Akademia Dalton. Gdyby ktoś powiedział dawnemu, przestraszonemu mnie, że będę mógł się tu uczyć, będąc w dodatku zakochanym w kimś, kto może odwzajemnić moje uczucie, wyśmiałbym go mówiąc, że jedyne, co może mnie czekać w tym mieście to utopienie w jednej z toalet McKinley High. A jednak się tu znalazłem. Tolerowany, lubiany, a przede wszystkim pozostawiony w spokoju. Gorzej sprawa przedstawiała się, jeżeli chodzi o The Warblers. Wciąż nie przyzwyczaiłem się, że z pozycji męskiej wersji Diany Ross spadłem do roli gościa w chórkach. I wiedziałem, że wiele czasu upłynie zanim uda mi się to w pełni zaakceptować.
Z drugiej strony, miałem kogoś bardzo skorego, by mi w tym pomóc. Blaine. Od pewnego czasu stał się dla mnie kimś w rodzaju mentora. Uczył mnie na nowo rzeczy, których nie znałem z chóru w McKinley, a których musiałem się nauczyć, by przetrwać tutaj. Braterstwo. Świadomość, że wszyscy jesteśmy jedną drużyną. Jeżeli zaś chodzi o moje relacje z Blainem… Jak się zapewne domyślacie, przyjaźń mi nie wystarczała. Możecie mnie za to winić? Po szesnastu latach samotności i desperacji, każdy czułby to samo, co ja. Z drugiej strony bałem się, że za bardzo pospieszę się z tą znajomością, stracę szansę. A nie byłem do końca pewien czy kiedykolwiek dostanę następną.
Tak więc chodziliśmy razem na przedstawienia, kręgle, spotykaliśmy się po lekcjach – ściślej mówiąc spędzaliśmy ze sobą praktycznie cały wolny czas. Jednakże żadnego z tych wyjść nie nazwałbym randką. Właściwie od wspólnego śpiewania „Baby it's cold outside" nic szczególnego między nami się nie wydarzyło. Zaczynałem się bać, że zatrzymamy się na etapie przyjaźni, co doprowadzi prawdopodobnie do mojego samobójstwa. Żeby tylko pochowali mnie w stroju od Diora!
Dobra Kurt. Weź się w garść. Więcej pracy, mniej melodramatu.
Pochyliłem się nad podręcznikiem od historii rozpaczliwie próbując coś zapamiętać. Znikąd pojawiła się dłoń, która z hukiem zatrzasnęła opasłe tomisko.
- Mówiłem ci już, że za dużo się uczysz? – usłyszałem znajomy głos.
Odwróciłem się. Mój słuch mnie nie mylił. Blaine uśmiechał się przyjaźnie. „Nie patrz na wargi, Kurt. Wtedy przepadniesz." – powiedziałem sobie i również się uśmiechnąłem.
- Gdybym dostawał solówkę za każdym razem, kiedy to mówisz…
Wybuchnął śmiechem.
- Zdajesz sobie sprawę, że zbliżają się ferie? Poza tym, jak ci już mówiłem – przestań się tak bardzo starać.
Delikatnie uniosłem brew.
- Przyszedłeś tu, by sprowadzić mnie na złą drogę?
- Powiedzmy, że czasami warto posłuchać gościa z diabelskimi różkami, który szepcze ci do lewego ucha, że czas na lenistwo. Ale masz rację. Nie po to tu przyszedłem. Mam coś dla ciebie.
Zdałem sobie sprawę, że serce wali mi tak mocno, że aż zdziwiło mnie, że nie przebiło się przez żebra, przeturlało się po podłodze, a następnie przytulając się do nogi Blaine'a, rozpaczliwie błagało o jego miłość.
- Pamiętasz naszą rozmowę o musicalach? – kiwnąłem głową. – Tak więc zdałem sobie sprawę, że nie dałem ci jeszcze prezentu na gwiazdkę.
Wręczył mi niewielką paczuszkę. Odebrało mi mowę.
- Ale ja…
- Nic nie mów, tylko otwórz.
To też uczyniłem. Zdarłem papier i uśmiechnąłem się szeroko.
- Najpiękniejsze piosenki musicalowe – przeczytałem na głos.
- Sam nagrywałem.
Mrugnąłem kilka razy, by opanować wzruszenie.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Najlepiej nic.
Uśmiecha się. Zastanowiłem się czy kiedykolwiek bywa smutny. W jego oczach zobaczyłem jednak coś, czego do tej pory nie widziałem. Chwilę zajęło mi zrozumienie, że to jeszcze nie wszystko. Było coś, o czym chciał mi powiedzieć. I nagle wszystko zniknęło. Moment minął. Potrząsnął głową.
- Blaine?
Zacisnął wargi.
- Chciałem po prostu powiedzieć, że cieszę się, że cię znalazłem.
Po czym zostawił mnie sam na sam z rosnącym mętlikiem w mojej głowie.
***
- Kurt, wszystko gra?
Ostatnio często to słyszałem. Kurt, dobrze się czujesz? Kurt, coś nie tak? Kurt, co z tobą? Kurt, nic ci nie jest? Kurt, coś się stało? Kurt, wszystko dobrze? Ile osób tak naprawdę chciało znać odpowiedź? Niewiele. Ile razy odpowiedziałem zgodnie z prawdą? Zero.
- Nic mi nie jest – powiedziałem zdobywając się na uśmiech.
Pech chciał, że tym razem osobą, która zadała to pytanie był mój ojciec – jedyna osoba, która zawsze wyczuwała moje kłamstwo. Zwłaszcza wtedy (A może szczególnie wtedy), kiedy sam nie wiedziałem, że kłamię.
Starałem się na niego nie patrzeć, ale usłyszałem jego westchnienie.
- Kurt, wiesz, że nigdy nie zmuszałem cię do zwierzeń. I wiem, że gdybyś chciał, powiedziałbyś mi, o co chodzi. Pamiętaj tylko, że teraz masz nie tylko mnie. Jestem pewien, że Carol pomoże ci jeszcze z niejednym problemem. A jeżeli wolisz porozmawiać o tym z kimś innym, masz przyszywanego brata. Tak mało rozmawialiście od ślubu.
Zdałem sobie sprawę, jak dużo wysiłku kosztowała go ta wypowiedź, podziękowałem mu więc, po czym raz jeszcze powiedziałem, że wszystko dobrze i zapewniłem go, że jeśli jednak będę miał jakiś problem, będzie pierwszą osobą, która się o tym dowie. Mówiąc to, po raz pierwszy od bardzo dawna spojrzałem mu w oczy. Byłem pewien, że mi nie ufa, ale wiedziałem też, że nie będzie drążył tego tematu. Od historii z Karofskym ojciec stał się nadopiekuńczy, w każdej chwili milczenia doszukiwał się czegoś więcej. Myślę, że wciąż wyrzucał sobie, iż tak późno zauważył, że ktoś robi mi krzywdę. Chciałem mu powiedzieć, że nic się nie stało, to nie jego wina, żeby przestał się zadręczać. Ale nie mogłem. Zawsze czułem, że mógłbym przyjść do niego ze wszystkim, ale niedawno wyrósł między nami jakiś mur. Kiedy zachorował, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, że mój ojciec nie jest niezniszczalny. Zawsze wydawał mi się taki silny. W jakiś sposób wierzyłem, że mógłby przejechać po nim walec, a i tak odkleiłby się od asfaltu, otrzepał ubranie i poszedł naprawiać kolejny samochód. Jak na kreskówkach. W chwili, kiedy poczułem, że mogę go stracić, przestałem mówić mu o pewnych sprawach. Bałem się, że wystarczy jedno zmartwienie, a nie będzie mógł się podnieść. Wydawał się taki kruchy.
Mimo, że mieszkałem w internacie, często odwiedzałem tatę, nie mogąc przyznać się przed samym sobą, że po prostu wciąż się o niego martwiłem. Poza tym, naprawdę polubiłem Carol. Od ślubu staliśmy się sobie dużo bliżsi. Między innymi dlatego, że każdego dnia dawała mi możliwość zabawienia się w Trinny i Susannę.
Posłałem tacie uśmiech zapewniający, że wszystko gra i poszedłem do pokoju. Włączyłem magnetofon i wsadziłem płytę od Blaine'a. Po chwili namysłu zdecydowałem się na „All that jazz".
- Potrzebuję teraz „Chicago." – mruknąłem.
Come on babe
Why don't we paint the town?
And all that jazz
Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie jestem sam. Finn posłał mi niemrawy uśmiech, który jeszcze niedawno wywołałby u mnie palpitację.
- Burt wspomniał, że jesteś jakiś nieswój. Postanowiłem przyjść i zapytać dlaczego.
Cisza.
- Śpiewanie pomaga ci w smutku? – zapytał.
- To, że jestem gejem, nie znaczy, że będę leżał na kanapie i płakał nad sobą oglądając powtórki „Grey's Anatomy." Poza tym, nie jestem smutny.
Znów zapadło milczenie.
- Wnioskuję, że nie tylko po to tu przyszedłeś? – powiedziałem w końcu. Nie byłem pewien, dlaczego zachowywałem się tak oschle. „Muszę się ogarnąć." – pomyślałem.
Wiedziałem, że trochę mu zajmie sprecyzowanie tego, co ma zamiar powiedzieć. Czekałem więc cierpliwie.
- Słuchaj, Kurt. – zaczął. - Obiecałem ci, że będę cię bronił, stał za tobą murem. Chcę, żebyś wiedział, że wciąż tak jest. Więc jeśli będziesz miał jakieś problemy w nowej szkole… Jestem tuż obok.
Uśmiechnąłem się.
- Dzięki.
- Co nie znaczy, że będę ci pomagał w problemach z chłopakami. Wybacz, stary, to wszystko jest i tak wystarczająco dziwne…
- Doceniam to, co robisz, Finn. Naprawdę, jestem ci… niewypowiedzianie wdzięczny. – dokończyłem nieco niezgrabnie.
Zmarszczył brwi.
- Nie do końca wiem, co powiedziałeś, ale nie ma za co.
Spojrzał na mnie z zakłopotaniem i poklepał po ramieniu. Drugi raz tego dnia zostałem sam.
