All Imperfect Things

Prolog

Wygląda na to, że od zawsze miałem kłopoty ze snem. Paradoksalnie, dość wcześnie kładłem się spać – czasem razem z zachodzącym słońcem albo koło dziesiątej. Zasypiałem o czwartej nad ranem. Prawie zawsze, chociaż bywały i noce całkowicie pozbawione snu.

Kiedy przekroczyłem, zdawałoby się niedostępne bariery świadomości okazało się, że nic tam na mnie nie czeka. Nie ma ulgi, nie ma błogości i zbawiennego odpoczynku. Nie ma kolorowych snów. Wstawałem rano tak samo zmęczony, jak poprzedniego wieczora. A może i bardziej, bo przecież trzeba było jeszcze przeżyć kolejny dzień, a ja... Byłem jak słowik którego pozbawiono głosu. I byłem z tym sam.

Dużo spacerowałem. Podziwiałem piękno natury – szczególnie ukochałem sobie zimę. Piękne szklane sople zawieszone ponad ośnieżonym oknem, uwielbiałem puch spadający z nieba. Anielskie łzy – śnieg. Nagie drzewa przypominały mi moją duszę. Ten widok bolał szaleńczo i nieprzerwanie. Więc w końcu przestałem wychodzić dokądkolwiek, pomijając szkołę której zresztą równie mocno nienawidziłem. Zamykałem często oczy, by nie patrzeć na głupotę i brud rządzący tym światem. I nie widziałem go. Ale nadal wdychałem jego trujący zapach, gryzący boleśnie zdarte gardło.

Nie nazywałem dni, nie liczyłem godzin, nie myślałem praktycznie o niczym. Wkrótce potem, piękno dzikiej natury zaczęło mnie przytłaczać. Myślałem nawet, że szaleństwo jakoś znalazło ukrytą ścieżkę do mojego umysłu i próbowało nim zawładnąć. Czułem straszliwy żar, żal i ból. Nie byłem tak wolny, jak słowik. Nie byłem nawet cieniem jego nut!

Nadeszło lato a ja nienawidziłem go jeszcze bardziej. Lato zawsze było słoneczne, zawsze ciepłe i zielone, pełne kwiatów i wielobarwnych motyli. Nie mogłem tego znieść. Piękno bolało, świadomość tego bolała jeszcze bardziej. Chciałem to przerwać. I udało by mi się gdyby nie barwny i lekki jak puch motylek pojawiający się w moim życiu, tamtego pamiętnego dnia. Byłem zszokowany jego pięknem i lekkością. Nie mogłem nadziwić się i nazwać poszczególnych barw, którymi władał. Zapragnąłem wolności. Jego wolności. I lekkości z jaką wypowiadał słowa... Pamiętam doskonale smak własnych łez, kiedy usiadł mi na ramieniu.

Wkrótce przekonałem się, że nie chcę z niczego rezygnować. Byłem zafascynowany odmiennością mojego motyla. Przez chwilę wiedziałem doskonale, jak należy się cieszyć. Uśmiechałem się do gwiazd a one mrugały do mnie, ciesząc się zapewne tak bardzo jak i ja. Byłem tego pewien. A potem... A potem wszystko stało się samo.

I dopiero jednego chłodnego listopada ujrzałem szklane spojrzenie błękitnych oczu mojego motyla. I ponownie przeżyłem szok. Nie mogłem się nadziwić – jak to? Jakim cudem tak piękne stworzenie może pozwolić sobie na gorzki smak melancholii? Byłem głupi. I szalenie niedoinformowany. Cierpiałem bardzo. A on cierpiał razem ze mną, przez moją głupotę. Jego wolność była tak prowizoryczna i krucha, że nie miałem siły i odwagi jej naruszyć. I choć zasypiałem tylko przy nim, choć tylko z nim chciałem dzielić się widokiem krwawiącego słońca i anielskich łez... Wiedziałem, że sprawiam mu ból. A on zaprzeczył nazywając mnie głupcem...

Twierdził, że nauczy mnie latać i ścigać się z północnym wiatrem. Był szalony, prawie tak bardzo, jak ja sam. Nie poddawałem wątpliwości żadnego słowa, które mi ofiarował. Śmiałem się gdy żartował, a kiedy milczał nie czułem się z tym źle. I tylko lód jawiący się w jego spojrzeniu, gdy pogrążał się w myślach i zdawał się mnie nie zauważać łamał moją duszę, boleśnie, po kawałku. Ale tego nigdy mu nie powiedziałem.
Stał się motylem, któremu odebrano skrzydła.

Nie pamiętam czy go wtedy straciłem. Nie wiem, w którym momencie zgubiliśmy do siebie zaufanie. Szukałem go – pięknego motyla, skrzydlatego posłańca ciskającego promyk radości w moją skołataną duszę, jednak on pozostał nieuchwytny. Próbował poderwać się do lotu a ja tym razem pragnąłem, aby mu się udało, jednocześnie przeklinając samego siebie za tą myśl. Chciałem oddać mu własne skrzydła – stać się słowikiem bez głosu, bez skrzydeł. Stać się zaprzeczeniem piękna, które we mnie widział. Chciałem... Jednak na to mi nie pozwolił.

I choć zamykam oczy, widuję go często – przelatującego przez życie umarłego ptaka. I wiem, że za każdym razem, kiedy go widzę umieram. Umieramy wtedy razem. Jestem tego pewien.

I teraz tylko gwiazdy mrugają do mnie czasem w bezsenne noce, które stały się bezbarwną rutyną wypełniająca pustkę. Które zmalały do wielkości ziarnka piasku, zdając się niczym wobec tego wszystkiego, co przeżyłem i musiałem znosić. Co musiałem w sobie ukrywać przez tyle lat. Gwiazdy odtąd zawsze przypominały mi szklany wzrok, jakim patrzył na mnie gdy mówił mi, że mogę wzbić się do lotu o własnych siłach i śpiewać muzykę jego duszy. Tej samej, którą mi zostawił i ofiarował już na wieki – po sam, połatany i szary kraniec tego czy innego wszechświata. Ale i tak szalenie piękny... Tkany nie tylko chłodem bezsennej nocy i łzami płaczących aniołów, jak zdarzyło mi się twierdzić lata świetlne przed tym, jak pozwoliłem sobie ukochać pewnego motyla...

Żałuję.