Od kiedy Sam i Castiel zaczęli się ze sobą spotykać, Dean niemal stale cierpiał na ból głowy. Nie chodziło o sam ich związek, ale o to, że był w tym ktoś trzeci. Mianowicie Lucyfer, który zmieniał co chwila naczynia, będąc raz jednym, a raz drugim.

Przez to, Dean nigdy nie wiedział, czy ma do czynienia ze swoim bratem, przyjacielem czy diabłem, co było koszmarnie wkurzające.

— Mam dość! — krzyknął, kiedy zaczął rozmawiać z Samem podczas śniadania i okazało się, że to diabeł „trzyma stery".

— Czego? — spytał Lucyfer.

— Ciebie! Was! Tej ciągłej zamiany ciał! — Zaczął chodzić po pokoju, chcąc się uspokoić.

Przez chwilę panowała cisza, podczas której Lucyfer wyglądał na zamyślonego.

— Sam mówi, żebyś przestał się tak spinać. Skoro my znosimy to, jak ciągle znikacie i pojawiacie się z Gabrielem w dziwnych miejscach, to ty możesz znieść nasz związek.

Dean tylko coś warknął i wypadł z pokoju.

— Co mu się stało? — spytał Castiel, wchodząc do kuchni.

— Chyba czuje się, jakby był w „Zakręconym piątku", albo coś w tym stylu — powiedział lekko Lucyfer.

— „Zakręconym piątku"? — spytał Cas.

— Nieważne — zbył go archanioł. — Przejdzie mu. A jak nie, to napuścimy na niego Gabriela.

— Żeby zajął go mizianiem po skrzydłach, co? — powiedział Sam w jego głowie.

— Zawsze im to dobrze robi. — Lucyfer wzruszył ramionami, a potem uśmiechnął się filuternie. — Znam kogoś jeszcze, komu to dobrze robi.

Wstał ze swojego miejsca i podszedł do Castiela, obejmując go od tyłu. Pocałował jego szyję, którą ten odruchowo odsłonił.

— Pomiziać cię po skrzydłach? — szepnął i chwilę później cała trójka zniknęła.