-Aktywacja z zewnątrz!- poinformował Chuck, kiedy John wszedł do pomieszczenia kontrolnego wrót. Technik spojrzał na laptop, po czym dodał.- To kod majora Lorne.
-Atlantyda wracamy pod ostrzałem, dr Weir została postrzelona. Holfed nie żyje. Przepuście nas.
-Opuścić przesłonę i wezwać Becketta.- odparł pułkownik, a następnie zbiegł po schodach do wrót. Tymczasem przez horyzont zdarzeń przeszło kilka strzałów oraz major Lorne i jego drużyna. – Co się stało?
-Geni nas zaatakowali…- wytłumaczył kilka sekund później, kiedy sytuacja została opanowana, a wrota zamknięte.
John jednak go nie słuchał, wpatrywał się w porucznika, którego nie znał ani z imienia, ani z nazwiska. Na rękach niósł nieprzytomną Elizabeth, która się wykrwawiała. W tym momencie, do pomieszczenia wbiegła ekipa medyczna. Becket kazał położyć nieprzytomną kobietę na noszach. John przepchał się przez wojskowych, by dojść do swojej szefowej, jednak lekarz odsunął go. Zabrał nieprzytomną kobietę na stój operacyjny do ambulatorium.
-Sir? – zawołał go jakiś głos, pułkownik obrócił się. Nie wiedział, co robić. Za nim stała drużyna, która czekała na odprawę, a Elizabeth… Nie chciał o tym myśleć. Teraz musiał zając się Atlantydą.
-Odprawa za trzy godziny. Możecie odmaszerować majorze.- odparł. Drużyna numer dwa zasalutowała przed nim, a następnie udali się pod prysznice. John rozglądnął się, a następnie skierował się do ambulatorium. Musiał dowiedzieć się co z Elizabeth.
Przebiegł, najszybciej jak potrafił, odległość z pomieszczenia wrót do ambulatorium. Kiedy przybył na miejsce, Beckett i kilka pielęgniarek zajmowało się nieprzytomną Elizabeth. John próbował podejść bliżej stołu operacyjnego, jednak ktoś wyrzucił go za przeźroczystą zasłonę i kazał nie przeszkadzać. Odsunął się wiec na bezpieczną odległość, aby mieć wzgląd na pracę lekarzy. Oparł się o ścianę i osunął na podłogę. Starał się nie myśleć o tym, że ona leży kilka metrów dalej i walczy o życie. Starł się nie myśleć o niczym. Wpatrywał się w ścianę.
-Co z dr Weir?- usłyszał znajomy głos. Poniósł wzrok i ujrzał Teylę.
-Nie wiem. Ciągle na stole operacyjnym.- odparł, w tym czasie do pomieszczenia wpadł Ronon i Rodney. Chuck musiał chyba ich poinformować przez radio o stanie Elizabeth.
-Dr Weir jest silna. Wyjdzie z tego.- pocieszył go Ronon, pomagając mu wstać.
John wymusił na sobie uśmiech i jeszcze raz spojrzał przez zasłonę na łóżko gdzie leżała jego szefowa. Nie zwracał uwagi co mówi reszta. Chciał być teraz przy niej, jakoś jej pomóc. Nie chciał jej tracić. Była jego najlepszą przyjaciółką, mimo iż od pewnego czasu łączyło ich także wspólne łóżko. Nie wiedział czy ona także odwzajemnia jego uczucia, ale z jego strony to było cos więcej niż przyjaźń, coś więcej niż tylko seks. Nie mógł jej teraz stracić, nie w taki sposób, nie kiedy byli ze sobą skłóceni. Kochał ją i chciał być z nią. Nigdy nie wyznał jej co czuł, nie wiedział dlaczego. Może bał się, że jego uczucie zmieni ich relacje. Przecież nie wiedział, czy ona czuje to samo. Sypiali ze sobą, fakt. Ale bardziej polegało to na uprawianiu seksu, niż miłości. A przecież ważne było, jak się wtedy czujesz, sama mu to kiedyś powiedziała. Ona była przywódcą ekspedycji, a on jej oficerem wojskowym i zastępcą. Ich związek był wbrew zasadom, wbrew IOA. Więc oboje stwierdzili, że nie mogą być razem, ale przecież byli dorośli i samotni. Dopóki nikt nie wiedział, dopóki było to tajemnicą, mogli swobodnie zaspokajać swoje potrzeby seksualne. Bez zbędnych uczuć. Jednak on żywił do niej uczucia, musiał je ukrywać, nie mógł sobie pozwolić na chwilę słabości, która mogłaby kosztować ją utratę pracy, Atlantydy, jej domu oraz jego degradację. I tak złamali już zbyt dużo zasad…
Nie zauważył nawet jak Teyla i Ronon wyprowadzili go z ambulatorium i skierowali do stołówki. Myślami cały czas był przy niej. Wtedy przypomniała mu się sytuacja z dzisiejszego poranka.
Elizabeth stanęła na balkonie, który był zakończeniem mostu dzielącego jej biuro od pomieszczania kontrolnego wrót. Obserwowała pułkownika i jego drużynę. Przygotowywali się do wyruszenia na kolejną misję. John odwrócił się i spojrzał w górę. Złapał kontakt wzrokowy z Elizabeth i uśmiechnął się. Kobieta zaczęła się powoli kierować w stronę schodów. Zrobiła kilka kroków stając na samej górze schodów.
-John. Możemy chwilę porozmawiać? Prywatnie?- zapytała kierując się w jego kierunku.
-Teraz? Czy to nie może poczekać?- odparł, kiedy wrota otworzył horyzont zdarzeń.
-John to ważne. Muszę ci coś powiedzieć…
Nie chciał z nią rozmawiać, jeszcze nie teraz. Nie miał ochoty znowu wracać do ich ostatniej rozmowy, kiedy to zignorował jej polecenie. Ich stosunki nadal były przez to napięte. A on nie chciał psuć sobie dnia jej oskarżeniami. Już wolał spędzić go w towarzystwie Rodney'a i jego docinek. Spojrzał na swoją drużynę, która czekała na jego decyzję. Dał im znak do wyruszenia przez wrota, a następnie spojrzał na schodzącą po schodach szefową.
-Porozmawiamy jutro, chyba, że ty i Lorne wrócicie jeszcze dzisiaj z M8Z 574.
Nie odpowiedziała, wymusiła tylko na sobie uśmiech po czym odprowadziła go wzrokiem do wrót.
-Uważaj na siebie.- powiedziała szeptem, jednak John zanim zniknął za błękitnym horyzontem zdarzeń usłyszał ją. Uśmiechnął się do siebie. „ Zawsze zmartwiona." Wrota zamknęły się.
Chciała mu coś powiedzieć, a on jej nie pozwolił. Myśl o tym, że mógł już nigdy się nie dowiedzieć co chciała mu przekazać, usłyszeć jej głosu, czy zobaczyć jak się śmieje z jego żartu, który opowiadał jej kilka razy z rzędu, przysporzyła go o skurcz żołądka. John odwrócił się od swoich przyjaciół i już chciał wrócić do ambulatorium, kiedy przed nim stanął McKay.
-Kirk, żadnej nie przepuścisz. Musiałeś uwieść nawet Elizabeth! Co myślałeś, że nie wiem! Widziałem jak wymykasz się z jej kwater o czwartej nad ranem. A teraz ona leży w ambulatorium i umiera. To wszystko twoja wina.- syknął, a następnie minął go szturchając. John odwrócił się i złapał go za rękę.
-To co innego. Ona nie jest zwykłą dziewczyną…
-Masz rację.- przerwał mu.- To Elizabeth, moja przyjaciółka i szefowa ekspedycji. Nie pozwolę ci jej skrzywdzić…
-Rodney nie rozumiesz. Ja ją kocham!- odparł, jednak naukowiec posłał mu mordercze spojrzenie.
-Proszę cię.- powiedział wyrywając swoje ramię z jego uścisku, a następnie udał się do stolika, gdzie siedziała reszta drużyny.
Pułkownik obrócił się i spojrzał na Ronona i Teylę oraz Rodney'a, którzy usiedli przy stoliku. McKay szepnął im coś, po czym wszyscy spojrzeli na niego. Nie czekał długo, pewnie już im przekazał swoje najnowsze odkrycie. John westchnął, nie mógł teraz myśleć o swoich przyjaciołach, zamiast do nich podejść udał się korytarzem w przeciwna stronę. Wszedł do transportera, zawahał się. Nie wybrał ambulatorium. Dotknął panelu sterującego, wskazując mu swój punkt docelowy podróży. Drzwi zamknęły się, a następnie ponownie otworzyły w innym korytarzu. Korytarzu, w którym znajdowały się kwatery. Wyszedł z transportera, rozglądnął się. Był sam. John zrobił krok w przód. Skierował się do kwatery Elizabeth. Kilka minut później stał w jej pokoju. Była to największa kwatera w całej Atlantydzie. Dość przytulna. W powietrzu unosił się zapach jego ukochanej. Duże łóżko na środku pokoju, podświetlane filary wypełnione wodą( znajdowały się w każdej kwaterze, ale tylko w tej nadawały romantyczny nastrój) i pełno szkiców nad łóżkiem oraz leżących na małej szafce przy lampie. „Taa… Elizabeth wspominała, że lubi szkicować. I była w tym nawet dobra" Na podłodze ręcznie tkany dywan, który dostała jako prezent urodzinowy podczas jednych z wypraw negocjacyjnych. W kącie pokoju stał stolik i dwa krzesła. Stół był zajęty raportami z misji. John przeszedł przez pokój i stanął przy oknie, spojrzał na wschodnia część miasta. Następnie odwrócił się, podszedł z powrotem do szafki. Chwycił jeden z jej rysunków i usiadł na łóżku. Przejechał dłonią po jej poduszce, a następnie położył się. To pomieszczenie było przepełnione nią oraz ich wspólnymi chwilami tutaj spędzonymi. John zatracił się w nich.
-Pułkownik Sheppard do ambulatorium.- rozległ się głos w jego radiu pół godziny później.
John momentalnie wyskoczył z łóżka. Podszedł do wyjścia, przejechał ręką po panelu i drzwi się otworzyły. Wyszedł na korytarz i biegiem udał się do transportera, który przeniósł go na inny poziom. Przebiegł korytarz i wpadł do pomieszczenia lekarskiego, o nie mało przewracając Carsona.
-Spokojnie synu.- odparł dr Beckett. Nie czekając na słowa pułkownika kontynuował.- Elizabeth została poważnie postrzelona. Udało nam się wyciągnąć kulę i zatrzymać krwawienie. Jej stan jest stabilny. Odzyskała już przytomność, teraz śpi.- odparł i zobaczył zmartwienie w oczach Johna. Widział jak bardzo chce usiąść przy niej.
-Mogę ją zobaczyć?
-Tak, ale pułkowniku.- zatrzymał go.- Proszę zachować ostrożność. Martwi mnie jej stan psychiczny. W dodatku jest bardzo słaba.
-Czy…- urwał, kiedy Beckett zniknął w swoim biurze.
John skierował się w stronę Elizabeth. Odsunął zasłonę odseparowującą ją od reszty ambulatorium. Wziął krzesło i usiadł przy niej. Chwycił ją za rękę i spojrzał na jej bladą twarz, na którą opadało kilka brązowych loczków. Wyglądała tak ślicznie, nawet kiedy była nieprzytomna. Odetchnął z ulgą, że najgorsze ma już za sobą. Delikatnie przesunął swoim kciukiem po jej ręce.
- Nawet nie wiesz jak się o ciebie martwiłem. Nie rób mi tego nigdy więcej Lizzy. - Pocałował koniuszki jej palców, a następnie pogłaskał jej włosy. Chciał przy niej zostać, jednak czekały go inne obowiązki. Miał miasto do prowadzenia. Wstał i spojrzał na zegarek. Za chwilę miał odprawę z majorem. Nachylił się do Elizabeth, ponownie pogłaskał ją po włosach i pocałował w czoło. Kiedy się wyprostował, mógłby przysiądź, że na jej twarzy zagościł delikatny uśmiech.- Będę tutaj jak się obudzisz, obiecuję. Odpoczywaj.
John pożegnał ją wzrokiem, a następnie udał się do sali odpraw gdzie już czekała na niego drużyna majora. Kiedy drzwi się otworzyły i wszedł do środka żołnierze zasalutowali. Pułkownik kazał im spocząć, a następnie zajął miejsce przy stole. Wybrał to, które zawsze zajmowała Elizabeth, dzięki temu czuł się bliżej niej. Otworzył raporty z wcześniejszych misji na tej planecie, przejrzał je wzrokiem, a następnie skierował się do podwładnych.
-Zakładam, że planeta była czysta jak na nią przybyliście, więc co do cholery poszło nie tak, że nasz człowiek nie żyje, a dr Weir jest ranna.- po jego głosie major Lorne wywnioskował, że pułkownik był zły. Bardziej zły na to, że Elizabeth leży w ambulatorium, niż że stracili dzisiaj jednego z ludzi. Lorne nabrał powietrza w płuca. Całe miasto szeptało o Elizabeth i Johnie. Lorne nigdy nie przysłuchiwał się plotką, ale sam ostatnio zauważył, że dwójka przywódców jest sobie bardzo bliska. Więc złość pułkownika mogła zostać tak jakby uzasadniona.
-Sir, jeśli mogę.- odparł porucznik, który przeniósł jego dr Weir przez wrota.- Wytłumaczę panu całą sytuację, pułkowniku.
-Mów poruczniku.- odparł John i wygodnie się rozsiadł. „To będzie długa odprawa." Pomyślał.
Major podążał razem z porucznikiem za dr Weir oraz wysłannikiem miejscowego ludu, z którym przyszli negocjować w kierunku wioski. Zostali zaproszeni na święto zbiorów, co oznaczało, że negocjacje zostaną przedłużone do dnia jutrzejszego, a może i nawet dłużej. Reszta drużyny majora podążała za nimi w odległości kilkuset metrów, mieli oni ubezpieczać tyły, na wszelki wypadek. Ostrożności nigdy nie za wiele, szczególnie, że chodziło o życie przywódczyni Atlantydy. Kiedy weszli do wioski powitał ich miejscowy gubernator Odeus oraz jego najstarszy syn.
-Dr Weir jak mniemam. To przyjemność poznać tak piękną kobietę.- oznajmił Odeus wymieniając powitanie z Elizabeth.- To mój syn Efmon.
Młodzieniec, około dwudziestu lat skinął głową na powitanie, a następnie poprowadził ich do największej chaty, która miała zostać oddana na czas negocjacji w użytek przybyszów z Atlantydy.
-Kolackiev, pułkownika nie interesuje barwny opis wioski, tylko to co stało się potem.
-Nie przerywaj mi.- odparł młody porucznik. John spojrzał na nich, a następnie powiedział.
-Panowie spokój. Lorne mów!
-Dr Weir zaczęła negocjacje z Odeusem. Na planecie zaczęło się ściemniać. Miejscowi zaprosili więc nas do stołu, byśmy przyłączyli się do celebracji udanych zbiorów. Nie mogliśmy więc odmówić i zasiedliśmy z nimi. Wtedy usłyszeliśmy strzały. Porucznik Kolackiev i ja zostaliśmy przy pani doktor. Tymczasem reszta została przeze mnie wysłana na zwiad. Wioska leżała niecałe dziesięć minut od wrót, więc w razie jakichkolwiek utrudnień mieliśmy się ewakuować, taki był plan dr Weir. Sir.
-Poruczniku, co się wydarzyło, kiedy oddaliliście się od wioski?
-Szliśmy przez pole, obok rozciągał się las, sir. Udaliśmy się do wrót, teren wyglądał czysto. Żadnych Wraith ani nikogo innego. Zameldowaliśmy to majorowi, po czym kazał nam wrócić do wioski. Tak też zrobiliśmy, kiedy tam dotarliśmy…
-Sir, zanim dotarli do wioski, dr Weir skończyła negocjacje i razem z Odeusem wyszli z chaty. Rozmawiali, kiedy usłyszeliśmy wystrzał. Wtedy dr Weir upadła na ziemię, zaczęła krwawić.- major Lorne kontynuował.
-Kto wystrzelił?
-Jakiś z miejscowych, sir.-odparł porucznik, na co Kolackiev odpowiedział.
-Nie miejscowy, tylko Geni. Był przebrany za miejscowego. W sumie było ich dwóch i syn Odeusa. Ten cały Efmon nie chciał przymierza z nami, dogadał się jakoś z Geni, miał nas schwytać, a potem oddać nas za C4, sir.- przerwał.- Wdaliśmy się w strzelaninę, Efmon i Geni polegli. Zabrałem dr Weir i na rozkaz majora udaliśmy się do wrót.
-Jednak jeden z Geni zdążył zawiadomić resztę. Najwidoczniej musieli mieć na tej planecie jeden ze swoich bunkrów, bo po drodze do wrót ścigało nas około pięciu czy sześciu ludzi. Strzelali. Holfed dostał, kiedy wybierał adres Atlantydy. Wtedy ja wybrałem odpowiednią sekwencję, przesłałem otworzył się i przeszliśmy, sir.- zakończył major Lorne.
-Dobrze.- odparł John ścigając nogi ze stołu. Spojrzał na zegarek, było grubo po dziewiątej.- Czekam na raporty, jesteście wolni.
Major i jego drużyna zasalutowała, a następnie wyszli z sali odpraw. John pozbierał dokumenty i udał się do gabinetu Elizabeth. Przeszedł przez pomieszczenie kontrolne wrót, które było praktycznie puste. Na posterunku został tylko Chuck, który przeprowadzał jakąś diagnostykę na swoim laptopie. Mężczyzna minął go i wszedł do biura dr Weir. Położył dokumenty na biurku, a następnie okrążył je i stanął za nim. Spojrzał na nie. Było starannie uporządkowane. Przed nim znajdował się tablet, umieszczony, na specjalnej podstawce i podłączony pod klawiaturę. Na lewej stronie stała atosiańska waza, którą podarował jej na urodziny. Obok niej znajdowała się srebrna ramka. John chwycił ją do ręki i poświęcił chwilę na dokładne zbadanie fotografii. Najwidoczniej przedstawiała jej rodzinę. Spojrzał na uśmiechniętą, starszą kobietę, która obejmowała Lizzy. Była bardzo do niej podobna, najwyraźniej to była jej matka. Obok nich znajdował się biały labrador. John uśmiechnął się, jego wzrok powędrował na drugą stronę biurka, gdzie leżały raporty z misji. To przypomniało mu, że wciąż zalegał z robota papierkową. Westchnął, po czym skierował się do wyjścia. Przeszedł przez most zatrzymując się na chwilę w pomieszczeniu kontrolnym. Chuck nadal tam był.
-Gdyby coś się działo będę w ambulatorium.- odparł kierując się do transportera. Zatrzymał się na chwilę przy wyjściu, odwrócił się do technika mówiąc.- Dobranoc Chuck.
Technik skinął głową, tymczasem Sheppard udał się transporterem prosto do ambulatorium. Wszedł do pomieszczenia. Zaczęła się nocna zmiana, więc z całego personelu medycznego na służbie pozostała dr Keller, zastępczyni Carsona oraz dwie pielęgniarki. Keller zajmowała biuro i najwidoczniej nadrabiała papierkowa robotę. John prześlizgnął się niezauważony do osobnego pokoju, który zajmowała Elizabeth. Odwrócił się by zobaczyć czy ktoś go widział. Gdyby pielęgniarka, albo doktor przyłapali go w tym pokoju, miałby nie lada kłopoty. W dodatku wątpił w to, że pozwolą mu czuwać przy Lizzy. Ona miała wypoczywać, co oznaczało zero odwiedzin przez najbliższe kilka dni. John odetchnął z ulgą, kiedy zorientował się, że nikt nie zwrócił na niego uwagi, odwrócił się i wtedy ujrzał przed sobą Carsona. Lekarz stał przed nim i spoglądał na niego pytającą miną.
-Pułkowniku, co pan tutaj robi? Czy nie powinien pan być łóżku?- zapytał.
-Ja chciałem sprawdzić jak się czuje Elizabeth.- odparł i wychylił głowę, aby móc spojrzeć na nią przez ramię doktora.
-Nadal śpi. Potrzebuje odpoczynku.- odpowiedział Beckett.
-Mogę z nią posiedzieć?- zapytał i spojrzał na lekarza. Carson nie był zbyt zadowolony, westchnął tylko i mijając go wyrzekł.
- Pięć minut pułkowniku.
John nie zastanawiając się dłużej przysunął do jej łóżka krzesło i usiadł. Chwycił Elizabeth za rękę. Spojrzał na jej spokojną twarz ziewając. Był zmęczony, jednak nie chciał kłaść się do łóżka, nie kiedy ona tutaj leżała. Znalazł sobie bardziej wygodną pozycję. Kilka minut później zasnął z głową na jej nogach.
TBC
