Noce i Dnie 3
Chwile z życia. Cień.
1
-
Jak się nazywasz?
-
Ariel Bethelius.
-
Jak długo służysz Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać?
-
Trzy lata, pięć miesięcy i…
-
Czy byłeś jego zastępcą?
-
Tak. Jego czarną ma...
-
Wystarczy.
Ciężkie
łańcuchy. Nie mógł ruszyć ani jednym mięśniem. Pamiętał, że
się boi, ale było to dziwnie nierzeczywiste.
Panie,
pomóż mi!
Myśli
o nim umykały niczym wystraszone czymś gołębie. W Sali posiedzeń
Wizengamotu było ciemno, szacowne grono zasiadające w ławach
oświetlało jedynie parę pochodni. Nie poznawał prawie nikogo z
sędziów – prawie, bo nie mógł oderwać wzroku od jedynego
znajomego szczegółu: prawie całkowicie posiwiałej, długiej
brody. Veritaserum krążyło w jego krwiobiegu. Nie czuł nic. Myśli
były komunikatami, wypisywanymi na pergaminie jego mózgu…
Albus
Dumbledore. Dyrektor Hogwartu.
-
Jakich Niewybaczalnych używałeś?
-
Cruciatusa oraz Avady Kedavry.
-
Wobec kogo użyłeś Avady Kedavry?
Monotonnym
głosem zaczął wymieniać nazwiska albo miejsca zamieszkania ofiar.
Czemu
znowu mnie o to pytają? Przecież już pytali. A. Nie oni. Aurorzy.
Przyjaciele Lyle'a. Solweiga rzuciła na mnie zaklęcie Bicza i
splunęła mi w twarz, zanim ją wyprowadzono. Potem już mnie nie
przesłuchiwała. Ciekawe, czy zapytają o Imperiusa. Pytali i
dowiedzieli się, że go nie używam. Wiedzą też, że nie lubię
Cruciatusa i dlaczego oraz o łasce Pana, wymagającego ich ode mnie
wyłącznie wtedy, gdy…
-
Lyle'a Covetta, dwie dziewczynki Bakerów, ich ojca…
-
Czy sporządzałeś trucizny?
-
Tak.
Kiedy
mnie uczył oraz na samym początku. Nie jestem Mistrzem Eliksirów,
Pan ma o wiele lepszego, niż ja, ale to ich na razie nie obchodzi.
Po co te pytania? Przecież zostanę skazany bez względu na to, na
ile pytań odpowiem, a nawet wtedy, jeśli na jakieś nie odpowiem.
Boli mnie głowa...
Przyglądał
się tępo długiej brodzie, spływającej na mieniącą się
czerwienią i złotem szatę, usiłując się skupić na pytaniach,
stwierdzając beznamiętnie ich wady. Właściwie to nie chciał, aby
posiedzenie się skończyło. Działanie Veritaserum także. To
bowiem oznaczało powrót do… do Az-Azkabanu i pozostanie tam już
na zawsze. Gdyby mógł, to na samą myśl o twierdzy zacząłby się
trząść.
-
Ile razy torturowałeś mugoli przy pomocy Cruciatusa i gdzie to
było?
-
Trzy razy w Birmingham, dwa w Manchesterze, pod Londynem, w
Southhampton…
Nie
wykorzystujesz tego, co powiedziałem o ćwiczeniu Cruciatusa na moim
skrzacie. Ciekawe, dlaczego… Boli. Zimno mi. Czuję ich. Stoją
gdzieś za drzwiami. Przyjdą po mnie, gdy nadejdzie czas...
Jak
długo jeszcze potrwa ten cały cyrk? Dłoń. Na grubym, czarnym
aksamicie. Z ramion zwisała mu peleryna z kapturem. Nie miał już
różdżki, a oskarżyciel jakiś czas temu wymachiwał jego maską
przed zbiorowym nosem Wizengamotu.
Pomyślał
nagle o swojej połatanej, złachmanionej szacie, starych butach,
kamiennej podłodze, kuchni, pralni i ryżowej szczotce. Veritaserum
zamroziło jego emocje, więc mógł jedynie stwierdzić komizm
sytuacji.
„Czy
zabijałeś… Czy torturowałeś… Czy polecałeś to innym… Czy
i jak szkodziłeś ludzkim istotom…?"
Nigdy
nie zadadzą pytania, „Co
jeszcze robiłeś, służąc Sam-Wiesz-Komu?",
ponieważ odpowiedź na nie w ogóle ich nie interesuje. I dobrze.
Umrze
za coś, czego nie znosił. Za sprawianie bólu i bycie dowódcą…
Avada była szybka i nikt nie cierpiał, Imperiusa nie był w stanie
opanować z racji puchoństwa, może swojej słabości czy
czegokolwiek innego… Pan nie wymagał stosowania drugiego
Niewybaczalnego…
Tęsknota
za dłonią na włosach, za pieszczotą, jaką zwykle obdarzano
łaszące się psy. Nie odczuwana. Stwierdzona. W jego umyśle kryły
się ziarna strachu o to, co będzie, gdy sędziowie odczytają
werdykt, wkroczą dementorzy i Veritaserum przestanie działać.
Albus
Dumbledore nie odrywał wzroku od szczupłego chłopaka,
unieruchomionego łańcuchami. Coraz częściej miewał niemiłe
okazje widywać siedzących na tym krześle swoich byłych uczniów,
ale nie zamierzał się do tego przyzwyczajać. I nigdy, nawet przez
chwilę nie spodziewał się, że zobaczy tutaj Ariela Betheliusa.
Co
się, na brodę Merlina, stało z tym chłopcem?
Nie
mógł pamiętać wszystkich absolwentów Hogwartu, ale Ariel wydawał
mu się zawsze modelowym członkiem domu Zaklinaczki Pszczół.
Właśnie dlatego, że nie oznaczał się niczym szczególnym.
Uśmiech. Tak uśmiech, szczery i otwarty, sympatia, z jaką odnosił
się do wszystkich. Gasł jak zdmuchnięta świeczka, kiedy ktoś mu
dokuczał, ale wystarczył jeden krok tamtego w stronę pojednania, a
Ariel wychodził naprzeciw z sercem na dłoni…
Jak
bardzo się zmienił, skoro zabił Lyle'a Covetta? Tamten chłopiec,
płaczący z tęsknoty za rodzicami, nie umiałby o tym nawet
pomyśleć! Co takiego się wydarzyło, że najbliżsi przyjaciele
musieli walczyć na śmierć i życie?
Działanie
Veritaserum powoli mijało, brązowe oczy odzyskiwały blask, były
coraz bardziej przerażone, klatka piersiowa poruszała się coraz
szybciej.
Oskarżyciel
odłożył czarną maskę na stół, kończąc przemowę. Sędziowie
wstali, aby udać się na naradę. Była to wyłącznie formalność,
tak samo, jak wyrok.
Dożywocie
w Azkabanie.
Nie
było żadnych wątpliwości, że Ariel Bethelius zasługiwał na tę
właśnie karę, lecz po prostu musiał, dla własnego spokoju,
dowiedzieć się i zrozumieć, dlaczego łagodny i serdeczny chłopiec
stał się mordercą i dręczycielem, coś tutaj nie pasowało,
czegoś nie dopowiedziano.
-
Albusie?
Kiwnął
głową.
2
Prorok
Codzienny, wydanie z siódmego marca tysiąc dziewięćset
siedemdziesiątego trzeciego roku.
Rzecznik
prasowy Wizengamotu powiadomił dzisiaj nasze media o niedawnym
sukcesie Brygady Uderzeniowej Aurorów: złapaniu, osądzeniu i
skazaniu kolejnego zwolennika Tego, Którego Imienia Nie Wolno
Wymawiać, Ariela B, lat dwadzieścia, byłego ucznia Hogwartu.
Nasze
źródła podają, że został ujęty w Debenham. Jedna z aurorek
Brygady opowiedziała naszemu reporterowi, że nieznany informator
przesłał miejsce i czas ataku „śmierciożerców" na rodzinę
amnezjatora S. Bellysa. Poszukiwania źródła owej informacji na
razie nie przyniosły rezultatów. LH
Upuściła
gazetę na przygotowaną w połowie bagietkę. Musiała usiąść.
Podniosła „Proroka Codziennego" i przytknęła do nosa, jakby
nie wierząc własnym oczom.
„Ariel
B." „Lat dwadzieścia" „Byłego ucznia Hogwartu".
Nie rozumiała zestawienia tych wyrazów z pozostałymi. To nie miało
sensu...
Nie
było żadnego zdjęcia. To na pewno jakaś pomyłka. Błąd w
imieniu, pierwszej literze nazwiska. Albo wieku. Lecz...
Czy..
kiedy widziała Ariego po raz ostatni... nie wspominał jej o swoich
nowych zainteresowaniach... ? Na Merlina, nie, przecież od tego
daleka droga do... do...
Zaciskając
kurczowo dłonie na gazecie, podeszła do kominka, nieumyślnie
rozbiła pojemnik z proszkiem Fiu, skleiła go, wysypana zawartość
powróciła tam, gdzie trzeba, a garść trafiła w płomienie.
Kiedy
rozjarzyły się na zielono, weszła w nie bez wahania, tak jak
stała.
-
Prospero? Możemy porozmawiać?
1
Dementorzy…
Nadchodzące
od drzwi lodowate zimno, przenikające do kości, dygocząc wpełzł
pod pelerynę, zakrył rękami uszy, zamknął oczy, nic to nie dało,
znowu to samo, znowu… nie,
proszę, nie…
Widok
Czarnego Dworu, biegł w jego stronę, nie wiedzieć czemu padał
deszcz, dopadł drzwi, poślizgnął się na mokrym ganku, kołatka w
kształcie głowy węża była całkowicie pokryta rdzą i rozleciała
się, gdy tylko jej dotknął, przerażony patrzył na obraz nędzy i
rozpaczy, jaki przedstawiał sobą dwór… Zapuszczony do ostatnich
granic, brudne, a niektóre powybijane okna, rozpadające się drzwi…
Dostał się do środka, sala tronowa, jadalnia, sypialnia… Nie
chcę tego widzieć, nie, nie…
Broniąca
wejścia nieprzekraczalna bariera, nie mógł nic zrobić; choć
szlochał na kolanach, błagając o pozwolenie znalezienia się przy
nim, nic nie zachodziło. Widział znowu brudną, pomiętą pościel,
szczupłą postać w gorączce, brud, nie było nigdzie kubka ani
żadnego talerza, Nagini pełzała po pokoju, sycząc gniewnie, też
była najwyraźniej głodna, tak głodna, że…
Serce
bolało jakby miał zaraz umrzeć, trząsł się. Nie,
nie, Nagini zjedz mnie, mnie zjedz, nie Pana, nie mogłabyś go
zjeść, prawda? Och Panie, kto ci teraz służy? Cruciatus,
Cruciatusy bez końca, wściekły syk skądś... Niewiadomo skąd...
Sądzisz,
że cię potrzebuję, że nie mogę mieć tysiąca sług na jedno
skinienie, tysiące, miliony więcej wartych niż ty… Nie
wiedział, czy to mu się śni, ale tak musiało być, ocknął się
wreszcie, było… trochę cieplej. Był niezmiernie wdzięczny za
to, że nie zabrali peleryny, że wsadzili go tutaj od razu po
wyroku, nie zawracając sobie głowy pozbawianiem go szat i
obdarowywaniem w zamian jakimiś łachmanami. Sam by im mógł
powiedzieć, gdzie takowe znajdą. A może już nie? Po co Pa...
Nie myśl o nim! Nie myśl! Do
czego jego stare szaty i połatane buty się teraz nadawały? Komu by
się miały przydać? Jaki teraz był pożytek z niego? Niechciane
łzy znowu popłynęły, wytarł je ze złością coraz brudniejszym
rękawem.
Żaden.
Stracił
rachubę czasu. Nie wiedział, jak długo już tu siedział i czy
była noc, czy dzień. Żałował tylko, że nie było okna czy
chociażby okienka. Może niczego by nie zobaczył przez kraty, ale
odetchnąłby odrobiną świeżego powietrza. Tutaj oddychanie było
ryzykowne. I bardzo przykre. Tak jak wszystko inne w tym miejscu.
Wilgoć. Brud. Głód. Pragnienie. Krzyki, roznoszące się po całej
twierdzy, mrożące krew w żyłach.
I
przede wszystkim oni.
3
-
Jest pan naszą ostatnią nadzieją, dyrektorze, próbowaliśmy
wszystkiego. - Agata płakała. - W Kwaterze Głównej Aurorów to
był po prostu koszmar, przesłuchano nas pod Veritaserum i odmówiono
wszelkich informacji, dowiedzieliśmy się tylko tego, co i tak już
wiedzieliśmy, że Ariel B., więzień Azkabanu to Ariel Bethelius i
ż-że to... nie pomyłka.
Prospero
mocniej ścisnął jej rękę.
-
Czego oczekujecie ode mnie?
-
Wyjaśnień.
-
Ch-chcę się z n-nim zob-zobaczyć.
Albus
Dumbledore spojrzał uważnie na mężczyznę.
-
Przykro mi, Prospero, ale nie ma żadnych wątpliwości co do winy
Ariela.
-
Wiem, że nie ma, do stu wściekłych mantykor. Chcę zapomnieć o
"Co", raczej zrozumieć "Dlaczego".
-
Nie działał też pod Imperiusem. Sam to przyznał.
-
Tym bardziej chcę TO pojąć!
Agata
osuszyła twarz chusteczką i wytarła nos.
-
Proszę, dyrektorze, mógłby pan spróbować załatwić widzenie?
Mnie albo Prosperowi?
-
Postaram się. Gdzie zamieszkaliście?
-
Mamy pokoje w Dziurawym Kotle, pod naszym starym adresem mieszka ktoś
inny. Ariel sprzedał dom trzy lata temu, ten człowiek pokazał nam
dokumenty...
Dyrektor
Hogwartu nie ukrywa zaskoczenia.
2
Strój
Śmierciożercy. Czarna maska przylegająca do twarzy, czarna
peleryna z kapturem, szata i buty. Idzie na czele armii
Śmierciożerców, nieprzeliczony tłum, wypełniający wrzosowiska
od wschodu do zachodu, białe, upiorne maski, nienawiść do niego,
dławiąca niczym trujący dym, a przed nimi rząd bezbronnych ofiar,
zabija je po kolei, ale ich liczba nie maleje, dziesiątki, setki,
tysiące i każda z nich wygląda tak samo, nie,
nie, nie…
Błękitna
szata aurora. Zadarty nos. Rozwichrzone ciemnoblond włosy.
Szarozielone oczy.
Lyle
Covett. Auror. I jeszcze jeden i jeszcze i jeszcze i jeszcze…
Albo
przesłuchanie, nie to przed Wizengamotem, ale zaraz po schwytaniu.
Solweiga.
Nie wierzyła własnym oczom. Później uszom. Nienawiść na jej
twarzy, kiedy, już zachrypnięty – zeznawał drugą godzinę bez
przerwy – mówił o zabiciu Lyle'a. Jej ślina na jego policzku.
Zaklęcie Bicza, krzyk „ty sukinsynu!", Pamiętał, że chciał
złapać za różdżkę, zapominając, że już jej nie posiada, ból
fizyczny przerwał działanie serum prawdy, wstał, a może nie
wstał, nie wiedział, w każdym razie natychmiast zjawiło się
dwóch aurorów i dwie aurorki, mężczyźni siłą wlali mu do
gardła następną porcję, przyszpilili do stołka zaklęciem i z
odrazą kontynuowali przesłuchanie, natomiast kobiety wyprowadziły
roztrzęsioną Solweigę, wtedy właśnie widział ją po raz
ostatni.
W
Azkabanie nie dało się spać, a jeżeli już ktoś zasnął, to
budził się z wielką trudnością, potem pękała mu głowa i przez
parę godzin odczuwał jakby skutki nielegalnej, mrocznej odmiany
zaklęcia Oszołomienia, porównywalnej w skutkach z mugolskimi i
magicznymi narkotykami.
Nienawidził
każdej sekundy spędzanej w tym miejscu, zimna, wilgoci, samotności,
tego, że powoli tracił pamięć, towarzyszących mu bez przerwy
koszmarów i poczucia, że kiedy tu zginie, to nikt nie będzie o tym
wiedział i nikt się tym nie przejmie. Najbardziej brakowało mu…
uczucia, że… jak to się nazywało? Bycie z Panem. Pan jest obok,
zadowolony z jego czynów, a on czyni dalej to coś i chce, by owo
zadowolenie trwało nadal. On jest Pana. Był. Był czy jest? Jest,
bo chce być. Blada skóra, chude ramię, jakby nie jego, a na nim
Znak.
Nigdy
nie opuszczę moich wiernych sług.
Panie,
pomóż mi…
4
Wersja
podawana przez „Proroka" i ta Waldena Macnaira różniła się
tym jednym, jedynym szczegółem: donosu. Chłopak zaklinał się na
wszystkie drogie mu żywoty, łącznie z własnym, że nic o tym nie
wie, że wcale nie dlatego spóźnił się na miejsce akcji. Wcale
nie spodziewał się zasadzki. Powtarzał to nawet na mękach, a w
jego umyśle nic nie wskazywało, jakoby próbował wprowadzić swego
Władcę w maliny.
Lord
Voldemort raz jeszcze przypomniał sobie wszystkie znane mu fakty.
Dzień
ataku na zdrajcę czystej krwi, który nie dosyć, że zajmował się
usuwaniem z umysłów mugoli wiedzy o tym, że istnieją istoty
wyższe od nich, to jeszcze poniżył sam siebie, wpuszczając
mugolkę pod swój dach i obdarzając ją swoim nazwiskiem, był
wyznaczony na moment, w którym państwo Bellysowie powrócą z
podróży poślubnej, czyli dwóch miodowych miesięcy (zaległy
urlop pana młodego).
Nie
było po co wysyłać tam więcej ludzi niż dwóch lub trzech.
Ariel, Lucjusz i Walden.
Tydzień
przed wyznaczonym terminem Aleksander błagał na kolanach o
zwolnienie Lucjusza, Blackowie wyznaczyli dzień oficjalnych zaręczyn
i w żaden sposób nie dawali się przekonać do zmiany decyzji.
Chwila
nadeszła. Ariel aportował się do Bellysów.
Cisza.
Przepadek sługi.
Wotan
Macnair, wezwany za pośrednictwem pierwszego lepszego idioty. Jego
wyjaśnienia, iż szczęśliwy narzeczony potrzebował świadka,
czyli najbliższego przyjaciela przy wymianie zaklętych pierścieni,
zabrało to najwyżej dziesięć minut, następnie Walden natychmiast
aportował się tam, gdzie trzeba, ale zastał pusty domek, bałagan,
zerwany transparent WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO NA ZWYKŁEJ DRODZE ŻYCIA,
wózek na walizkę, zastawiony stół i różowe balony latające tu
i ówdzie. Nawet najbardziej tępy charłak zrozumiałby, że: a)
rodzina i przyjaciele przygotowali wszystko na powitanie młodych i
dyskretnie się wynieśli, b) państwa Bellysów przeniesiono w
nieznane miejsce, w pośpiechu, zanim jeszcze zdążyli usiąść za
stołem.
A
po kilku dniach notatka w „Proroku Codziennym", przesłuchanie
Waldena i Wotana, który ręczył za prawdomówność syna własnym
życiem, spojrzenia wszystkich innych Śmierciożerców, łypiących
łakomie za pustą przestrzeń za tronem Lorda.
Dziedzic
Slytherina wiedział od pierwszej chwili, kto odpowiada za
pozbawienie go sługi i zastanawiał się, w jaki sposób ukarać
winnego, aby delikwent przeklinał dzień, w którym ten pomysł
przyszedł mu do głowy i nigdy więcej nie ważył się znieważać
swego Pana w taki sposób. Leniwie rozważał rozmaite możliwości i
niuanse rozwiązań…
Po
pierwsze, miejsce za jego tronem pozostanie puste, żaden już sługa,
choćby najbardziej przydatny i posłuszny, nie otrzyma czarnej
maski, lecz… on tego postanowienia nie ogłosi publicznie. Niech
sobie roją i zdwajają, potrajają wysiłki, jeżeli im zależy.
Najłatwiej
byłoby zamęczyć Lucjusza na śmierć i to w obecności wszystkich,
widzieć te eleganckie czarne szaty we krwi, sprawić, by ta jego
laska obiła go na miazgę. Nie. Co by na tym zyskał? Zniknięcie
nazwiska Malfoy z „Almanachu Prawdziwych Czarodziejów",
prawdopodobnie Aleksander by się od niego odwrócił i kto wie,
umiałby skłonić innych do tego… oraz, nawet, zniechęcić
potencjalne sługi do wstąpienia w szeregi Śmierciożerców.
Aleksander…
posiadał pewien autorytet, był znany czarodziejskiej arystokracji,
uchodził za przywódcę tych, którzy nie zgadzali się na
zaszlamianie krwi magów i wspieranie mugolstwa i charłactwa.
Imponował wielu. Oczywiście, tak jak i inni, nie zdobywał się na
czyny, przynajmniej te, których wymagała sytuacja, do tego jedynie
ON był zdolny, jednak… i, co najważniejsze, z tego, co
zaobserwował, wynikało, że Aleksander był buforem dla jedynaka,
jego tarczą, mentorem… a młody Malfoy nie osiągnął jeszcze
poziomu swego ojca. JESZCZE.
Taak,
bez wątpienia tę karę Lucjusz Malfoy zapamięta. Na bardzo długo.
Odpowie za sprzeciwianie się jego decyzjom, za mniemanie, że lepiej
wie od niego, jakie sługi on chce mieć.
To
nie oznaczało, naturalnie, że potrzebował Ariela do czegokolwiek.
Uczył się przez całe życie i znał doskonale ową prawdę, którą
rzadko kto pojmował w całej pełni „jeżeli
nie zadbasz sam o siebie, nikt tego nie zrobi".
Po prostu któregoś dnia poświęcił około godziny i zaklął
swoje szaty, meble, ściany, podłogi, kuchnię i księgi w
bibliotece. Inferii, której rozkazał sobie gotować i karmić
Nagini, w ogóle nie widywał.
Brakowało
mu jednak, mimo wszystko, władzy, jaką miał nad tym chłopakiem.
Jego ufności, oddania i posłuszeństwa, tego, że był zawsze pod
ręką, jego SZCZEREGO uwielbienia.
Umysł,
serce i dusza Ariela dla Lorda były otwartą księgą. Nawet gdyby
potrafił, nie stawiałby żadnych barier. Był Puchonem, a jeśli
taki komuś zaufał, to na dobre i na złe, na śmierć i życie, na…
Do końca.
Zapłacisz
za zdradę swojego syna, Malfoy. Za to, jak go wychowałeś.
5
Agata
nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona. No, może wtedy, kiedy
zbłaźniła się podczas rozmowy z pierwszą hipotetyczną szefową,
Zielarką z Zaułka Cudów w Paryżu, ale obecne poniżenie
przewyższało tamte o wszystkie siódme nieba. Poddawała się bez
sprzeciwu rewizji, nie oponowała, gdy sprawdzono ją jakimś
wykrywaczem Czarnej Magii, posłusznie oddała różdżkę. Robiła
się tylko coraz bardziej blada.
Albus
Dumbledore obserwował starania aurorów, pełniących służbę w
strażnicy przy bramie i milczał. Nie było sensu wszczynać
kolejnej debaty, dostatecznie dużo wysiłku włożył w uzyskanie
pozwolenia na widzenie z więźniem. Zastanawiał się, czy jego były
uczeń przyjmie do wiadomości to, co zamierzał mu przekazać, a
także rozważał, czy należało to uczynić. Jego los, tak czy
owak, był przypieczętowany, a tego, co usłyszy, dementorzy mu nie
zabiorą. Prawdopodobnie będzie to wciąż przeżywał, aż do
końca. Cierpiał. Ale czy nie powinien stanąć twarzą w twarz z
prawdą? Mieć chociaż na to szansę, by ją dostrzec?
Wydawało
mu się, że na tej słomie siedzi już cały rok. A może właśnie
tyle? Nie miał zielonego pojęcia. Teraz, wbita w brudną podłogę
wiązka siana niczym się od niej nie różniła i gdyby nie
łachmany, po obudzeniu z... koszmarów o wiele trudniej byłoby mu
się poruszać.
Powoli
granica między jawą a złymi snami, wypełnionymi krzykiem
dziewczynek, kobiety, chłopców, lub też łomotem upadającego
ciała martwego człowieka w niebieskiej szacie stawała się coraz
bardziej niejasna i nie umiał powiedzieć, co było gorsze, widoki i
krzyki, czy to, co słyszał wewnątrz swojej głowy, kiedy siedział,
wtulony w ścianę. Czy to była Nagini? Czy Pan do niej mówił? Czy
ona go wzywała, żeby się stawił przed Panem? Czy też Pan go
wołał? W mowie wężów? Nie był wężousty. Może to pszczoły z
pasieki Hufflepuffu przyleciały i chciały go ukarać za okrycie
hańbą domu ich Zaklinaczki. Coraz częściej mu się wydawało, że
to jednak mowa wężów i że ją rozumie, że rozpoznaje głos Pana,
że go widzi.
Bezużyteczny
mazgaj. Puchońska niezdara. Zły sługa. Gniewasz
się na mnie, Panie? Nie.
Wyciągająca się w jego stronę ręka, pełznie do Pana na
czworakach, dotyk na jego włosach, och jak dobrze, dobrze, policzek
oparty o kolano, jest przy Panu, jest blisko… Jesteś
bardzo dobrym sługą, gdy – i jeżeli - się starasz.
Starać się i starać, wychodzić ze skóry, zasługiwać na to
miano, sprawdzać się, chciałby ucałować jego dłoń, ale nie,
nigdy na to nie zasłuży, jak mógłby dotknąć Lorda? Jak
ktokolwiek mógłby dotykać kogoś tak wielkiego, wspaniałego,
cudownego?
Znowu
obraz jego twarzy, znowu widzi siebie u jego stóp, potem klęczącego
obok jego krzesła przy stole, jego dłoń, z której je, palce
zanurzone w winie, które ssie, siebie nagiego na łóżku, z
rozchylonymi nogami, unieruchomionego, ręce Lorda wędrujące po
jego ciele, bawiące się nim jak zabawką, siebie leżącego na
kamiennej podłodze, skulonego, prawie płaczącego z frustracji, ale
nie wolno mu, nie wolno… Skoro Lord sobie tego nie życzy, on tego
nie zrobi. Nigdy. Jego słowo jest prawem. Zasadą wyrytą gwoździem
w jego sercu, wypaloną w jego mózgu. Od trzech lat myśli tylko o
nim, dba tylko o niego, jest niewolnikiem każdej zachcianki, a teraz
czuje się jak… bezdomny szczeniak podczas ulewy. Jak łódka bez
steru, jak… miotła bez witek, jak płuca bez tlenu… I to
wszystko z jego własnej winy, mógł zginąć w walce zamiast dać
się złapać. Tysiąc razy wolałby śmierć niż to coś… gubiące
się słowa, widok jego twarzy, tępy ból, świadomość, z której
coraz trudniej wyciągać wiedzę o tym, kim jest ten, czyj widok
wywołuje… wywołuje… to uczucie. Ale tego mu nie zabiorą. Nie
zabiorą. Wszystko jedno, jakie będzie miał wspomnienia, ważne, że
o… o Panu. Widok jego twarzy i oczu płonących gniewem, uniesiona
różdżka.
-
Przepraszam… przepraszam…
Agata
zatrzymała się w drzwiach tak nagle, że wpadła na idącego za nią
Dumbledore'a. Prawie zapominając o oddychaniu, wpatrywała się w
kulące się w kącie stworzenie. Chłopak był nieludzko brudny,
chudy, miał na sobie coś, co przypominało szmatę do podłogi, ale
tym, co najbardziej ją przeraziło, było jego spojrzenie, zawsze
mogła z niego wszystko wyczytać, teraz czuła, że za chwilę się
rozpłacze. Nigdy przedtem nie widziała w jego oczach tyle bólu.
Mamrotał pod nosem przeprosiny, łzy spływały mu po twarzy, a on w
ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.
Teraz
zrozumiała, dlaczego odebrano jej różdżkę, uznano, że nie może
wejść bez towarzystwa kogoś poza podejrzeniem. Gdyby mogła,
natychmiast by go stamtąd wyciągnęła.
-
Ar-Ari? Kochanie, to ja, mama. Spójrz na mnie.
Spojrzał.
Patrzył długo, aż w końcu szepnął:
-
Mama.
W
jego głosie nie było ani odrobiny życia. Patrzył na nią, widział
ją, ale równie dobrze mogła być daleką znajomą, którą widział
tylko parę razy w życiu.
I
której nie poznawał.
Kiedy
go przytulała, miała wrażenie, że obejmuje szkielet, walczyła z
mdłościami, starała się nie patrzeć na jego włosy, - ich kolor,
ułożenie, strukturę odziedziczył po niej- teraz czupryny obojga
różniły się tak bardzo, jak to tylko możliwe. I ten cień w jej
ramionach, sztywny jak patyk, zniszczony od wewnątrz jak jego
różdżka, różnił się od jej
Ariego jak
grudka wyschniętego błota od źródła czystej wody....
-
Dyrektorze, proszę...
-
Chłoszczyść! Reparo! Chłoszczyść!
Już
wiedziała, że nie powinna o to prosić. Rozpłakała się na dobre.
Teraz mogła
sobie wyobrazić moment, w którym jej
chłopiec się tu znalazł.
W
ogóle nie powinien tu trafić. Jak to się mogło stać?
-
Ari, słyszysz mnie?
Zamrugał.
-
Powiedz, dlaczego to robiłeś? Nie mówiłam ci, że Czarna Magia
jest niebezpieczna, nie ostrzegałam cię? Nie słyszałeś tego w
Hogwarcie? Powiedz mi, chcę zrozumieć... gdybyś nic nie wiedział,
ale... Ari, dlaczego?
Milczał.
Wciąż nie był pewien, że mu się to nie śni, ale... ale ona
nigdy mu się nie śniła. Ani ona,
ani tamci.
Więc to musiała być prawda.
Dziwne.
Czas, w którym bardzo często myślał o tym, by zażądać od
wszystkich, przyjaciół, rodziny, jakikolwiek wyjaśnień, dlaczego
o nim zapomnieli, wydawał mu się odległy o całe tysiąclecia.
Właściwie
nie obchodziło go to, co mogłaby mu teraz powiedzieć, ale jej
obecność sprawiła, że wrócił do rzeczywistości i nie wiedział,
czy ma ją za to przeklinać, czy błogosławić.
Wilgotny,
lepki chłód. Pusty żołądek, wyschnięte gardło. Cisza wewnątrz
jego głowy. Świadomość, że on nie przyjdzie, nie wyda rozkazu,
nie pomoże…
Była
ona.
I ktoś jeszcze. Dyrektor.
Rodzina.
I Hogwart. To, co… było? To, czego już nie ma.
Kominek
i przesuwająca się wskazówka dużego, rodzinnego zegara, ona
znikająca w płomieniach. Tęsknota za… za… tamtymi,
widział ich twarze zamiast twarzy swoich ofiar
i tamtym.
Pogubiły mu się gdzieś słowa.
Wszystko
wracało, znowu bolało, o wiele więcej niż wtedy, bo ani na chwilę
nie zapominał o… o nim. O wściekłych czerwonych oczach,
uniesionej różdżce, karzących klątwach i… i jego dłoni. O tym
bał się pamiętać, oni
mogli
mu to zabrać…
Teraz
jednak, może, przy nich,
nie będą łazić i czyhać?
Białe,
zimne ręce o długich palcach, głaszczące go po głowie, bawiące
się jego włosami, czerwone oczy obserwujące z zadowoleniem jego
reakcję, gdy, pomimo lekkiego, tępego bólu, przekleństwa
Mrocznego Znaku, lgnął do Pana dłoni… Tak bardzo tęsknił za
ich dotykiem, za jego widokiem, czuł się tak samotny, jak nigdy
przedtem, pusty, rozbity... Nie powinien się dać schwytać. Nie
powinien... Panie... Pomóż mi...
-
Ari?
Obco-znajoma
obecność. Pana nie było. Byli oni.
Czegoś chcieli. Ona chciała. Równie dobrze mogłaby mówić po
goblidegucku, w ogóle go nie obchodziło, to, co mówiła, nie
słyszał. Kiedyś… kiedyś było inaczej. Kiedyś. Ale wtedy…
Zamrugał oczami. Wtedy. Spojrzał na nią. Wtedy.
-
Piętnaście minut... Czy godzinę?
Nie
poznał własnego głosu. Jakby mówił to ktoś inny.
Już
czas. Idź i ich zabij.
Tak,
Panie. Tak, Panie… Tak, Panie… Ariel Bethelius… Zabijałem…
Nieee… nieee…
Wracała
mu pamięć. Rozkaz mistrza. Jedyna możliwa odpowiedź. Zeznania…
Koniec procesu, dementorzy…
-
Kochanie, o czym ty mówisz?
-
Pytam… jak długo… tu będziesz… mamo.
Gorycz,
smutek, zawód, żal.
Musiał
się ocknąć ze spowijającego umysł dementoidalnego zamroczenia,
dzięki Merlinowi dostrzegł ich obecność! Kontakt zaistniał!
-
Tak długo, jak zechcesz, Ari…
-
Tak długo, - powtórzył tępo – jak zechcę?
Czy
tak jest? Pragnę, by tutaj byli? Naprawdę nie wiem.
Przyjrzał
się jej twarzy. Te same rysy, gładka twarz bez zmarszczek, policzki
wilgotne od łez.
Odkrywanie
na nowo drogi, którą kiedyś się przemierzało, spokojnie i
bezpiecznie, słów, pojęć, obrazów... Jak dużo zdążył
zapomnieć przez zaledwie trzy lata z kawałkiem, to naprawdę
dziwne, lecz było coś, czego… I tym razem musiał spytać,
wiedzieć… usiłował znaleźć słowa, ale zanim zdążył,
przemówił dyrektor.
-
Na pewno zastanawia cię, dlaczego tu jestem, prawda?
-
Nie… to znaczy… nie wiem, czy… na pewno…
Mądre
spojrzenie zza okularów-połówek przypominało zimowe, rozświetlone
jednak słońcem, niebo.
-
Uzyskanie pozwolenia na odwiedziny w Azkabanie zabrało tacie i mnie
bardzo dużo czasu. Gdyby dyrektor nas nie poparł, nie udałoby się.
Dziwne
uczucie, ciepłe ramię obejmujące go wpół, jej dłoń głaszcząca
policzek. Zapomniał też gestów...
-
Moja obecność podczas odwiedzin była jednym z warunków uzyskania
zgody ministerstwa, ale nie tylko dlatego tu przyszedłem. Po prostu
muszę ci coś wyjaśnić.
Poważny
głos dyrektora wywołał w nim jakiś nieokreślony lęk. Pokręcił
głową, nie mógł uciec przed tym głosem ani wyrwać się z jej
objęć i schować w kącie przed tym czymś, co miał - musiał?
- usłyszeć.
Agata,
nadal obejmując syna jednym ramieniem, uniosła się lekko z
klęczek, odpięła guzik peleryny pod szyją i, jak umiała
najlepiej, rozścieliła ją na słomie. Następnie usadowiła się
wygodniej i znowu przytuliła syna do piersi.
Spojrzenie
jego brązowych oczu było spojrzeniem zwierzęcia złapanego w
pułapkę. Niewidzialna łapa zacisnęła się jej na gardle, ale nie
mogła płakać, nie mogła, nie
teraz.
-
Podczas twojej sprawy w Wizengamocie - podjął Dumbledore - nikt nie
zadał ci pytania, które, moim zdaniem, powinno się stawiać na
samym początku. Usłyszysz je teraz i proszę, abyś mi na nie
odpowiedział zgodnie z prawdą: dlaczego przyłączyłeś się do
Voldemorta?
Bo
Pan wyciągnął do mnie rękę, kiedy wszyscy zostawili mnie za
zamkniętymi drzwiami. Radził mi, uczył, kierował, pomagał
wszystko we właściwy sposób zrozumieć... Panie, pomóż mi,
pomóż...
Zacisnął
zęby i powieki, nie mógł tu skomleć jak zrzucony z miotły
psidwaczek, nie przy Dumbledore'ze, nie przy niej,
przy... mamie.
Odpowiedzieć?
Panu to przecież nie zaszkodzi. Nawet, jeżeli zobaczy zawód i
politowanie znad tych śmiesznych okularów i w... jej
oczach, nie poruszy go to.
W
Azkabanie świat poza murami stawał się z każdym dniem coraz
większą abstrakcją, w miarę upływu czasu przestawało się
liczyć otoczenie, cela, w której się siedziało, więźniowie
wpełzali wewnątrz siebie niczym ślimaki do skorup i tam...
Spojrzał
prosto na dyrektora.
-
Bo on... pomógł mi poradzić sobie z...
Dumbledore
pokręcił głową.
-
Muszę, niestety, rozwiać twoje złudzenia, ponieważ... ale
dojdziemy do tego. Poznałeś go na Nokturnie, kiedy poszedłeś tam
pierwszy raz, prawda?
-
Tak.
-
Przypominasz sobie datę jego pierwszej wizyty? Nie mylę się,
przypuszczając, że cię odwiedził?
Cień
znanego Agacie od chwili jego narodzin szczerego uśmiechu pojawił
się na wymizerowanej twarzy, kiwnięcie głową.
Zdziwienie,
gdy z ust Dumbledore'a usłyszał dokładną datę.
-
Skąd... ?
-
Kiedy twoi rodzice przyszli po raz pierwszy prosić mnie o pomoc w
uzyskaniu pozwolenia na odwiedziny u ciebie, dowiedziałem się, że
opróżniłeś kryptę w Gringotcie, uwolniłeś skrzata i sprzedałeś
swój dom. - Zaczął dyrektor. - Wiem, co zrobiłeś ze wszystkimi
galeonami, jednak w tej chwili to nie jest najważniejsze.
Chwila
ciszy.
-
Ludzie, którzy go kupili, pozwolili nam do niego wejść i
opowiedzieli nam bardzo interesującą rzecz. Gdybyś był przy ich
przeprowadzce, sam byś to zobaczył, ale tak się nie stało. Mieli
trudności z dostaniem się do domu, nie żeby stał się
nienanoszalny czy niewidoczny, ale jednak... a kiedy w końcu zdołali
wejść i sprawdzili wnętrze, wizyta fachowego łamacza uroków
okazała się niezbędna.
Ariel
słuchał. Nic nie rozumiał. Obca-znajoma
dłoń
głaskała go po głowie.
-
Zaklęto wszystkie kominki we wszystkich pokojach, poprzez wspólny
przewód kominowy, - wyjaśnił Dumbledore - zaklęcie było tak
silne i na tyle skomplikowane, że działało na osoby, które miały
zamiar się fiuknąć lub fiukać pod ten adres. Budziło ono w nich
przekonanie, że właściciel jest zajęty, nie życzy sobie ich
wizyty, nie chce, by trwała za długo et caetera, et caetera. Bardzo
podobne do tego, którym zniechęcamy mugoli do zbliżania się do
Hogwartu czy innych szkół, lecz NIE
takie samo. Czarna Magia. W pewnym sensie owo zaklęcie odwoływało
się do przekonań, które już istniały w twoich niedoszłych czy
też krótkotrwałych gościach i wykoślawiało je. Rozumiesz teraz?
Ariel
zamrugał.
-
Z tego też powodu sowy miały trudności, - powiedział cicho
dyrektor Hogwartu - często gubiły drogę bądź też zapominały,
gdzie mają lecieć. Czarodziej, który przełamał urok, ustalił,
mniej więcej, kiedy i gdzie został on rzucony, stało się to
tamtego dnia. W salonie. Tak więc twój pan pomógł ci poradzić
sobie z czymś, czego był przyczyną.
Cisza.
Ciężka jak przed burzą. Kłębowisko
myśli, głód, strach przed dementorami, matczyne ramiona, słowa
Dumbledore'a, zimno, pragnienie, trudno cokolwiek wydobyć z tego
grzęzawiska, nie było Pana, aby...
I
nie było dementorów. Spojrzał na siwobrodego czarodzieja i
pozwolił myślom swobodnie płynąć.
-
Wobec tego... cały czas kłamałeś. - Szepnął zdławionym głosem.
- To, co mówiłeś, to... to br-brednie niewarte funta kłaków.
W
jego głosie płacz walczył z nienawiścią. Agata czuła, że za
chwilę ona sama się podda i zacznie płakać. Tuliła go coraz
mocniej.
-
Dyrektor mówi prawdę, Ari...
Nie
słuchał jej. Mówił dalej, trzęsąc się ze złości.
-
J-jeśli m-miłość... m-matczyna... jest słabsza o-od... zaklęcia
czar-czarnoksiężnika, to mam... mam cię w nosie, dyrektorze!.
I nie chcę słyszeć ani słowa więcej.
Nie zauważył, kiedy Dumbledore znalazł się nagle przy nim i poderwał go z podłogi za szatę, mimowolnie odpychając zaskoczoną Agatę.
- Wiesz, co mówisz? Nie widzisz, że już wystarczająco zraniłeś swoją matkę tym, co sam spowodowałeś? Chcesz zrzucić na nią odpowiedzialność za swój błąd?
Przedostatnie słowo zostało zaakcentowane z mocą Wywaru Żywej Śmierci.
Nie słyszeć tego, nie widzieć tych lodowatych, niebieskich oczu, nie…
Dyrektor się gniewa… Pan go karze… Lucjusz i reszta nienawidzą… Mama i oni… zostawili…
ZOSTAWILI. GO. SAMEGO!
Głos Dumbledore'a znowu rozniósł się po całej celi, jeżeli w pobliżu ktokolwiek słyszał jeszcze cokolwiek prócz szeptów we własnej głowie, to na pewno usłyszał i to.
- Zastanawiałeś się nad tym, co robisz i dlaczego, kiedy ukrywałeś prawdę przed rodziną, nie mówiłeś o tym, co myślisz o ich wyjeździe i o swoich, związanych z nim uczuciach? Wiesz, że nie miałeś żadnego powodu by w nich wątpić i nie musiałeś udawać. Twoi rodzice nie są wieszczami; nawet gdyby znali legilimencję, nigdy by jej na tobie nie zastosowali. Zostałeś sam na własne życzenie.
Nie. Nie. Nie.
Kuląc się w kącie, zatkał uszy rękami, bez końca powtarzając to samo słowo.
Pamięć, dzięki nieobecności dementorów, działała coraz sprawniej.
Niechciane wspomnienia, obrazy, … bo emocje już nie istniały, to było tak, jak gdyby znowu oglądał komiks o Evelyn Edwards…
Zamęt przedwyjazdowy, zaniepokojone oczy, jej oczy, znowu nadrabiał miną, znowu sobie bez końca tłumaczył przed zaśnięciem, że nie jest niemowlakiem i nie może oczekiwać, że rodzice i siostry zrezygnują z nowych miejsc pracy oraz szkoły tylko z jego powodu… znowu miał nadzieję, że wspólnie znajdą jakieś inne wyjście, że się zorientują, co czuje, przecież byli sobie najbliżsi, nic ich nie dzieliło, jeszcze nie…
Wyziębione, puste kominki, cisza za oknami, nie zakłócana stukotem dziobów ani łopotem skrzydeł.
Zostałeś sam na własne życzenie…
On. Pan. Potężny, wymagający, służba o każdej porze dni i nocy, nocy i dni… Zawsze.
Tak więc twój pan pomógł ci poradzić sobie z czymś, czego był przyczyną…
- Nieee…
Był już we własnym świecie. Nikt poza nim nie mógł się tam znajdować.
Dementorów nigdy nie dało się utrzymać z dala od ich ofiar.
Bezradna Agata, z twarzą zalaną łzami, pozwoliła dyrektorowi wyprowadzić się z celi, spoglądała za siebie do chwili, kiedy drzwi zamknęły się ze zgrzytem. Wiedziała, że nigdy nie zapomni tej upiornej wizyty; skulony w kącie Ariel stanie się elementem jej nocnych koszmarów; na widok każdej sowy z pieczęcią ministerstwa serce będzie jej wskakiwać do gardła i… pomimo prawdy słów, wypowiedzianych przez dyrektora… nie pozbędzie się poczucia winy. Nigdy.
Ari… Powinnam była się zorientować. Powinnam to wyczuć. Powinnam… Jak mogłam?
Kolejna klątwa. Nie miał już nawet siły, żeby się podnieść. Odrzucał go zapach własnych szat, które w ogóle już nie przypominały jedwabiu, aksamitu i batystu. Nic w tym dziwnego; nie był już w stanie zapanować nad własnym ciałem… niczym… nawet nie mógł już krzyczeć.
Lewym... tym nieuszkodzonym… jeszcze widział. Syn. Stał obok i trząsł się jak osika. Gdyby nie był … Malfoyem, pewnie by zemdlał…
Dlaczego Czarny Pan wymagał obecności Lucjusza przy… tym? Czy chciał zabić ich obu? Tylko Aleksandra? Z jakiego powodu? Nieodgadnione są jego wyroki, ale naprawdę, naprawdę nie widział w sobie żadnej…
Czemu Lucjusz? Co się dzieje?
- AAAA! Aaaargh… aaaa…
- Diffindo! Crucio!
Czarny Pan odwrócił się z gracją w stronę młodszego Malfoya, trzymającego w drżącej dłoni białą maskę, prawie zielonego na twarzy ze strachu i wycelował w niego różdżkę.
- Ostrzegam, że jeżeli padniesz na kolana, to zabiję cię natychmiast - wysyczał – powiedz mi, mój chłopcze, podoba ci się to przedstawienie, które dla ciebie zorganizowałem?
Lucjusz poruszał ustami niczym ryba wyjęta z wody, spojrzenie wciąż uciekało w stronę tego… tego… czegoś, leżącego na podłodze, który… które… Aleksandrem. Abraxasem. Malfoyem. Żadna odpowiedź nie była… nie mógł…
Dla mnie? Dla mnie? Na święte węże Salazara, a więc… Na brodę Merlina.
- Odpowiadaj. Jeżeli już nie mnie, to swojemu ojcu! Dopóki jeszcze słyszy! Coniunctio!
Wrzask. Odgłos uderzenia o kamienną podłogę.
- Jesteś lwem czy myszą, Malfoy? Crucio!
- Ja…. To ja… to przeze mnie… Ojcze… to ja.
Coś ścisnęło go za gardło tak mocno, że prawie nie mógł mówić. Chciał powiedzieć – chyba – na pewno – „ukarz mnie, Panie", - ale nie może – nie… powtarza tylko jak papuga to, co powiedział wcześniej.
Jesteś lwem czy myszą, Malfoy?
Musiał powiedzieć swojemu konającemu w mękach ojcu o tym, co się tak naprawdę wydarzyło. Wyjaśnić fakt, że z premedytacją zlekceważył jego rady.
Patrzeć na to, co kiedyś było parą szarych oczu i dumną twarzą; przyznać, że sam za to odpowiada.
Nie chciał myśleć o rozczarowaniu, które by zauważył w rysach arystokraty, gdyby mogły teraz cokolwiek odzwierciedlać… i o tym, jak bardzo zmieniło się jego mniemanie o sobie.
Nie.
W tamtej właśnie chwili Lucjusz Salazar, potomek Malfoyów i Montgomerych przestał uważać się w głębi duszy za króla wszechświata.
Mgła
pokryła wszystko. W kątach celi gęstniała szarzejąca coraz
bardziej ciemność... Wydawało mu się, że coś - kogoś - widzi w
jednym z nich: wysoką postać w czarnej szacie, z czerwonymi oczami
i kredowobiałą twarzą.
Znajoma
obecność w głowie; tym razem nie sprawiała mu bólu.
-
Panie... nie wiem, czy to ty, czy... mi się wydaje... Pozwól mi
dotknąć twej szaty, proszę...
Im
bardziej się starał sięgnąć drżącą dłonią i dopełznąć do
kąta, tym bardziej tracił przytomność.
Czy
już kompletnie oszalał? Tak miał umrzeć, z tą właśnie iluzją?
Ukochanego Pana?
Ukochanego?
Oszukał mnie. Pozbawił wszystkich i wszystkiego: domu, rodziny, przyjaciół, Lyle'a i Sol... Sam wiesz, że cię zostawili ZANIM rzuciłem zaklęcie, potem zaś byłeś przy mnie prawie zawsze, czyż nie? Tak, Panie... Weź mnie... Chcę ci znowu służyć i zapomnieć...
Nagły skurcz lęku. Nie o siebie. O niego. Miał już okazję wcześniej go odczuwać, nie pamiętał kiedy. W każdym razie wtedy przestał go wzywać na pomoc.
Służysz mi, Arielu. Jesteś mój. Nie martw się o mnie.
Poza
Panem już nic nie istniało. Niemal namacalnie czuł zimny, kojący
dotyk pod resztkami gnijącej szaty, pieszczotę palców, wtulił się
w nie - a może to było tylko złudzenie? Zimno. Tak zimno...
-
Panie... dzięki ci... Panie mój...
W
głowie Ariela Betheliusa nagle eksplodował ból, siłą rażenia
odpowiadający pociskowi.
Zemdlał.
Przez
otwierające się ze zgrzytem drzwi celi wchodzili dementorzy,
gromadząc się tłumnie dookoła barłogu. Wchłaniali obrazy, jakże
kuszące,
pojawiające się w umyśle nieprzytomnego chłopaka.
Tysiące,
miliony, miliardy dusz, gotowych na żer. Żadnych hamulców i
ograniczeń.
Słuchali.
Oni
nie mogą się przed wami bronić, a JA zniszczę tych, co zechcą to
czynić. Czekajcie cierpliwie, cierpliwie czekajcie. I jego już
zostawcie. Zostawcie już jego. Wezwę was, gdy czas nadejdzie... gdy
czas nadejdzie... czas nadejdzie... Nadejdzie.
Dementorzy
opuścili celę; więzień, krótki czas potem, zrobił to samo. Na
podłodze zostało tylko martwe ciało. Gdyby strażnicy Azkabanu
mogli cokolwiek zobaczyć, dostrzegliby spokojny, pogodny, pełen
szczęścia uśmiech na jego wymizerowanej twarzy.
Nie
byli jednak w stanie tego widzieć, a nawet gdyby byli, nie miałoby
to dla nich najmniejszego znaczenia.
Rozpoczął się czas oczekiwania.
KONIEC
