I


Na umówione spotkanie doktor Barnes spóźnia się ponad piętnaście minut. John siedzi w poczekalni, opanowany, jednak nie całkowicie spokojny; w jego umyśle przejawiają się kolejne scenariusze rozmów, z różnymi opcjami i medycznymi nazwami chorób. Rozważa je po kolei, jeden po drugim, a każdy kolejny wydaje mu się coraz bardziej absurdalny. Wreszcie w ciemnym, oświetlonym tylko jedną żarówką, bo reszta najwyraźniej jest przepalona, pustym korytarzu słyszy szybki, lecz równomierny rytm kroków. John podnosi się na chwilę i Barnes szybko ściska jego dłoń i bełkocze przeprosiny, otwiera drzwi do swojego gabinetu, ale póki John nie słyszy zaproszenia, nie wchodzi.

Mija kilka kolejnych cichych, samotnych minut i wreszcie Barnes wychodzi i kiwa w stronę Johna głową, a potem znów znika w swoim gabinecie. John wstaje i powoli wchodzi do środka.

Gabinet Barnesa kontrastuje z ciemnym korytarzem: ściany są sterylnie, szpitalnie białe, lekko pożółkłe, co widać tylko w odpowiednim świetle. Krzesło lekarza stoi tyłem do okna, przy niewielkim stalowym biurku z drewnianymi elementami. Za oknem widać tylko gęste, szare chmury i łagodny zarys przyćmionego przez nie słońca. John siada w drewnianym, sztywnym krześle.

― Przejdę od razu do konkretów, John, bo wiem, że w twoim przypadku nie ma sensu owijać w bawełnę. ― John potwierdza delikatnym, pojedynczym skinieniem głowy. Ściany nagle wydają mu się jakby bielsze. ― To białaczka. Konkretniej, ostra białaczka limfoblastyczna.

John zaciska wargi i na moment przymyka powieki, tylko na chwilę, aż świat obok niego przestanie wirować i uspokoi się, i wróci do normy.

― Jakie są rokowania? ― pyta, nie patrząc na drugiego lekarza.

Mężczyzna zwleka z odpowiedzią.

― Jeśli zaczniemy leczenie od razu… to około czterdzieści procent na pełne wyzdrowienie. Musisz sobie jednak zdawać sprawę, że remisja po pierwszej fazie chemioterapii występuje u nawet siedemdziesięciu procent pacjentów.

John kiwa głową, gest akceptacyjno-pokojowy, wystudiowany i neutralny. Nie zastanawia się, kiedy zdążył uciec od emocji.

― To wszystko? ― Wreszcie patrzy na Barnesa, unikając jego oczu.

― Póki co, tak. Postaram się wszystko załatwić jak najszybciej, ale sam doskonale wiesz, jak jest. Zadzwonię do ciebie, kiedy już wszystko będzie gotowe. ― Doktor wstaje i uściskają sobie dłonie w niemym pożegnaniu. ― Trzymaj się, John. ― Barnes poklepuje go jeszcze po przedramieniu, John znów przytakuje skinieniem głowy i wychodzi na korytarz, który wydaje mu się ciemniejszy niż wcześniej.

Londyn stoi w popołudniowych korkach, bezlistne gałęzie drżą przy podmuchach lekkiego, wczesnojesiennego wiatru, zwilżane ciepłą mżawką. John stawia kołnierz w swojej czarnej kurtce, wciska dłonie do kieszeni i maszeruje w stronę przystanku autobusowego. Omija najbliższy przystanek, ten tuż przy szpitalu, i idzie do kolejnego. Przystanki autobusowe przy szpitalach budzą w nim dziwny rodzaj niepokoju; zawsze z jednym pasażerem, który może jutro już nie wsiądzie do tego ani żadnego innego autobusu, albo zupełnie opuszczone, tak jakby nikt stąd nie miał już dokąd wracać. John nie chce zmierzać się teraz z tym uczuciem, ani ze spojrzeniami pozostałych pasażerów, kiedy z wynikami morfologii i rozmazu szpiku wsiądzie do autobusu i stanie tam obok zwyczajnych ludzi, czując się jak zwyczajny człowiek, a przecież już dłużej nim nie będąc; nie jest zwyczajny, jest napiętnowany, napiętnowany chorobą, nie, już tu nie należy. John nie ma teraz siły się z tym mierzyć.

Wraca do swojego mieszkania przy Duncan Street, pierwszy raz od parunastu miesięcy ciesząc się, że nie mieszka już na Baker Street; samo wyobrażenie pani Hudson, pytającej, co u niego słychać i jak się czuje, i samo wyobrażenie sceny, kiedy informuje ją o chorobie… Cieszy się, że nie mieszka już na Baker Street.

Zalewa kubek z zieloną herbatą, kładąc wyniki badań na stole w kuchni. Siada na jednym z krzeseł, chowa twarz w dłoniach i próbuje zastanowić się, co ma robić dalej. Musi wziąć urlop z pracy; płatnego zostało mu dwadzieścia jeden dni, a potem zwolni się lub dostarczy zwolnienie lekarskie, zależnie od tego, jak źle będzie. Lubi i ceni Sarah i nie chce być dla niej problemem. Prostuje głowę i przeciąga się krótko, słysząc chrobotanie w stawach. Herbata stygnie w kubku, ale w międzyczasie traci na nią ochotę. Zerka na telefon niemal w tym samym momencie, kiedy stół drży lekko od wibracji połączenia przychodzącego.

John odbiera bez zastanowienia.

― Watson ― mówi pusto.

― John, z tej strony Mark Barnes, sprawdziłem terminarze i możemy zacząć, niestety, dopiero od przyszłej środy. Ale pracuję też w dobrej prywatnej klinice…

― Przyszła środa może być. ― John nie daje mu dokończyć.

― W porządku, jak uważasz. W takim razie zaczynamy z chemioterapią, będziesz potrzebował miesięcznego urlopu z pracy.

― Jasne ― odpowiada John głucho.

― I to póki co tyle, w środę przyjdź na czczo… o reszcie pewnie zdajesz sobie sprawę.

― Tak.

― Ach, i może być potrzebny ktoś z rodziny, w razie czego, żeby był, podpisać kilka dokumentów, nic wielkiego, tylko żeby się zabezpieczyć…

― Postaram się poprosić siostrę.

― Byłoby dobrze. ― Barnes odchrząka. ― To tyle z informacji, do zobaczenia, John.

John rozłącza się bez pożegnania.

Więc zostało mu dziewięć dni: dziewięć dni w miarę normalnego życia w szarej codzienności londyńskich ciemnych ulic, w porażającej samotności, dziewięć dni i później wszystko się zmieni, choć sam nie był pewien, w którą stronę. Nie był jednak przekonany, czy było coś gorszego od tego, czym jego życie stało się po samobójstwie Sherlocka: ponurą, bezsensowną egzystencją, zasypianiem późno w nocy tylko po to, by rano zjeść skromne śniadanie i wyjść do pracy, która nie mogła być mu bardziej obojętna, i zaraz po niej wrócić do pustego, przerażająco cichego mieszkania, i położyć się bez najmniejszej nawet nadziei na lepsze czy choćby inne jutro. Czasami bez celu błądził po ulicach Londynu i to było jeszcze gorsze, widzieć miasto, które żyje, i ludzi, normalnie oddychających, a nie tylko wciągających powietrze do ściśniętych płuc, ludzi uśmiechających się do siebie lub spacerujących, śpieszących się gdzieś, gdzie John nie miał już dłużej wstępu. Czuł się pusty, zniszczony w środku, bezwartościowy. Jednego dnia stracił wszystko, stracił siebie, ponieważ należał do Sherlocka i tylko do niego, i tylko jemu zawdzięczał to, że w ogóle mógł kiedyś żyć.

Herbata zupełnie wystygła.


Rano budzi się bardzo wcześnie, przed szóstą; leży jeszcze chwilę w łóżku, wpatrując się w sufit, aż wreszcie rozprostowuje kości, zakłada pierwszą z brzegu bluzę i idzie do kuchni. Wylewa wczorajszą herbatę do zlewu i zaparza nową. Podgrzewa w mikrofalówce parówki, w międzyczasie wysyłając Sarze wiadomość, że nie pojawi się dziś w przychodni i przyjdzie dopiero wieczorem, by wypisać wniosek urlopowy. Na szczęście nie otrzymuje odpowiedzi, przynajmniej na razie.

Zdaje sobie sprawę, że będzie musiał porozmawiać z Harry, powiedzieć jej o wszystkim; wie też, że lepiej zrobić to dzisiaj, już, niż odkładać na później, ale czuje, że w tym momencie nie ma jeszcze wystarczającej siły i pewności w głosie. Podczas spotkania z siostrą to on, paradoksalnie, będzie musiał być silny, będzie musiał zapewniać ją, że wszystko jest w porządku, że wyzdrowieje, że nie czuje bólu, przynajmniej nie fizycznego. To on, przez ten jeden moment, będzie musiał stanowić dla niej oparcie, inaczej w trakcie trwania leczenia żadne z nich nie da rady. Dlatego postanowił, że zadzwoni do siostry jutro, poprosi o spotkanie.

Dzisiaj jednak pragnie porozmawiać z kim innym. Ubiera płaszcz, przez chwilę wpatruje się w swoje odbicie w lustrze bezmyślnie, poprawia kołnierz, przełykając gorycz, którą czuje w ustach, i wychodzi.

Otula się szczelniej kurtką, gdy coraz zimniejszy wiatr smaga jego skórę silnymi powiewami. Przechodzi przez cmentarz szybkim krokiem, aż wreszcie skręca w alejkę i zatrzymuje się gwałtownie przy jednym nagrobku, i łzy stają mu w oczach. Mruży powieki i wreszcie spogląda na marmur, na którym stale widnieje nazwisko jego przyjaciela, jedynej osoby, która teraz mogłaby mu pomóc, naprawdę pomóc: wesprzeć, sprawić, że wiedziałby, że faktycznie będzie dobrze, że nie byłyby to dla niego jedynie puste słowa i czcze zapewnienia. Podchodzi bliżej, choć ma świadomość, że to i tak nic nie zmieni. Bierze głębszy oddech i pierwsze słowa opuszczają jego usta, a wraz z nimi uciekają spod powiek łzy.

― P-pamiętasz… ― Głos Johna łamie się; wypuszcza beznadziejny oddech i odchrząka. ― Pamiętasz, kiedy byłem tu po raz pierwszy…? Z panią Hudson, po pogrzebie… ― Urywa. ― Nie wiem, po co zadaję to pytanie, gdybyś… na pewno byś pamiętał. ― Przerywa znów. Przeciera oczy dłonią, ale nie powstrzymuje kolejnych łez, płynących po jego twarzy cicho, powoli, zwyczajnie. ― Powiedziałem ci wtedy wiele rzeczy, których nie zdążyłem powiedzieć wcześniej, ale… ale wiesz, że tak było, zawsze tak było i nigdy nie myślałem inaczej, i zawsze byłeś dla mnie najlepszym i najbliższym człowiekiem. Zawsze. ― Jego głos cichnie, aż zupełnie przechodzi do szeptu. ― Prosiłem cię też wtedy o coś, o jedną rzecz, jeden cud. ― Bierze oddech. ― Potrzebuję cię. Potrzebuję cię teraz nawet bardziej niż po powrocie z Afganistanu. Mam… zdiagnozowali u mnie białaczkę. Pewnie gdybyś tu był, odpowiedziałbyś mi tylko, że to jeszcze nic nie znaczy, że jestem idiotą, że jako lekarz powinienem wiedzieć, jakie są rokowania, ale, cholera, Sherlock… potrzebuję, żebyś mi to powiedział. Po prostu potrzebuję to wszystko od ciebie usłyszeć, Sherlocku, potrzebuję, bo bez ciebie… nie wiem, czy znajdę siłę, żeby przez to przejść. ― Podchodzi jeszcze bliżej i wyciąga dłoń z kieszeni, dotyka zimnej płyty nagrobka. ― Gdybyś tylko mógł wrócić… zrobiłbym wszystko, zostawiłbym wszystko, mógłbym nawet umrzeć… byleby tylko zobaczyć cię jeszcze raz. ― Łzy kapią na ciemny marmur. ― Błagam. ― Zaciska dłoń na płycie i stoi tak, pozwalając łzom płynąć. Czuje, jak żal narasta, i boi się, że za chwilę pochłonie go całego, jednak nie potrafi nic na to poradzić. ― Błagam, wróć ― szepcze.


Harriet wbiega do jego mieszkania na umówione spotkanie – jak zwykle – piętnaście minut spóźniona. John kręci się po własnej kuchni, czekając, aż kobieta zdejmie płaszcz.

― Przepraszam, Johnny, straszne korki na mieście…

― Usiądź, Harry ― mówi John spokojnie.

Harry obrzuca go podejrzliwym spojrzeniem, ale siada przy stole w kuchni, dalej jednak nie spuszczając z brata wzroku.

― Co się dzieje? ― pyta zatroskana.

― Napijesz się czegoś? ― John odwraca się do niej tyłem. Nie dam rady, myśli z przerażeniem, nie dam rady jej tego powiedzieć.

― John ― upomina go stanowczo.

Odwraca się wreszcie, na moment spotyka spojrzenie Harry i wydusza z siebie słowa:

― Mam raka.

Zapada milczenie. John nie mówi nic więcej, wie, co się teraz dzieje. Sherlock pewnie w tej sytuacji powtórzyłby to zdanie jeszcze raz, upewniając się, czy kobieta na pewno je usłyszała, ale… Zatrzymuje potok myśli.

― Jak to?

John zdaje sobie sprawę, że musi powiedzieć jej teraz całą prawdę.

― Wiem od dwóch dni. Ostra białaczka limfoblastyczna. ― Urywa na chwilę. ― To da się leczyć, Harry. Jestem już umówiony, zacznę w ciągu kilku kolejnych dni. ― Podnosi się i podchodzi do kobiety, kucając przy krześle, tak by móc spojrzeć jej w oczy. ― Będzie dobrze.

Czuje oplatające go ramiona i mokry policzek przyciskający się do jego koszuli.


― John? Barnes z tej strony, chciałem się tylko zapytać, czy jesteś pewny, że potrzebujesz jeszcze tych sześciu dni? Zwolniło się miejsce i nie ukrywam, że wolałbym…

― Potrzebuję ― odpowiada John i rozłącza się.


We wtorek wieczorem w niewielką torbę pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i siada na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Właściwie sam nie wie, na co liczył. Podświadomie na jego powrót, ale zdaje sobie przecież sprawę, że to się nie stanie; nie ma pojęcia, dlaczego zwlekał z leczeniem, odsuwał ten moment jak najdłużej się dało, ryzykując tylko własnym życiem i nasilającym się bólem w klatce piersiowej.

Słońce wpada krótkimi zimowymi promieniami do szarego pomieszczenia. John, siedząc na łóżku, zastanawia się, kiedy następnym razem je zobaczy. W jego umyśle tworzą się boleśnie natarczywe pytania, na które nie może znać odpowiedzi: czy jeszcze kiedykolwiek poczuje na skórze mróz styczniowego poranka, czy obejrzy się za piękną kobietą, czy spotka kogoś, kto powróci go do życia?

Gwałtownie podnosi się z łóżka i zaciąga długie bordowe firany.

W środę to on budzi poranek; sen opuszcza go o piątej i już nie wraca. John parzy filiżankę mocnej czarnej kawy i siada przy oknie, wyczekując wschodu. Pierwsze promienie widzi dopiero dwie godziny później, w pełni ubrany i gotowy do wyjścia. O ósmej wychodzi i wsiada do czekającej na niego taksówki.

Odnosi wrażenie, że żadna podróż nie dłużyła mu się tak jak ta, szybko jednak odgania od siebie to uczucie żałosnej melancholii. Nigdzie ci się nie śpieszy, zapewnia samego siebie, zupełnie bez przekonania. Ma ochotę pospieszyć kierowcę, choć wie, że to absurdalne. Zagryza narastającą w nim, niczym nieuzasadnioną irytację i stara się skupić na widoku nieprzebudzonego jeszcze miasta. Pojedynczy przechodni zdają się być nieruchomi, zatrzymani w czasie; John odczuwa dziwne zmęczenie, kiedy patrzy na tak powolne, że niemal niezauważalne ruchy ludzi stojących na przystanku autobusowym, przeglądający poranną prasę niewidzącymi oczyma. Wszyscy są szarzy, zauważa John, dostrzega, że ulice i latarnie, i budynki też są szare, wyzute z koloru, emocji i historii, zupełnie bez sensu. Ludzie zmierzają gdzieś bez celu i teraz John to widzi, widzi tę pogoń, w której nigdy nie będzie zwycięzcy, i zastanawia się, jak kiedykolwiek mógł brać w niej udział.

Było to jednak długo przed Afganistanem i przed spotkaniem Sherlocka, długo zanim zaczął w Londynie dostrzegać pole bitwy i zanim odnalazł i znów utracił samego siebie. Było to tak wiele lat temu, że obecnie doświadczenia lat studenckich i późniejsze, tuż po podjęciu pracy lekarza, zdają mu się niemal nierzeczywiste, jakby zdarzyły się komuś innemu.

Był młody i już zgorzkniały, doświadczenia domu rodzinnego nauczyły go pokorę zawoalować sarkazmem, a dobre intencje goryczą. Studia skończył z wynikiem dobrym; nigdy nie był najlepszy, a wszystko, co osiągnął, było wynikiem ciężkiej pracy, która stanowiła dla niego kryjówkę przed przeszłością. Podjął pracę w, prawdopodobnie, najbardziej obskurnym szpitalu w Londynie, głównie dlatego, że nie miał siły szukać czegoś więcej; potrzebował stabilności i ta praca mu to oferowała, a że nigdy nie był człowiekiem przywiązującym się do dóbr materialnych i, co za tym idzie, wymagającym luksusów, bieda i brud tego miejsca go nie przeraziły.

Po kilku latach pracy poczuł jednak wyraźniej niż wcześniej potrzebę zmiany, od czasów studiów zbywaną przez poczucie odpowiedzialności, nie tylko za siebie, ale za całą swoją rodzinę. Wtedy trafił do armii i wtedy odnalazł się, podpisując wymagane do wyjazdu do Afganistanu dokumenty.

― Siedem funtów, sir. ― Z wędrówki po przeszłości wybudza go głos taksówkarza. John spogląda krótko na mężczyznę, po czym wyjmuje z kieszeni drobne.


― Wygląda na to, że nie ma żadnych przeciwwskazań do rozpoczęcia chemioterapii ― mówi doktor Barnes, a John odnosi wrażenie, jakby mówił do konia wyścigowego wykluczonego z kilku ostatnich biegów. „Tak, może wrócić na tor". Nie ma pojęcia, dlaczego zaczyna czuć względem doktora antypatię. ― Siostra zaprowadzi cię do twojej sali.

Jego pokój okazuje się być zaskakująco jasny, z czystymi białymi firanami i równie białą pościelą. Siostra uśmiecha się do niego z czymś, co odbiera jako ponaglenie, zupełnie bezsensowne; teraz już nigdzie mu się nie śpieszy. Znalazł się w dziwnym miejscu w swoim życiu: wszystko zależy teraz wyłącznie od szczęścia, od jakiejś koncepcji losu albo od Boga, nieważne, jak na to spojrzeć – tak czy inaczej on nie ma już w kwestii swojego życia nic do powiedzenia. Przeżył już w swoim życiu wiele, jednak stan tak zupełnej bezsilności towarzyszy mu po raz pierwszy; to uczucie jest jak pulsujący ból głowy, z każdym uderzeniem realizacji silniejsze. Nic już nie zależy od niego, mógłby się odsunąć i stanąć gdzieś z boku, a i tak nic by to nie zmieniło. Musi to tylko przeżyć, powtarza sobie, coraz mniej wierząc w sens każdego z tych słów.

Kiedy Barnes przychodzi z pierwszą dawką leku, John jest już blisko podjęcia decyzji o wypisaniu się i zdaniu na łaskawość losu, bujdę, do której usiłowano go przekonać od dziecka, z rezultatami zupełnie odwrotnymi do zamierzonych celów. John od zawsze wiedział, że jeśli chce osiągnąć jakiś efekt, będzie musiał na niego zapracować. Liczenie na dar od Boga straciło sens dawno temu, nigdy nie liczył na nikogo poza sobą, choć usilnie pragnął osiągnięcia stanu, gdy mógłby jedynie spełniać prośby czy rozkazy i zdać się na kogoś, kogoś silniejszego i pewniejszego. Raz był już bliski osiągnięcia swojej prywatnej nirwany; do dziś nie potrafi myśleć o tym, jak katastrofalne skutki przyniosło tak zupełne zawierzenie się drugiemu człowiekowi. Został sam, pęknięty wewnętrznie, z przerażającą pustką w umyśle w miejscach, gdzie powinien odnajdywać wspomnienia chwil szczęścia, miłości i spełnienia.

Barnes poklepuje go po ramieniu i dopiero wtedy John przypomina sobie o jego obecności.

― Gdybyś czuł mdłości lub jeśli poczułbyś się ogólnie słabo, pamiętaj, żeby wezwać pielęgniarkę lub mnie. ― John kiwa głową. ― Mam dziś dyżur do ósmej, także jakbyś czegoś potrzebował, daj mi znać. ― Uściska jego ramię i odwraca się.

― Uhm, Mark? ― pyta John, kiedy Barnes jest już przy drzwiach. Mężczyzna odwraca się. ― Mógłbyś… Chodzi o to, że nie będę chciał widzieć nikogo poza moją siostrą… Mógłbyś… to jakoś załatwić?

Barnes uśmiecha się łagodnie.

― Jasne, nie ma sprawy.

John również uśmiecha się w odpowiedzi, jakby bezsilnie i zupełnie nieszczerze. Mark zdaje się jednak nie zwracać na to uwagi.

― Dzięki.

Barnes kłania się lekko i wychodzi z pomieszczenia, zostawiając Johna znów samego. Słońce skrywa się za ciemnymi deszczowymi chmurami i jego pokój zdaje się być jeszcze bardziej pusty, chociaż John nawet nie sądził, że to możliwe. Spogląda na zegarek; Harry pracę skończy dopiero za sześć godzin, biorąc pod uwagę popołudniowe korki, dotrze do szpitala około piątej.


Wskazówki zegara przesuwają się po tarczy powoli, z głośnym, uciążliwym tykaniem. Kroplówka sączy się, jak się mu wydaje, jeszcze wolniej, kropla za kroplą, kropla za kroplą, wyznaczając rytm, który przyprawia go o ból głowy; skupia wzrok na przypiętej metalicznej torebce z każdym możliwym ostrzeżeniem i zaciska powieki, ciągle słysząc tykanie zegara i kapanie w kroplówce, i stukanie butów na korytarzu. Spogląda na zegarek – czas jakby stanął w miejscu. Czuje pierwszy zawrót głowy, widocznie leki zaczynają działać… Patrzy znów na wskazówki, teraz zupełnie nieruchome. Gdzie jest? Rozgląda się nerwowo; ta sama sala, te same okna, jest dalej w szpitalu. Próbuje się podnieść, ale natychmiast opada z powrotem na łóżko; przywiązali go? Powoli zsuwa jedną nogę, potem drugą… dotyka twardej podłogi. Stoi. Gdzie chciał iść? Ogląda się znów po pomieszczeniu, dostrzegając zlewające się ze ścianą drzwi. Barnes na pewno je zamknął, musiał je zamknąć… Dlaczego chciał wyjść?...

Nie wie, kiedy drzwi otwierają się, a młoda pielęgniarka znajduje się tuż obok niego.

― Panie Watson? Wszystko w porządku? Gdzie pan idzie?

Ha. Gdyby tylko to wiedział.

Kobieta układa go z powrotem na łóżku. John nie protestuje, kiedy młode dłonie delikatnie badają jego tętno, a potem przesuwają się do jego czoła.

― Czy coś pana boli?

― Nie chcesz wiedzieć ― słyszy własny głos gdzieś z boku, odległy jak nigdy dotąd. Kim teraz jest?

Młoda siostra wygląda na zaniepokojoną. Pewnie już zawiadomiła Barnesa przez jego pager.

― Doktorze.

Barnes jest przy nim w kilku krokach.

― John? John, słyszysz mnie? ― Twarz mężczyzny zdaje się jaśnieć mu przed oczami, jest rozmyta, jakby Mark stał za mleczną szybą, albo jakby w ogóle go tu nie było, a obraz był jedynie projekcją wyobraźni, narkotyzowanego umysłu.

John próbuje przewrócić oczami, ale szybko uświadamia sobie, że nie jest w stanie; nie może się poruszyć, a paniczny strach zaczyna zalewać wszelkie pokłady samoopanowania, jakie po wszystkich doświadczeniach ostatnich lat posiadał.

― Zróbże coś, Barnes! ― krzyczy, ale nie jest w stanie usłyszeć swojego głosu. Szarpie się w łóżku, ale może poruszyć tylko głową, rozgląda się gwałtownie, ale nie dostrzega już nikogo.

Jest zupełnie sam, pielęgniarka i Barnes zniknęli. Nie słyszy tykania zegara, wokół jest przeraźliwie cicho i pusto, i niespodziewanie w jego głowie formują się dwa słowa: „żegnaj, John". Próbuje nakryć dłońmi twarz, osłonić się od nich, ale nie może się poruszyć, musi słuchać, nieruchomo, bez słów, żegnaj, John, żegnaj, John, żegnaj, John, żegnaj, John


― John?

Otwiera oczy i rozgląda się wokół. Biały sterylny pokój z oknem i przeszklonymi drzwiami, i zaniepokojona twarz Barnesa nachylająca się nad nim, tak że może poczuć jego oddech na swojej skórze.

― Wszystko w porządku?

To był tylko sen. Wypuszcza drżący oddech.

― Tak ― jego głos jest zachrypnięty. ― Tak ― powtarza już pewniej. ― Długo spałem?

― Niecałe pół godziny, ale krzyczałeś tak głośno, że siostra wezwała mnie… ― Barnes również zdaje się uspokajać. ― Słuchaj, jeśli chcesz, mogę ci coś dać, relanium nie będzie kolidowało z twoimi lekami…

― Nie ― odpowiada za szybko. Refleksja przychodzi jednak spóźniona. ― Nie, nie trzeba, chyba powinienem… uporać się z nimi sam.

Mark uśmiecha się pocieszająco. Jakby cokolwiek mogło to zmienić.


Harry wchodzi do jego pokoju bardzo powoli, w ochronnym fartuchu i masce zasłaniającej usta i nos. Mimo to John zauważa, że zaciska wargi.

― Jak się czujesz?

John chce przewrócić oczami, dopóki nie przypomina sobie, przez co właśnie przechodzi jego siostra. Nie ma zamiaru jej tego utrudniać.

― Nieźle. Jeszcze nie zaczęło się najgorsze.

Harry kiwa głową bez przekonania. John łapie się na tym, że nie dba o to, czy mu wierzy. Nie potrafi być przerażony tą myślą.

― Chciałam przemycić ci trochę ludzkiego jedzenia, ale niestety… ― Próbuje się roześmiać. Bezskutecznie.

John udaje, że bawi się doskonale.

― Od dawna miałem przejść na dietę, teraz czeka mnie… przymusowa.

Śmieją się krótko i sztucznie. John zaczyna żałować, że nie prosił o zupełny zakaz odwiedzin.

― Dzwoniłam do Grega. ― Tak, zdecydowanie tego żałuje. Czuje, jak krew w jego żyłach zaczyna płynąć szybciej.

― Po co?

― Nie powinieneś być sam.

― Niby dlaczego? Sam doskonale wiem, co powinienem, a czego nie, i co będzie lepsze. Do listy rzeczy „dobrych dla Johna" nie zalicza się odwiedzin wszystkich moich znajomych.

― John… ― Spogląda na niego prosząco i z dezaprobatą. John mimo woli nieco kuli się pod ciężarem tego spojrzenia. Niektórych nawyków nie jest łatwo się wyzbyć.

― Odwołaj to ― stara się brzmieć stanowczo. Nie jest w stanie ocenić, na ile mu to wychodzi.

― O nie, ja nie zamierzam tego zrobić. ― Krzyżuje ramiona. ― Jeżeli tak bardzo nie chcesz, żeby odwiedził cię twój jedyny przyjaciel, zadzwoń do niego i sam mu to powiedz.

Umysł Johna wyłącza się na słowach „jedyny przyjaciel". Harriet wie, jak bardzo nieprawdziwe było to stwierdzenie, mimo że nigdy nie przepadała za Sherlockiem, na pewno zdaje sobie sprawę, że tylko jego John określał mianem przyjaciela. Greg był obok, czasem spotykali się na piwie, rozmawiali o starych czasach i narzekali na bóle pleców po nieprzespanych na służbie nocach, ale to wszystko. John zbyt dobrze poznał smak przyjaźni, żeby teraz nadużywać tego słowa, żeby używać go w ogóle w stosunku do kogokolwiek poza Sherlockiem. Być może to, co było między nim a mężczyzną, nie można określić jako tylko przyjaźń, ale John sam uznał, że tak będzie najbezpieczniej. Dlatego Lestrade pozostanie co najwyżej kolegą.

John nie musi mówić tego Harry. Cisza wystarczyła jej za odpowiedź.

― Trzymaj się, braciszku. ― Wysyła mu całusa z krzesła stojącego w bezpiecznej dla niego odległości.

John dziękuje niebiosom za tę ostrożność lekarzy.


Nazajutrz ma pierwsze mdłości. Po trzech dniach przesypia tylko część nocy, a po tygodniu nie jest w stanie spać niemal wcale. Harry odwiedza go, jak tylko może, i choć John czuje się skrajnie źle, wiedząc, że siostra widzi go w takim stanie, ciągle wygrywa ze sobą walkę i nie każe Barnesowi zabronić jej odwiedzin. John zdaje sobie sprawę, że Harriet woli oglądać go takim, niż nie widzieć w ogóle.

Podczas dolędźwiowej iniekcji leków Barnes stoi tuż obok niego i, John może przysiąc, szepcze słowa otuchy.

― Twoje wyniki są bardzo zadowalające, John ― odzywa się wreszcie na głos.

John może tylko westchnąć.

― Musisz tylko przetrzymać kilka kolejnych tygodni, potem będzie już lepiej… ― Podchodzi i niespodziewanie ściska jego dłoń. John czuje, jak nagle w oczach stają mu łzy. ― Dasz radę. Jesteś silny, przeżyłeś już tak wiele… Wygrasz z tym.

Łza spływa po jego policzku, aż zwilża zimny metal stołu.


Dla Johna najgorsze są noce.

Leży w pustej sali w zimnym pojedynczym łóżku, walcząc z kolejnym atakiem mdłości i własnymi myślami. W takich momentach najbardziej za nim tęskni. Wszystkie wspomnienia zdają się wyparowywać z jego głowy, zastępowane wizjami wspólnej przyszłości, którą przed sobą mieli. Tylko poczucie winy nie znika, ciągle tak samo obecne jak pierwszego dnia, z każdą samotną sekundą coraz silniejsze i bardziej uciążliwe. Mógłby tu być, krzyczy wciąż jego umysł, boleśnie uświadamiając, że to wszystko łatwiej byłoby przejść z nim.

W takich chwilach próbuje wyobrazić sobie, że jest obok; drwi z jego sentymentalności i snuje niekończące się dedukcje na temat lekarzy i pielęgniarek. Niemal słyszy jego głos; ta młoda ma romans z twoim radiologiem, o, a tę właśnie zostawił mąż… kochanka go do tego zmusiła, widać to po sposobie, w jaki kuli się, gdy przechodzi obok młodszych salowych. Przez chwilę czuje się, jakby znów tu był, lecz kiedy o świcie uczucie to rozpływa się z pierwszymi promieniami słońca, pustka, jaką Sherlock po sobie pozostawił, uderza go silniej niż poprzedniego dnia.

Wieczorem jednak znów przymyka powieki i ponownie może go usłyszeć. Nigdy nic nie mówi – zbyt boi się, że słowem złamie tę chwilę, dlatego tylko wsłuchuje się w tembr jego głosu. Sherlock stał się jego ostoją, miejscem, gdzie po dniu cierpienia znajduje ukojenie. Czuje go całym sobą, tak że kiedy rano otwiera oczy, tylko zimna logika przekonuje go o tym, że doświadczenia nocy musiały być jedynie projekcją jego własnej wyobraźni.

Ostatniej nocy pierwszej fazy chemioterapii widzi go wyraźniej niż wcześniej, tak że gdy otwiera oczy, on wciąż tu jest. Wyciąga dłoń bezmyślnie, ale szybko ją cofa, potrząsając głową. Chce mu coś powiedzieć, ale żadne słowa nie opuszczają jego ust. Sherlock uśmiecha się w zamian, uśmiechem, który był przeznaczony tylko dla niego, dla Johna, jego Johna, jedynego przyjaciela, jakiego miał.

― Sh… ― próbuje wykrztusić, ale dławi się własnymi łzami.

Otwiera oczy i mruga kilkakrotnie.

Pielęgniarka odsłania rolety w jego salce. Już dawno po świcie.


― Wyniki są bardzo budujące, John ― Mark mówi to z taką siłą, że John niemal zaczyna się łudzić szansą na pełne wyzdrowienie. Zaciska wargi. ― Nie chcę ci niczego obiecywać, ale jeśli druga faza chemioterapii przebiegnie tak pomyślnie jak pierwsza, będziemy mogli liczyć na pełen sukces.

Na ustach Johna pojawia się wymuszony uśmiech, który z całą pewnością nie wyraża nic poza rezygnacją. Barnes zdaje się tego nie dostrzegać.

John uświadamia sobie, że ludzie zawsze widzą tylko to, co chcą widzieć. Pod uśmiechem niesięgającym ust można odczytać zarówno sympatię, jak i antypatię – wszystko zależy od nastawienia i od tego, co chce się osiągnąć. Wraz z tymi myślami przychodzi smutna realizacja – tylko Sherlock odczytywał każdy jego krok, każde słowo i gest dokładnie tak, jak myślał o tym John. Tylko Sherlock tak naprawdę go znał; niekiedy mężczyzna znał jego stan emocjonalny lepiej niż on sam.

― Może się pan już podnieść ― mówi inny lekarz. Barnes pomaga mu wstać i odprowadza go do sali.

Na ustach Johna pojawia się wymuszony uśmiech.


Wraz z nowymi lekami w jego żyłach zaczyna krążyć tęsknota zupełnie inna od tej, której dotychczas doświadczał. Harry wreszcie złamała ich bezsłowną umowę i wzięła urlop w pracy, by być ciągle przy jego łóżku, mimo że John rzadko kiedy ma ochotę na jakąkolwiek rozmowę. Przeważnie wymieniają kilka zdań dziennie, a w międzyczasie oboje wędrują po ścieżkach w swoich myślach.

John tęskni za mężczyzną już nie tak beznadziejnie; wie, że nigdy nie będzie mógł go mieć, a świadomość, że, być może, nigdy tak naprawdę go inie miał/i, sprawia, że tylko kilka ostatnich filarów odpowiedzialności powstrzymuje go od wyskoczenia przez zalakowane okno. John tęskni za tym, co mogliby mieć; gdyby tylko zrobił pierwszy krok, gdyby zapytał, gdyby… Znalazł się w punkcie swojego życia, kiedy pozostaje mu jedynie snucie domysłów i wyobrażeń, i nadzieja na to, że być może nie byłoby tak dobrze, jak teraz przypuszcza… Czuje się rozdarty między wspomnieniami najlepszych chwil, które spędził z mężczyzną, a przemykającym do nich wyobrażeniem tego, co mogłoby się zdarzyć, co odsuwał od siebie, może sztucznie i niepotrzebnie, skoro ciągle krążyli wzdłuż tej silnej linii przyjaźni, wyznaczonej przez społeczeństwo i kulturę, skoro ciągle ją przekraczali… Może powinien wtedy podjąć decyzję. Może powinien przekroczyć ją raz i na zawsze, pozwolić ponieść się uczuciu, które, na Boga, w obu nich rosło i dojrzewało.

Wtedy zabrakło mu odwagi i przekonania, że postępuje słusznie.

Teraz brakuje mu tylko jego.


Przez kolejne dwa miesiące dni upływają mu głównie na kolejnych badań i obwinianiu się o wszystko, co ma związek z Sherlockiem. Próbował nadrabiać zaległości w literaturze współczesnej, jednak nieustępujące mdłości rzadko kiedy pozwalały mu dokończyć choć jeden rozdział powieści. Jest więc uwięziony w niewielkim szpitalnym pokoju i własnych myślach.

Harry codziennie przynosi świeżą prasę i czyta mu o najważniejszych wydarzeniach. John nigdy ją o to nie prosił; nie widzi sensu w byciu na bieżąco z wiadomościami, skoro nie wiadomo, czy wróci jeszcze do tamtego świata. Nie potrafi jednak winić siostry za niegasnącą nadzieję.

Barnes przez kilka poprzednich dni prawie w ogóle z nim nie rozmawiał. W środę, dokładnie dwa miesiące po rozpoczęciu leczenia, wchodzi do sali i chwilę stoi, przekartkowując doku maty, rzucając spojrzenia to na Johna, to na Harry. Kobieta szybko orientuje się, o co chodzi; opuszcza pomieszczenie bez słowa.

― Nie masz dobrych wiadomości. ― Z ust Johna pada oczywisty fakt.

Barnes wydaje się jeszcze bardziej zmieszany.

― Blasty nie reagują na terapię Vincristinem. Próbowałem zwiększać dawkę daunorubicyny, ale bez większych efektów. ― John czuje nadchodzący ból głowy. Zastanawia się, czy to wciąż tylko efekt uboczny działania leków. ― Byłeś w grupie pośredniego ryzyka, teraz niestety kwalifikujesz się już do grupy wysokiego ryzyka. ― Barnes przerywa na chwilę. ― Ciągle będziemy walczyć, ale zaczynam już poszukiwania dawcy szpiku. Będziesz musiał porozmawiać z siostrą, być może będziesz miał szczęście znaleźć dawcę w rodzinie. ― John kiwa głową. Wszystkie nowe informacje zaczynają wirować mu przed oczami. ― To jeszcze nie koniec, John ― mówi Mark i wychodzi, mijając się w drzwiach z Harriet.

Kobieta patrzy na niego ze łzami w oczach.


Już wstępne badania wykluczają Harriet jako potencjalną dawczynię. John zostaje przetransportowany do jeszcze bardziej sterylnej sali, zamkniętej z każdej strony, z przeszkloną ścianą, za którą widzi drzemiącą na niewygodnym krześle Harry. Coraz trudniej skoncentrować mu na niej wzrok, bóle głowy nie pozwalają mu nawet zebrać myśli. Marzy tylko o tym, żeby ten koszmar jak najszybciej się skończył; nawet nieważne, w którą stronę. Byleby już leżeć w tej zimnej sali, ubezwłasnowolniony chorobą, w stanie przejściowym pomiędzy życiem a śmiercią. John nienawidzi tego miejsca; znajduje się na granicy dwu światów, i do żadnego z nich nie należy.

Próbuje się modlić, ale właściwie sam nie wie o co. Nie jest pewien, czy chce wrócić do życia, czy chce dalej żyć, bez niego… Jego myśli urywają się po kilku bezładnych zdaniach. Zastanawia się, czy brak chęci życia jest w Jego oczach grzechem.

Na pewno w jego oczach byłoby głupotą. Czy gdyby tu był, wyśmiałby Johna za wątpliwości? Co będziesz robił po śmierci? Życie wieczne wygląda na okropną stratę czasu. Czy kazałby Johnowi walczyć? Czy odnalazłby jego zbłąkane serce i znów napełnił je pewnością?

W oczach Boga na pewno jest grzesznikiem.


Noce ciągle są najtrudniejsze.

Widzi coraz chudszą sylwetkę Harry, śpiącą w półsiedzącej pozycji na fotelu, który przyniósł jej jakiś litościwy pielęgniarz. John będzie musiał mu podziękować. Później.

Leży zupełnie sam, odizolowany; nie widzi już nawet, kiedy ma nadejść świt. Zegar na ścianie szpitalnego korytarza jest zbyt daleko, więc jedynym miernikiem czasu jest dla niego Harriet. Patrzy jeszcze raz na siostrę. Oddycha powoli, ale nie miarowo. John czasem ma wrażenie, że to wszystko dotyka bardziej ją niż jego.

Kiedy jest pewien, że nikt nie może go usłyszeć, przymyka powieki, by móc go poczuć, a z jego warg ucieka najcichszy szept:

― Mój Boże, dlaczego cię tu nie ma? ― Niemal nie poznaje własnego głosu; osłabionego chemioterapią, milczącego od tygodni. ― Miałeś tu być, miałeś być ze mną, mówiłeś, że nie pozwolisz, żeby coś mi się stało.

Wspomnienie pulsuje żywo w jego pamięci; zaraz po pierwszym spotkaniu z Moriartym, gdy wrócili cali do domu, a ich szybkie, urywane oddechy spotykały się w niewielkiej przestrzeni dzielącej ich twarze. Obaj musieli dojść do siebie, wcześniej jednak ich przyjaźń nie została wystawiona na tak trudną próbę; teraz każdy z nich zmierzył się z myślą, że to może być koniec, jednak gdy Sherlock zadecydował, że lepiej umrzeć, niż skazać jednego z nich na cierpienie po stracie przyjaciela, John na to przystał. Wtedy właściwie o tym nie myślał, teraz jednak widzi, że nie dopuszczał do siebie myśli poświęcenia jednostki. Mieli wyjść z tego razem, lub zginąć nad tym basenem.

Sherlock niespodziewanie chwycił jego dłoń. John walczył ze sobą, by na niego spojrzeć, a kiedy wygrał, w błękitnym, zawsze tak zimnym spojrzeniu zobaczył łzy.

Nie pozwolę już nikomu cię skrzywdzić. John był pod takim wrażeniem tego wyznania, że przez chwilę w ogóle nie rozumiał jego sensu. Skinął głową bezmyślnie i Sherlock natychmiast wyszedł do swojej sypialni. Nigdy więcej o tym nie rozmawiali, John czuł jednak, że tamtego dnia zaszła w jego przyjacielu na pozór niewidoczna zmiana.

― Czy to sprawiło, że skoczyłeś? ― znów słyszy swój głos. Nie jest prawdziwy. ― Nie chciałeś, żebym do końca życia był postrzegany jako przyjaciel oszusta?… ― Słowa łamie świadomość, że nigdy nie znajdzie odpowiedzi na te pytania. ― Nie dbam o to. Wiedziałeś, że o to nie dbam. Zawsze chodziło tylko o ciebie. ― Wyznanie ociera się o oskarżenie, John nie czuje jednak gniewu. Poza wypełniającą go po brzegi, wylewającą się z niego tęsknotą nie czuje absolutnie nic; bez Sherlocka byłby zupełnie pusty. ― Nie dam rady przejść przez to bez ciebie. Nie wiem, co się stanie, jeśli mnie nie odnajdziesz.

Harry porusza się w krześle. Musi świtać.