie różne sprawy.
-
Zostańcie tutaj – szepnął – przełamcie zaklęcia i bądźcie
gotowi.
Dwaj
zakapturzeni i zamaskowani Krukoni podnieśli jednocześnie różdżki,
intonując zaklęcie i zaciskając powieki, podczas gdy reszta
Śmierciożerców podążyła za Arielem.
Porozsyłał
ich na lewo, na prawo, w górę i w dół ulicy. Niektórzy musieli
się przedzierać przez parkany, wyboje albo zarośnięte nieużytki,
lecz po paru minutach dom Bakerów był otoczony.
Te
chwile, przed rozpoczęciem właściwej misji, kiedy wszystko
znajdowało się na miejscu, świat wokół nich się zatrzymywał i
nikt nawet nie myślał o możliwości klęski, one mijały zbyt
szybko. Ariel najbardziej żałował ich ulotności i obawiał się
tego czegoś, nadchodzącego nieubłaganie z każdą postępującą
po sobie sekundą. Było tak przed każdą akcją.
Jednym
płynnym ruchem wyciągnął różdżkę, celując w drzwi.
-
Alohomora!
Edgar
wszedł ostatni i zablokował wejście. Walden z Lucjuszem pognali na
górę, Ariel sprawdził szybko kuchnię, składzik, salonik,
korytarzyk i toaletę, ale niczego się nie spodziewał i miał
rację.
Marzył,
po prostu marzył o tym, żeby…
Marzenia
zaavadowanego. Ni mniej, ni więcej.
Krzyk.
Płacz. Łomot. Jakby ktoś z czegoś spadł. Jeden. Drugi. Trzeci.
Czwarty. Piąty. Odgłosy szamotania, popychania, bicia, wreszcie
tupot nóg.
Dziewczynka
w nocnej koszuli dosłownie przefrunęła przez pokój, osunęła się
na podłogę i rozpłakała. Nikt z magów, znajdujących się w
pomieszczeniu, nie mógł nie zauważyć jej posiniaczonej twarzy.
Ariel usłyszał pogardliwe prychnięcie Charlesa Lynne'a,
dobiegające gdzieś z tyłu.
Walden
dosłownie wkopał do wnętrza pozostałą dwójkę, Lucjusz
wprowadził pana domu z różdżką wbitą w kark, a za nimi weszła
przerażona, słaniająca się na nogach mugolka, zasłaniając ręką
lewe oko. Ariel zacisnął zęby tak mocno, że niemal zazgrzytały i
raz jeszcze złożył Panu dzięki za obdarowanie go maską. W tej
szczególnej chwili nie obchodził go jej kolor.
A
bycie dowódcą miało, mimo wszystko, jakieś zalety.
Raz
jeszcze spojrzał na dziewczynki, zastępując w myślach ich
przerażone buzie twarzami tamtych,
tych, które go opuściły, których nie widział od tak dawna, że
ich rysy zaczęły się zacierać w jego pamięci, niemniej wciąż
je pamiętał… Pomogło. Trochę.
-
Dlaczego nie zabiliście ich od razu? Pan nie wspominał o…
-
… ile wiem, nie zabronił nam się zabawić.
-
Koszt takich rozrywek może być większy od korzyści.
Nie
mógł widzieć twarzy Lucjusza pod maską, ale oczami wyobraźni
rozpoznawał pogardliwy uśmiech. I wiedział, co słyszy w jego
głosie były szkolny kolega.
Wrodzone,
nieuleczalne Puchoństwo i nieudolne zgrywanie Krukona albo Ślizgona.
.
Był
stanowczy i rozkazywał, ponieważ musiał, ale miał do tego mniej
więcej tyle samo przekonania i zdolności, co kudłonie do pasania
kur.
Patrzyli
na niego. Był dowódcą. Nie mógł tracić czasu na przekomarzanki
ani też się kimkolwiek wyręczać.
Nikt
nie ma prawa przeżyć waszej wizyty.
-
Avada Ke...
-
Drętwota!!
LYLE!?
Nie
myślał. Działał wyłącznie instynktownie.
-
Enervate! Protego! Avada Kedavra! Znikać! Już! Avada Kedavra!
-
Expelliarm…
-
Protego!
Nie
miał pojęcia, ilu tu było aurorów. Kto z kim walczył.
Wspomnienie, moment, w którym zobaczył tego jednego.
Musiał
się maksymalnie skupić, chociaż sprawiało to trudność, rozkazy
jednak były jednoznaczne.
Żałował,
że nie może być wszędzie.
Lucjusz
zabił ostatnią z małych mugolek, ranny Charles ogłuszył jednego
z aurorów, Walden poderżnął tamtemu gardło, Charles znowu
walczył i Edgar, i Henry... ktoś atakował kogoś od tyłu, zielone
i czerwone błyski, przerażone szlochy... Na Merlina...
-
Avada Kedavra! Protego! Ruszcie się! Expelliarmus!
-
Dręt...
-
Avada Kedavra!
Zrobiłem
to.
Nie
wypuszczać różdżki z dłoni. Nie zamykać oczu. Walka trwała.
Zaraz
skończą z nimi wszystkimi, odeśle tamtych, wróci do Pana i stanie
wobec...
Jeszcze
tylko...
2
Lord
nie miał na tyle wrażliwego słuchu, aby usłyszeć trzask
aportacji poprzez grube, dębowe drzwi, lecz z łatwością wyczuł
obecność sługi. Nagini zasyczała niespokojnie, wysuwając
rozdwojony język. Pogłaskał płaską głowę pupilki i powrócił
do lektury porannego wydania „Proroka".
Najprawdopodobniej
nikt jeszcze nie wiedział o nocnym ataku, ale prasa mogła w jakiś
sposób wpaść na trop, może przez wtyczkę w Kwaterze Służb
Aurorskich czy jakąś czarownicę z długim językiem…
J
e s z c z e nie wpadła. Kwestia czasu. Uśmiechnął się
pogardliwie, odsyłając gazetę tam, gdzie zwykle zostawiała ją
sowa. „Proroki" i „Żonglery", ułożone równiutko przez
Ariela, tworzyły całkiem spore stosy.
Ariel.
Skinął
dłonią. Drzwi otworzyły się natychmiast, usłyszał kroki,
szelest szaty i jeszcze jeden dźwięk. Nie musiał patrzeć, by
wiedzieć, co zrobił jego „czarna maska".
-
Mów.
-
Twój rozkaz został wykonany, panie. Mugole nie żyją…
-
Jakieś straty?
-
Charles jest ranny.
-
Trudności?
-
Au-aurorzy. Kilku zdołało się wydostać, ale – o ile wiem –
rzucono na nich parę potężnych klątw…
-
Cieszę się. Opowiedz o ich
zachowaniu podczas akcji, masz jakieś zarzuty?
-
Nie… tak, panie, ja wiem, że… że ty nie masz nic przeciwko…
zabawie, zanim… ale wydawało mi się… skoro nimi dowodzę… i
robiłem to tyle razy… wiedzą, czego sobie życzę… I poza tym,
gdyby się stało tak, jak chciałem, wcześniej byśmy wrócili.
-
Toleruję
twoją… słabość, ale gdy jesteś z nimi,
ty odpowiadasz za wykonanie zadania i oczekuję, że mnie nie
zawiedziesz.
To
nie było pytanie i Pan nie wymagał odpowiedzi. Ariel, milcząc,
leżał nieruchomo u jego stóp. Zaczynały go boleć kolana i
łokcie, ale był do tego przyzwyczajony i wiedział, że nie może
się wiercić.
Chciało
mu się jeść, zastanawiał się, kiedy Pan poczuje głód, czego
zażąda na śniadanie i czy może liczyć na resztki z jego stołu…
Ale…
Oczami
wyobraźni znowu zobaczył tę twarz. Jej widok w nim tkwił niczym
igła w jego – żywym
- ciele. Lyle był martwy. Może nadal leżał w zrujnowanym
saloniku? Może już go gdzieś zabrano i ktoś, właśnie teraz,
pukał do drzwi jego rodziców, a gdzieś indziej płomiennowłosa
Solweiga słodko spała, niczego się nie spodziewając?
Nie
miał innego wyjścia. Odpowiadał za ich i swój bezpieczny powrót.
Lyle go zaatakował…
NIE.
Nie jego, tylko Śmierciożercę, jednego z tych, którzy
posiniaczyli małą mugolkę, uszkodzili oko starszej i tak dalej i
tym podobne, a mówiąc krócej - "czarną maskę". Auror
Covett chciał oszołomić wszystkich zakapturzonych i zamaskowanych
osobników znajdujących się w pomieszczeniu i dostarczyć ich do
Azkabanu. To wszystko.
Nawet,
jeśli jeszcze nim nie był – nie mógł być – zachował się
jak prawdziwy „chłopak w błękicie"…. Kiedyś opiekunka
Hufflepuffu opowiadała tak o Służbach Aurorskich podczas omawiania
przyszłych karier Puchonów z piątej klasy… Lyle… wtedy nigdy
nawet nie wspominał o… Jeśli ktoś, to Solweiga… Tamte…
Dlaczego się tam zjawił, skoro…
-
O czymś mi nie powiedziałeś. – Lodowaty głos. – Podnieś się.
Ukląkł
posłusznie. Słowa pojawiły się same.
-
Zabiłem swojego przyjaciela.
Ból
w czaszce i spojrzenie czerwonych oczu, rozszarpujące jego mózg na
strzępy, jęcząc, podniósł ręce do czoła, jeszcze jedna chwila,
a upadnie na podłogę bez zmysłów… boli…
Już.
Koniec.
Podniósł
do ust skrawek aksamitu w kolorze suszonej śliwki i ucałował go z
wdzięcznością, trzęsły mu się ręce.
-
Dziękuję, panie…
-
To ciekawe… Wciąż uważasz, że nim jest. To znaczy był.
Zimny,
jadowity, ostry głos. Chłopak zadrżał. Ten ton nie zapowiadał
niczego dobrego, ale Pan miał rację. Tak jak zawsze. W czasie
pomiędzy wyświstoklikowaniem się rodziny do Francji a swoim
naznaczeniem z dnia na dzień czuł się bez przyjaciół coraz
bardziej parszywie, potem minęło zaledwie parę tygodni, zanim nie
sprzedał wszystkiego i nie zaczął wędrować ze swym – z Panem,
przed jakąś godziną zabił Lyle'a... ale, pomimo tych wszystkich
wydarzeń i emocji wciąż myślał o nim jak o kimś bliskim.
-
Tak, panie...
-
Crucio.
Krzyczał
i krzyczał. Miał na tyle wyrobiony instynkt, że minimalizowanie
zaklęcia torturującego „włączało" mu się natychmiast po
usłyszeniu inkantacji, zanim jeszcze je odczuł, ale i tak niczego
prawie to nie zmieniało. Pan był Mistrzem Czarnej Magii i siła
jego klątw rosła z każdym dniem, godziną, minutą…
-
Panie…
Skomlał
żałośnie u jego nóg jak skopany jamnik, ale się nie ruszał. Nie
usiłował odpełznąć, bronić przed klątwami, nie prosił o
wybaczenie ani o litość. Nigdy jakoś nie używał tych słów, ale
miał okazję zaobserwować, co się dzieje z tymi, co to czynią.
Kara wówczas była jeszcze dłuższa, a Cruciatusy bardziej bolesne.
Kiedy w końcu zrozumiecie, że nigdy nie wybaczam?
Kiedyś
się zastanawiał, co takiego jest w „przepraszam", że nie
zwiększa gniewu Lorda i dlaczego nigdy nie przyszło mu do głowy
użycie innych słów… Teraz też zacząłby o tym myśleć, gdyby
nie ból i zamęt w głowie…
-
Widzę, że nadal nic nie rozumiesz.
-
N-niee…
Wciąż
się trząsł. Czekał. Cokolwiek miało nadejść, musiał to
przyjąć. Chciał zrozumieć… Może Lord nie wpadnie znowu w
gniew… Merlinie, burczało mu w brzuchu… Pan ma rację,
oczywiście… musiał czymś zawinić…
-
Jak długo mi służysz?
-
Prawie trzy lata, panie.
-
A czy potrafisz sobie przypomnieć, ile czasu upłynęło między
twoim naznaczeniem a opuszczeniem przeze mnie twojego domu?
-
Parę tygodni. Najwyżej miesiąc.
-
I czy się mylę, twierdząc, że wszystkie kominki były puste cały
czas i nikt się z tobą nie kontaktował?
-
Nie, panie, – głosu Ariela nie było prawie słychać – nie
mylisz się.
-
A w tych starych „Prorokach", które pozwalam ci czytać, zanim
ich nie wyrzucisz do kosza… nie znalazłeś czasem jakiejś
wzmianki o zaginionym Arielu Betheliusie?
Przeczące
kręcenie głową.
Lord
Voldemort nie musiał patrzeć w oczy swego sługi, aby wiedzieć, co
w nich było… ani fatygować się podróżą do jego umysłu.
Zraniony
Puchon. Nie został z premedytacją skrzywdzony przez osoby, o jakich
myślał, miały one jak najlepsze intencje, lecz nie zdawał sobie z
tego sprawy. Na tym można było budować, ale nie wolno pozwolić,
by rana się zagoiła, aby przestała boleć… i nie krwawiła zbyt
mocno.
-
Zawiodłeś mnie, Arielu. Nie jesteś mi wierny. Przypomnij sobie to,
co ci kiedyś powiedziałem i sam oceń, kto naprawdę…
jest twoim przyjacielem i rodziną…
Nigdy
nie opuszczę moich wiernych sług.
Nie
mówi do mnie po imieniu przy innych Śmierciożercach. Byłem przy
każdym naznaczeniu. Robię dla niego to, czego nikt nie robi. Nie
pozwoliłby na to nikomu innemu; więcej, równie dobrze poradziłby
sobie z tym wszystkim sam jednym ruchem różdżki, a jednak to JA mu
gotuję, sprzątam, piorę i jak Nagini śpię w tej samej sypialni,
co on…
Chce
mnie
mieć. Mnie, słabego Puchonka, który nigdy nie używa Imperiusa, a
Cruciatusy rzuca tylko w jego obecności, który nie wyrobił sobie
autorytetu u podległych mu czarodziejów i nigdy nie wyrobi,
chociażby wyszedł z siebie i stanął obok… I... czy to możliwe,
żeby mi ufał, więcej niż pozostałym? A może właśnie nie? Nie
ma podstaw do jakichkolwiek… chociaż… O czym ja właściwie
myślę...
Już
nie myślał. I niczego nie odczuwał, prócz głębokiej
wdzięczności i świadomości własnych niedostatków.
-
Przepraszam, panie. Staram się…
-
Starasz się rzeczywiście.
Lodowaty
głos. Merlinie, znowu miał powody, aby się cieszyć z maski,
zakrywającej jego twarz. Dopóki jej nie odsłoni, może zignorować
wilgotniejące rzęsy, to, że oczy go pieką, dopóki jego ręce nie
powędrują do węzła peleryny pod szyją, będzie mu się wydawać,
że nic nie utkwiło w gardle…
Był
głodny i nie mógł się skupić. Wpatrywał się z nadzieją w
kolana Lorda i czuł jak ktoś niewarty złamanego knuta…
Wreszcie
– wreszcie – usłyszał pełne zawodu westchnienie, a miękki ton
następującego po nim rozkazu usunął wyimaginowany kamień z jego
gardła.
-
Przebierz się, a potem przynieś śniadanie do jadalni. Tosty,
herbata, jajka, konfitury… może też być ser. Nie zapomnij
przedtem nakarmić Nagini.
-
Tak, panie. Dziękuję.
Poderwał
się z kolan i wybiegł z sypialni, zdejmując w biegu maskę i
rozsupłując troki peleryny. Nagini wydostała się ze swojego
kosza, wypełzła na korytarz przez niedomknięte drzwi i
przemieszczała się powoli w kierunku kuchni.
-
Mam nadzieję, że nie zawiodłeś prawej ręki naszego pana podczas
misji?
-
Nie ojcze. Ale on zasługuje najwyżej na tytuł lewej nogi, nie zaś
prawej ręki. – Dłoń młodszego blondyna zacisnęła się na
wężowej główce laski. – Nawet mugol by zauważył, że…
-
Że… jeżeli kiedyś Czarny Pan uzna, iż twoja niechęć do
mianowanego przez niego osobiście
dowódcy oznacza, że kwestionujesz jego wolę, wówczas…
Malfoyowie przestaną istnieć. Masz jeszcze coś do powiedzenia?
Głos
Aleksandra był tak obojętny i chłodny, jakby omawiał sprawę
zgładzenia nieposłusznego skrzata domowego lub dobór szat na
wydawane przez siebie przyjęcie noworoczne.
Lucjusz
zamilkł. Przełknął ślinę.
-
Nie, ojcze.
-
Wobec tego nie zapominaj, że dziś powinieneś napisać do Narcyzy.
Zabierz się do tego jeszcze przed śniadaniem.
-
Tak, ojcze.
-
Możesz odejść. Zgredek przygotował ci już kąpiel.
Walden
nie raz powtarzał Lucjuszowi, że przypomina sobie tamtego ze
szkoły, ale nazwisko wyleciało mu z pamięci. On zaś wiedział na
sto procent, że ten łamaga musiał być w Hufflepuffie, ale kto
zaśmiecałby sobie umysł imionami czy nazwiskami tych puchatych
niedojdów, na pewno nie on.
Żałował
tych robaków. Zamierzał zabronić im rozrywki i nie potrafił tego
nawet wyegzekwować. Gdyby on… Lucjusz Malfoy, dowodził
Śmierciożercami, nikt by go nie lekceważył. Nie pozwoliłby im na
to.
Czy
istnieje sposób, aby, nie narażając siebie… usunąć „czarną
maskę"?
Musi
o tym później pomyśleć.
I
nie wtajemniczać Waldena. Lepiej, żeby wiedział jak najmniej,
chociaż mógł się przydać.
Droga Narcyzo…
KONIEC
