Kiedyś myślałem, że nie mógłbym zabić człowieka. Przecież morderstwo to przestępstwo, śmiertelny grzech rozrywający duszę. Odebranie komuś życia to jak wyrwanie cząstki siebie i utopienia jej w rzece, by dopadły ją glony i się rozłożyła. Nigdy wcześniej nie zabiłem człowieka, ale wtedy mógłbym porównać to wstrętne uczucie do zatopienia swojego ciała po uszy w gównie. To nie jest takie łatwe jak się wydaje, chociaż zdarzają się ludzie, którym przychodzi to jak pstryknięcie palcami. Są oni odłamem ludzkości, prawdziwą mniejszością. Zwykle wcześniej sami byli świadkami śmierci, nie ważne, co to było. Samobójstwo, morderstwo, przypadkowa śmierć pod kołami pędzącego samochodu czy upadek ze schodów. Na pewno duża większość widziała śmierć i to odcisnęło na nich swoje piętno. Tak jak na mnie. Widziałem śmierć, ale nie jedną, a trochę więcej. Nie opowiem o tym, to niezagojona rana, która piecze, szczypie, szarpie i rwie niemiłosiernie zabijając mnie od środka. Sam też zabijałem i nie czuję się z tym strasznie. To przyniosło mi swego rodzaju spokój, ale nie zawsze było jak powinno. Jednak... Nie mogę się z tym pogodzić, to mnie zmieniło. Przez dwa miesiące mojego życia nauczyłem się, jak łatwo jest odebrać życie i poznałem piekło... Chociaż z pewnością trafię do piekła za to, co zrobiłem. Przepraszam, poprawka — Za to, co zrobię.
I
Wczoraj wrócił. Ten rok był chyba jednym z najgorszych. Wszystko było popaprane, a teraz znowu siedzi na swoim znienawidzonym łóżku w znienawidzonym domu. Dlaczego? Bo mu tak kazali. Tak, starzec świetnie operował słowami, ciekawe, dlaczego nie mówi wszystkiego. Wydaje się coś ukrywać, a powinien mu przecież powiedzieć. Zwłaszcza, że ON wrócił.
Z kieszeni wystawał mu liścik. Odwinął go i odrzucił ze wstrętem. Dostał ją od jakiegoś starego dziadka, który zarzekał się, że to właśnie do niego od kogoś tam. Na kartce były tylko dwa zdania. Wtedy tak bardzo nie zrozumiałe.
,,Odmieniony JA. Odmieniony TY"
Był zmęczony. Położył się na łóżku, przetarł oczy i westchnął ciężko. Co ma teraz zrobić? Jeśli jego życie wcześniej miało jakiekolwiek kolory to teraz wyzbyło się ich całkiem.
Miał dziwny sen. Znów to widział. Jego śmierć. I tak co noc przez ostatnie pięć dni, bo weekend wydawał się dniem wolnym od wszystkiego. Nawet od koszmarów. Cholerne, nieprzespane pięć dni. Nie no, spał, ale nie można było powiedzieć, że budził się wypoczęty.
Tego słonecznego dnia położył się właśnie z taką nadzieją. Ale seans się powtórzył. Znowu prześladowały go koszmary.
— Ciągle to widzę — powiedział cicho, bezbarwnym głosem. — Cholera jasna! Dlaczego muszę to widzieć?! - uderzył zaciśniętą dłonią w lustro - Dlaczego muszę to widzieć?! Powiesz mi to?! - zapytał, patrząc na swoje odbicie, które milczało uparcie, przybierając ten sam wyraz twarzy, co on. Harry ponownie zacisnął bezsilnie pięści, myśląc o swoim popieprzonym życiu. Wszystko było nie tak! On chciał tylko żyć normalnie! Dlaczego nie mógł? Codziennie zadawał sobie to pytanie, a odpowiedź nasuwała się jedna. To przez nich...
— Zaczynasz wariować, Harry — powiedział do siebie, kręcąc głową. Może to przez te pojawiające w głowie wizję? Pięć poranków razem ze wszystkimi wczesnymi pobudkami zmieniły się w seanse śmierci, na którą i tak napatrzył się za całe życie. Śmierć własnych rodziców, później własnoręcznie zabił Quirrella, a teraz z jego winy zamordowano Cerdika.
— Ja tam myślę, że jesteś całkowicie normalny, tylko trochę uszkodzony. — Wtedy zamarł. Zacisnął mocno dłonie na umywalce, oczy rozszerzyły się w prawdziwym przerażeniu, a każdy mięsień jego ciała napiął się natychmiast. Przez chwilę miał nadzieję, że mu się wydawało, ale wtedy uniósł wzrok.
Jego własne odbicie opierało się o ramę lustra i przypatrywało swoim paznokciom. To niemożliwe! — krzyczał w myślach, dobrze wiedząc, że w jego świecie wszystko jest możliwe. Skoro można powstać z martwych to odbicie lustra może też gadać.
— Kim jesteś? — zapytał starając się nie brzmieć na roztrzęsionego.
— Głupie pytanie, przecież dobrze znasz odpowiedź — odbicie stanęło w takiej pozycji, w jakiej stał on sam. Widział szaleńczy uśmiech. Tak, zna odpowiedź.
— Jesteś mną. — stwierdził, patrząc w swoje odbicie, które zaśmiało się słabo.
— Dokładnie. Masz kłopoty, przyszedłem Cię wesprzeć.
— Jak? - zapytał i sam zaczął się nad tym zastanawiać. Jemu nie można pomóc.
— Zobaczysz. — Ta odpowiedź zadzwoniła mu w uszach. W następnej chwili odbicie było tylko zwykłym odbiciem. Wyciągnął dłoń, dotknął lustra. Nic się nie stało. To tylko lustro. Może to było tylko przewidzenie? Może faktycznie zaczyna wariować?
Wtedy poczuł jak pali go czoło.
Ten dzień od samego rana nie zapowiadał się dobrze, więc musi się gównianie skończyć. Dlaczego więc czuje się świetnie? Trawa znów była zielona, a ziemia brązowa. Ptaki nagle pojawiły się na niebie i było świetnie. Jak kiedyś. Coś się we mnie zmieniło?
— Harry! Harry złaź tu natychmiast! Steki się zaraz spalą! — krzyknęła kobieta, a on szybko zbiegł. Steki, prawie o nich zapomniał.
— Już jestem. — powiedział nadzwyczaj uprzejmie i zajął się mięsem. To skwierczało na patelni i wydzielało piękny zapach, który mocno wdychał nozdrzami. Wczoraj nie zwróciłby na to uwagi, więc co się stało?
— Co tak długo?! Nie mamy całego dnia, przyspiesz, wszyscy jesteśmy głodni! — wykrzyczała znowu i ruszyła do stołu. Harry przyniósł im jedzenie chwilę później. Przy stole siedział już Dudley, Vernon i Petunia. A on stał z talerzem pełnym steków.
— Na co czekasz chłopcze?! Podawaj do stołuj! — rozkazał Vernon łypiąc wściekle wzrokiem.
— Nie ma krzesła dla mnie — zauważył.
— Dla ciebie?! Niby, dlaczego miałbyś z nami siedzieć? W głowie ci się poprzewracało?! Nie, nie będziesz z nami jadł. Zjedz w kuchni i zostaw tutaj steki. Zrób sobie kanapki.
Harry zwykle pokornie się wycofywał, ale teraz stał w miejscu. W dłoniach miał ich jedzenie.
To jedzenie zrobione przeze mnie — pomyślał spokojnie. — Dlaczego mam się nim dzielić? Ja je zrobiłem, i to ja przypaliłem stek, zrobiony specjalnie dla siebie. Miałbym go teraz oddać? Tak po prostu, bez walki? Nie. Tak! Stop! Skąd te myśli? Przecież to tyko steki. Ale są też moim dzisiejszym obiadem, muszę jeść. A oni i tak są grubi. No, poza Petunią, bo ona wygląda jak anorektyczka. Nie oddam im swojego steku.
Odwrócił się i ruszył w stronę kuchni ignorując krzyki wuja Vernona, który widocznie się oburzył. Położył leciutko przypalony stek na mały talerz i odwrócił się. Ten drań stał przed nim i unosił rękę. Przymierzał się do ciosu.
— Vernon! — wrzasnęła spanikowana Petunia i cios zatrzymał się kawałek przed twarzą niewzruszonego Harry'ego. Dlaczego? Nie wiedział, ale nie ruszało go to, że zaraz miał otrzymać cios.
— Naprawdę byś mnie uderzył? — Wiedział, że tak. Jego oczy to mówiły. — Nie robiłeś tego od trzech lat, a nawet wtedy biłeś mnie pasem. Brutalnie, ale to zawsze był pas. Uderzyłbyś mnie własną dłonią? Zawsze mówiłeś, że jestem brudnym śmieciem. Ubrudziłbyś się? — Z jego głosu wylewał się jad.
— Oddawaj obiad! — wrzasnął i wyrwał mu z rąk talerz. Harry nie walczył. Vernon nie zwrócił uwagi na nadpalony kawałek, na malutkim talerzyku i ruszył do stołu. Do swojej rodzinki. Harry uśmiechnął się do siebie. Pierwszy raz od dawna się postawił i ciekawił się, jaką karę otrzyma. Jednak kara wydawała się czymś błahym. A jeśli by jej nie wykonał, to co? Zabiliby go? To chyba i tak lepsze niż życie na tym popieprzonym świecie.
Harry podczas obiadu nasłuchał się bezsensownych rozmów Dudley'a z jego ojcem, z których jak zwykle wynikało, że chłopak może robić to, co chce. Oczywiście ani Vernon ani Petunia nie powiedzieli mu tego wprost, ale dawali mu jednoznaczne sygnały, co do tego stwierdzenia. Dudley miał wolną rękę.
Gdy obiad się skończył Harry natychmiast zniknął z domu. Nie chciał ich wysłuchiwać. Po raz pierwszy od zdarzenia na cmentarzu ma dobry dzień. Nie chce tego spieprzyć przez wujostwo. Ale czy naprawdę może czuć się dobrze? To przez niego Cedrik zginął. Cholera!
Dudley i jego kumple szarpali jakiegoś dzieciaka. Pewnie znowu chcą go zlać. Młody ma przerąbane. Dudley to drań, Harry przeżył to samo, co ten nieszczęsny chłopak. Upokorzenie. Czasami miał ochotę wstać, ruszyć w stronę kuzyna i wyrwać mu serce, a później zmiażdżyć je na jego oczach.
— Stój — usłyszał szept i zatrzymał się. Kiedy wstał?
— To znowu... ty? — zapytał niepewnie patrząc na identyczną jak on postać, stojącą obok. Wzrok ten postaci był trochę smutny i trochę szalony. Harry nie wiedział, co w tym spojrzeniu przeważa. Był nieodgadniony.
— No, to ja. Co chciałeś zrobić? - zapytał a Harry zastanowił się nad tym.
Spojrzał w stronę Dudley'a i przywołał obrazy, które jeszcze przed momentem widział w głowie. Jak mógł wymyślić coś tak okropnego? Zabić rodzinę? Nie, na pewno nie. Musiałby być jak Lord Voldemort, a to niemożliwe. Nie jest jak on, nigdy nikogo by nie zabił. Nigdy.
— Chciałem ich powstrzymać - wyznał nie wiedząc, jakiego słowa użyć.
— Więc tak to nazywasz? Powstrzymaniem? Świetnie, łatwo Ci będzie się z tym oswoić, ale trudniej zaakceptować prawdę.
— O czym ty mówisz? — Drugi Harry przewrócił oczami uśmiechając się słabo.
— O tym, że chciałeś ich powstrzymać. Jednak nie powinieneś powstrzymywać ich - to tylko mugole - powinieneś powstrzymywać czarodziejów, których trzeba powstrzymać. — Harry wyglądał jakby nie rozumiał. — Śmierciożercy, Harry, są o wiele bardziej niebezpieczni niż dzieciaki, ale to może być dla Ciebie dobre doświadczenie?
— O czym ty...? — Zamilkł, gdy zauważył, że nie mówi już do nikogo, bo jego odbicie zniknęło. Dlaczego? Powiedział tyle niezrozumiałych rzeczy i zniknął? Harry spojrzał na Pola, kumpla Dudleya i tępaka, który bije i gnębi młodszych dla własnej przyjemności. Spojrzał na niego z obrzydzeniem i odwrócił się plecami. Wrócił na swoje miejsce. Pod drzewo w parku.
— Przeze mnie Cedrik umarł — wyszeptał cicho, niepewny, czy chciałby to komuś powiedzieć, czy tylko pogodzić się z tą myślą. Tylko jedną z tych rzeczy mógł teraz zrobić.
Dzień minął zwyczajnie pomijając wielką chęć zaatakowania każdego z ekipy kuzyna, w tym samego Dudley'a.
Czy jestem tak bardzo podobny do Voldemorta? — zapytał w myślach. Zawsze się nad tym zastanawiał. Dlaczego go wybrał i dlaczego nie udało mu się go wtedy zabić. — Ochrona miłości? Pieprzenie starców. Bóg nad nim czuwa? Gdyby tak było to, Voldemort nigdy by się nie odrodził, albo nie narodził. Przez niego moje życie to piekło.
— To prawda. To twoje piekło, z którym nie potrafisz sobie radzić w samotności - usłyszał głos i już nawet się nie zdziwił.
— O czym ty mówisz? — zapytał po raz któryś. Jego drugie ja zjawiało się coraz częściej i było to dziwne. Wydawał się taki prawdziwy, a tak naprawdę jest zjawą jak Tom Riddle, z dziennika. Może naprawdę jest jak Tom?
— Ta twoja wewnętrzna pustka kiedyś cię zabije. Minął prawie tydzień od twoje powrotu, a ty myślisz tylko o tym, co stało się na cmentarzu. Staram Ci się pomóc, Harry, naprawdę.
— W jaki sposób? Co takiego robisz i kim jesteś?
— Chwilowo mogę odpowiedzieć tylko na ostatnie pytanie. — Harry upił łyk herbaty i spojrzał na swoją śnieżnobiałą sowę siedzącą w klatce. Chyba lepiej znać odpowiedź na jedno pytanie, niż nie znać odpowiedzi na żadne.
— Może być. — zdecydował.
— Jestem twoim mrocznym JA.
Nie żeby się tego nie spodziewał, ale... To było dziwne. Jego mroczna strona? Zawsze sobie ją wyobrażał, jako zamaskowanego złoczyńcę, czy coś takiego. A obok jego łóżka siedział on sam. Dziwne.
— Chcę żebyś w końcu wyszedł z cienia, w którym się skryłeś. Nie zrozum mnie źle, kocham mój cień, w ogóle kocham cień! Ale ty skryłeś się zbyt głęboko. Przypominasz mi kurę z depresją.
Uśmiechnął się w odpowiedzi. Może naprawdę ma początki depresji? Przez ten tydzień tylko rozmyślał i prawie się nie odzywał, pomijając kilka wymian zdań ze zjawą.
— Chcę Ci pomóc — powiedział nagle.
— Jak? - zapytał Harry. Skoro on nie może znaleźć odpowiedzi jak może pomóc samemu sobie, to on ją odnajdzie? Szczerze w to wątpił.
— Chodź ze mną.
I poszedł, a co innego miał do roboty? Tamten Harry szedł szybko i wyglądał na podekscytowanego. Była noc, więc wyjście z domu nie było bardzo trudne. Wystarczyło ukraść klucz z kurtki Dudley'a i wyjść. Trochę szli, mijając kilka ulic, gdy nagle zatrzymali się przed jakimś wielkim domem.
— Wziąłeś różdżkę?
— Tak. — odpowiedział rozglądając się na boki. — Gdzie jesteśmy?
— To dom Clarka Holen'a. — Harry nie kojarzył tego nazwiska i nigdy nie słyszał o kimś takim, mieszkającym w okolicy. — To zniedołężniały staruch, ale był czarodziejem. Jednak z pewnych powodów porzucił magiczny świat i został mugolem. Jestem pewny, że z pewnością ma... różdżkę.
— O czym ty...? - Chciał zapytać, ale ten szybko mu przerwał.
— Żadnych pytań, po prostu włazimy - rzekł i weszli. W tej okoli nie zamykali na noc domów, bo nikt nie obawiał się złodziei. Starcy mieli wszystko ubezpieczone na taki wypadek, a poza tym niewiele ich obchodziło. Ukradną czy nie, co to za różnica?
Dom był dość spory i było w nim cicho. Nic dziwnego, północ już minęła. Drugi Harry zatrzymał się w korytarzu i rozejrzał. Harry miał wrażenie, że ten próbuje czarować bez różdżki, ale po chwili ten spojrzał na niego.
— Dobra, przywołaj mi ją — powiedział, a Harry zastanowił się chwilę nad tym. Przecież nadal ciąży na nim namiar. Może czarować?
— Accio różdżka — nie wiedział, dlaczego wykonał jego polecenie, ale skoro już tu jest to, dlaczego nie? Ale czy to nie podchodzi po kradzież?
— To starzec, na jakiego mu różdżka? — To było logiczne wyjaśnienie.
— Masz rację. — Różdżka była strasznie sztywna, prawdopodobnie orzech. Była też nieco dłuższa niż jego własna.
Teraz nim się obejrzał stał na ulicy trzymając w dłoni właśnie tą różdżkę. Ta ulica była inna, domy były bardziej bogate od zewnątrz.
— Tą różdżką możesz bez obaw czarować. Namiar to naprawdę dziwna rzecz — zaśmiał się i oboje weszli do mieszkania. Weszli na piętro do jakiegoś pokoju. — Znasz zaklęcie Harry. Zrób to, o czym marzysz od bardzo dawna. Zemścij się za upokorzenia, poniżenia, prześladowania i szyderstwa. Wiesz, co masz zrobić, prawda?
— Nie. Wiem tylko, co chcesz bym zrobił. Chcesz bym go... Zabił. - To słowo ledwo przeszło mu przez gardło, ale teraz musiał to powiedzieć. Dlaczego miałby zabijać?! Nie wiedział, dlaczego jego własne ,,Ja" próbuje go do tego namówić.
— To ci pomoże, Harry — zapewnił. — Obiecuję.
— To morderstwo. Nie jestem taki! - syknął.
— Jesteś. Jesteś mroczny Harry, jasność Cię zaślepia, ale po ujrzeniu cienia, już nigdy nie ogarnie Cię całego. Nie ważne jakbyś tego pragnął. To twój ratunek Harry, jedyne wyjście z sytuacji, musisz to zrobić — mówił szybko i pewnie, jakby była to najpewniejsza rzecz na świecie. — Myślałeś już o tym, chciałeś tego. Daj ponieść się swoim emocjom, nie możesz ich tłumić, nie ważne, jakie są. Ból, złość, smutek, żal, rozgoryczenie i wściekłość! Nie unikaj ich do cholery! Widziałeś śmierć swoich rodziców, gdy miałeś roczek, a później śmierć Cedrika! Musisz coś zrobić, bo zwariujesz.
To było takie popieprzone. Te argumenty były popieprzone. Ale w jednym miał rację. Musiałem coś zrobić, bo bym zwariował. Wiecie, co zrobiłem? Chwyciłem mocno różdżkę i zrzuciłem kołdrę z ofiary, chcąc zobaczyć twarz. Dopiero wtedy spostrzegłem, że to Pol.
— Jego ojciec to prokurator sądowy. Ma na sumieniu wiele niewinnych osób za kratkami, wiesz o tym.
To nie ważne czy wtedy kłamał czy nie. Wyszedłem stamtąd. Ale nie od razu. Tylko tuż po zdemolowaniu jego kuchni. Wróciłem do domu. Wtedy był już prawie ranek.
— Nie mogę tego zrobić — powiedział Harry siadając ciężko na fotel.
— Wiem, całe szczęście.
— Co?! — zapytał szybko i widocznie zdezorientowany.
— Gdybyś ich wtedy zabił uznałbym cię za śmiecia. Ale nie zrobiłeś tego. Jednak zrobisz.
— Nie! Nie jestem mordercą — sprzeciwił się.
— Walden Macnair — Harry zamilkł. — On jest mordercą. Był na cmentarzu. To morderca. Mugole powiedzieliby, że seryjny. Jest naprawdę okrutny, ludzie są dla niego zabawkami. Lubi się znęcać. Zabijmy go. To przyniesie ci spokój.
— Jak? Jak mamy zabić śmierciożercę?! — zapytał myśląc nad tym szalonym pomysłem.
— Wystarczy go znaleźć Harry. Jest katem, na trzecim roku, to właśnie on miał zabić Hardodzioba. Wiesz, że sam się do tego zgłosił? — nie wiedział. — To znaczy, że z pewnością ma swoje własne ogłoszenie w proroku.
To prawda. Było tam. Na przedostatniej stronie malutkim druczkiem. Trochę się go naszukali, ale było warto.
— Dlaczego każesz mi to robić?
— Bo, ty nigdy byś na to nie wpadł. Żyłbyś jak zwykły chłopak, a przecież nie jesteś zwykły. Możesz zmienić świat, ta szumowina powinna zdechnąć, a Voldemort będzie wisienką na torcie.
— Na torcie? — zapytał zdziwiony.
— Macnair nie będzie jedyny.
Macnair nie był jedyny, to prawda. Było ich wielu, wiele ofiar, które uśmierciłem. Wszyscy byli mordercami, zabójcami, tak jak ja. Jednak to Macnair był moją pierwszą ofiarą. To był on. Nie żałuję, po tym, co o nim słyszałem zbierało mi się na wymioty. Kilka dni później śmierciożerca przyszedł na spotkanie, w ubraniu kata. Cóż za ironia. Szybki ogłuszacz i zaklęcie ciągnące. Później poszło z górki.
— Zabij go. — powiedział towarzysz, a Harry westchnął ciężko i wycelował. Ręka mu drżała i nie potrafił wypowiedzieć zaklęcia.
— Nie mogę! To za dużo! — krzyknął opuszczając drewnianą broń.
— Zrób to. Zaszedłeś tak daleko.
— Zamknij się!
— On zabiłby cię gdyby miał okazję. Jak chcesz zabić Voldemorta, skoro nie potrafisz zabić jego sługi? Spójrz na mnie, no spójrz. Zabij go i będzie po wszystkim. To twoja rola. Znasz zaklęcie.
Długo starałem się oprzeć, ale była pokusa. Wielka chęć, nie wiem, dlaczego. Pragnąłem go zabić, ale to mnie przerażało. Przynajmniej wtedy.
Macnair nagle zaczął odzyskiwać przytomność i otworzył oczy. Czarne oczy wypełnione złem.
— Avada Kedavra!
Zielony promień. I było po wszystkim. Ale to nie były moje słowa. Tamten Harry trzymał mnie za dłoń i mówił zaklęcie. To nie ja to zrobiłem, nie zabiłem go. Próbowałem się tego wyprzeć, chociaż nie mogłem. W sercu wiedziałem, kto wtedy zabił. Mówią, że wspólne morderstwa zbliżają ludzi. To prawda. Ta chwila uczyniła z nas braci.
— Zrobiłeś to, Harry. — i wtedy zrozumiałem.
On to ja, ja to on.
Ten Harry, był częścią mnie. Można powiedzieć, że wtedy uważałem go za... wytwór mojej wyobraźni.
To dzięki niemu... To przez niego...
Zabiłem
