ROZDZIAŁ PIERWSZY

Tracąc kontrolę

Punktualnie o szóstej rano w sypialni Państwa Weasley rozbrzmiał irytujący dźwięk. Kobieta leżąca w łóżku poruszyła się nerwowo, sięgnęła na lewo po różdżkę spoczywającą na jasnej szafce nocnej i mruknęła zaspane, acz mimo to niezmiennie wyraźne „Finite!". Obróciła się na plecy i dopiero wtedy zdecydowała się rozchylić powieki.

Biało. Biel zawsze ją uspokajała, mleczny sufit kojarzył się z najmłodszymi latami — tak beztroskimi, wypełnionymi spokojem i przewidywalnością. Biel była jak jej mama: jak maminy uśmiech i jak najmilszy jej sweter. Tęskniła za tymi chwilami, gdy jako mała dziewczynka leżała wtulona w pościel z ledwo wystającą spod kołdry głową, a mama siadała obok niej i gładziła włosy, opowiadając o swoim dniu w pracy. To były takie piękne czasy.

Poruszyła się niespokojnie. Wiedziała, że jeśli nie wstanie w przeciągu najbliższej minuty, drażniący odgłos budzika znów rozbrzmi w całym domu i może tym razem na nieszczęście obudzi męża i dzieci. Co roku pierwszego września miała ten sam problem. Był to jedyny dzień, w który nie kazano jej iść do pracy od rana, a mimo to i tak obowiązki zmuszały do wczesnej pobudki. Przeczuwając, że to ostatnie chwile ciszy, podniosła się gwałtownie i wyskoczyła z ciepłego posłania.

Pod stopami poczuła od razu swój ulubiony dywan. Nie pozwalała sobie w życiu na wiele rozpusty, a zbędne wygody uznawała za objaw choroby zwanej bogactwem, acz ten akurat element wystroju darzyła szczególnym sentymentem – tym razem z lat szkolnych. Nie wyobrażała sobie powrócić do zimnych posadzek z rodzinnego domu czy przestawić na drewniane panele, tak modne ostatnimi czasy. Stopa musiała czuć, że jest jej dobrze, aby niosła bez narzekań swojego właściciela przez cały dzień.

A jej dni były długie, więc i nogi musiały być od rana w najlepszym humorze z możliwych.

Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy przystanęła przed drzwiami do pokoju syna. Miała nadzieję, że jeszcze spał. Czasami wydawało jej się, że jest wyrodną matką, skoro takie myśli pojawiały się w jej głowie. Ale w dni jak dziś, kiedy za parę godzin wokół niej miał rozbrzmieć gwar pierwszowrześniowej krzątaniny, a potem świst i szum londyńskiego dworca przyćmi ich prowadzone podniesionym tonem ostatnie rozmowy, miała zwyczajnie chęć na jeszcze tę ostatnią chwilę rozkosznej ciszy.

Drzwi zaskrzypiały żałośnie, jednak syn ani drgnął. Przysiadła na łóżku i pogładziła czule jego brązowe loki. Rose odziedziczyła rudą czuprynę po Weasleyach, ale Hugonowi trafiły się niesforne kołtuny po mamie. Jasna, różowawa skóra na policzkach chłopca pokryta delikatnymi piegami kontrastowała z ciemnymi strąkami, które Hermiona przeczesywała między palcami. Mogła godzinami siedzieć i bawić się włosami syna.

Gdyby tylko miała czas, gdyby tylko częściej bywała w domu.

Zacisnęła usta w wąską linię i podniosła się nagle. To wcale nie było warte dzisiejszego poranka. Nie powinna sobie zaprzątać głowy zmartwieniami akurat tego dnia, kiedy za chwilę straci dzieci na pół roku. Dla rozwiania myśli skierowała więc kroki w stronę jeszcze nie do końca spakowanego kufra i zaczęła stanowczymi ruchami układać na sobie koszule i swetry, uprzednio złożone w pedantyczną kostkę. Sprawdziła ostatni raz listę podręczników, przeliczyła ilość pergaminów i dolała wody Romildzie, rdzawobrązowej uszatce zwyczajnej, którą dwa lata temu kupili Hugonowi na jego trzynaste urodziny.

Pokiwała głową, gratulując sobie, że udało jej się wszystkiego przypilnować, a kufer syna prezentował się nawet lepiej niż jej własny z czasów szkolnych.

Gdy wyszła z powrotem na korytarz, z kuchni wybrzmiało siedem cichych gwizdów. Gdzie uciekła ta godzina? Zaraz będzie trzeba budzić dzieci.

Tuż przed pokojem Rose zatrzymała się na chwilę i dostrzegła grubą warstwę kurzu na komodzie. Pokręciła głową zdegustowana i poszła po szmatkę, aby pozbyć się brudu. Płukała ją potem długo w ciepłej wodzie, w końcu zawsze powtarzała dzieciom, że zakurzone ścierki to wylęgarnia bakterii. Gdy szmatka była już czystsza niż przed zakupem, wycisnęła ją porządnie w jedną i w drugą stronę, powiesiła na lince i starannie wyrównała.

Westchnęła cicho i ciężkimi krokami wróciła na korytarz.

Wiedziała dobrze, co robiła. Zdawała sobie sprawę z tego, że wystarczyłoby jedno machnięcie różdżką i kurz by zniknął.

Spojrzała niechętnie w stronę drzwi do pokoju Rose. Może zanim tam zajrzy, przygotuje jeszcze śniadanie? W końcu już za chwilę wstanie Ron, powinien mieć zrobione kanapki.

— Hermiono? — usłyszała za sobą zaspany głos i odwróciła się z wyraźną ulgą.

Ron stał w drzwiach i opierał się biodrem o framugę. Długie spodnie od piżamy zsunęły mu się z pasa, przez co nogawki zmarszczyły się kaskadami na stereotypowych, brązowych kapciach pana domu. Uśmiechnęła się pod nosem, widząc, jak mąż przeciera kłykciami zaspane oczy. Nie zapiął flanelowej, kraciastej koszuli, którą narzucił na plecy przed wyjściem z sypialni, więc teraz, gdy leniwie przeciągał się, idąc w jej stronę przez korytarz, mogła z powodzeniem liczyć wszystkie jego żebra i mięśnie pięknie odznaczające się pod skórą.

— Czemu tak wcześnie wstałaś? — wymruczał i pocałował ją w zagłębienie w szyi.

Wsunął ciepłą jeszcze od snu dłoń pod jej koszulę i pogładził skórę na plecach. Przyjemny dreszcz przeszedł jej ciało, ale odsunęła się niemal natychmiast i nerwowo kiwnęła głową w kierunku pokoju Rose.

— Sprawdzisz, czy wszystko spakowała? U Hugona już byłam, ale robi się późno, trzeba zacząć robić śniadanie.

— Zwariowałaś? — spytał ze śmiechem w głosie. — Nie będę grzebał w kufrze siedemnastolatki, jeszcze znajdę tam coś niepokojącego i nie będę mógł spać spokojnie przez cały rok. Chodź, lepiej zaparzę kawę.

Poranne słońce wpadające przez duże okno pięknie rozciągało się na bielonych frontach rustykalnych mebli kuchennych. Tuż nad kremowym blatem, równo jak od linijki, zwisały lawendowe ściereczki, a w rogu, zaraz obok dużej lodówki, pogwizdywał cicho skaczący imbryczek. Ron machnął w jego kierunku różdżką, a czajnik momentalnie napełnił się wodą.

— Lubię patrzeć, jak policzki mu różowieją — powiedziała Hermiona, patrząc, jak rumieniec pokrywa ścianki imbryczka.

— Gdybyś bywała częściej w domu… — mruknął z przekąsem Ron.

Nie odwrócił się do niej, tylko uparcie grzebał w szafce z kubkami.

Zaperzyła się. Poranek rozpoczął się tak ładnie, a on znowu zaczynał?

— Przestań. Rozmawialiśmy już o tym.

— Rozmawialiśmy — prychnął pod nosem. — Ja powiedziałem swoje, ty swoje i wróciliśmy do tego, co było.

— Wiesz, że to, co robię, jest ważne. Moja praca…

— Moja praca też jest ważna. Nasz dom też jest ważny.

Nie odpowiedziała, tylko zajęła się rozstawianiem talerzy na stole w jadalni. Kładła po kolei serwetki, naczynia i sztućce, wyrównywała widelce w stosunku do noży, obracała wiklinowe podstawki. Na koniec, gdy wszystko zostało już przez nią poprawione trzykrotnie, wróciła do kuchni i spojrzała na Rona krzątającego się przy blacie.

— Może pójdziemy na spacer, a potem na obiad, gdy odstawimy Hugona i Rose na pociąg? — spytał miękko, jakby poprzednia wymiana zdań nie miała miejsca.

Zamarła.

— Ja…

Nie zdążyła nic powiedzieć, gdy zaśmiał się pod nosem i pokiwał głową.

— Musisz wpaść na chwilę do Ministerstwa? Załatwić tylko jedną rzecz i zostać tam do wieczora? — dokończył za nią. — Wzięłaś wolne. Powiedziałaś, że wzięłaś dzień wolnego.

— Tak, ale…

— Nie widziałem cię chyba z cztery dni.

— Bo byłeś na meczu wyjazdowym, jak mieliśmy się widywać! Musiałam iść z dziećmi na Pokątną…

— O tak, raz w życiu musiałaś ty coś zrobić! Pamiętałaś w ogóle, gdzie są Esy i Floresy? Kiedy ostatnio tam byłaś? Gdy Hugon zaczynał Hogwart?

Klapnęła ciężko na krzesło pod ścianą. Podniosła wzrok na jego twarz — wypełnioną wcale nie złością, ale czymś gorszym, czymś, czego nigdy nie chciała widzieć w jego oczach. Ron był zraniony. Zraniony i zawiedziony. Ron zwyczajnie jakby nie miał już nadziei.

— Jesteś niesprawiedliwy. Nie mam wpływu na to, że moja praca wymaga ode mnie trochę więcej czasu.

— Hermiono — powiedział głosem wypranym z uczuć. — Jesteś pieprzonym Ministrem Magii. Masz, na Merlina, wpływ. Możesz zatrudnić kogo chcesz, możesz delegować obowiązki. Wystarczy chcieć.

Cisza, która wypełniła przestrzeń między nimi, zgęstniała momentalnie. Zaczęła lepić się do palców i stóp, zaczęła obłazić skórę na całym ciele niczym zimna, nieprzyjemna lateksowa powłoka.

— Powiedz, że już nie chcesz. Powiedz, że to już nie to. Zwyczajnie powiedz, że źle wybrałaś — mówił coraz bardziej zrezygnowany, a ona z każdym słowem kuliła się w sobie mocniej i mocniej. — Daj mi jakieś wytłumaczenie — niemal poprosił. — Nie mam już siły próbować. Nie mam już kilkunastu lat, żeby się na ciebie obrażać i ignorować. Jesteśmy małżeństwem, mamy dzieci. I problem, o którym mówię nie pierwszy raz. Mówię i proszę. Hermiono, zostaw dziś pracę i chodźmy na spacer i na obiad.

Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami i jak nigdy nie mogła znaleźć słów. Co miała mu powiedzieć? Stosy dokumentów na jej biurku mąciły myśli, a potrzeba zajrzenia tam choć na moment ciążyła na duszy jak bezwładne cielsko Bazyliszka. Rozumiała, że chciał gdzieś wyjść, spędzić razem czas, że dawno się nie widzieli. Docierało do niej, że brak wspólnych momentów mocno nadwyręża związek, a oni nie mogli sobie na to pozwolić, nie już teraz, gdy tworzyli rodzinę.

Już teraz?, spytała sama siebie. Czyli jeśli nie mieliby dzieci, nie widziałaby sensu, aby jakkolwiek się starać?

Naprawdę nie było jej wolą odmawiać mu kolejny raz, naprawdę chciała poprzebywać trochę z własnym mężem, pośmiać się, podzielić problemami. Może pójść na spacer? Posłuchać jego żartów i opowieści o ostatnim meczu, a potem o nastrojach w drużynie. Ale nie była w Ministerstwie od wczorajszego wieczoru, właśnie mijała jedenasta godzina, odkąd opuściła swój gabinet. Od tamtej pory mogło się wydarzyć wiele złego, a ona nie miała o niczym pojęcia. Brak kontroli zaciskał się na jej gardle niczym cienkie, kościste palce Belatriks Lestrange. Na samo wspomnienie tej kobiety wzdrygnęła się mimowolnie i zacisnęła zęby.

— Naprawdę, Hermiono? — Ron spytał z niedowierzaniem. — Wizja spędzenia ze mną czasu sprawia, że przechodzą cię ciarki?

— Znowu wszystko przekręcasz!

— Tata?

Dziewczęcy głos rozbrzmiał od wejścia do kuchni.

— Wróciłeś! — powiedziała zadowolona burza rudych loków. Przemierzyła kuchnię w trzech susach i zawisła na szyi Rona. Hermionę coś zakłuło w żołądku na ten widok. — Znowu się kłócicie — bardziej stwierdziła niż zapytała, a jej oskarżające spojrzenie zawisło na Hermionie.

— Tata wrócił w nocy, spaliście już, nie chciałam was budzić.

— Mogłaś nas obudzić, nie zobaczymy taty przecież aż do świąt. Nic by się nie stało, gdybyśmy się dziś nie wyspali, przecież można się zawsze zdrzemnąć w ekspresie.

Na twarzy Rose malowała się pretensja. Mierzyła wzrokiem Hermionę, która czuła się, jakby dystans je dzielący i niemy wyrzut córki powiększał się z każdą chwilą. Uśmiech, który na wejściu rozciągał usta jej córki od ucha do ucha i rozpromieniał piegowatą twarz, zniknął gdzieś w przeciągu zaledwie kilku sekund. W końcu Rose odwróciła się od niej. Przeczesała ręką grube, gęste włosy, aby zebrać przy okazji loki opadające na nos, po czym jednym susem wskoczyła na kuchenny blat.

— Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie siadała tyłkiem na stole, na którym przygotowujemy jedzenie — powiedziała Hermiona i w tym samym momencie pożałowała swoich słów, bo twarz Rose stężała jeszcze bardziej.

— No, ile razy? Jak często bywasz w domu, żeby mi to powtarzać? Żebym mogła to zapamiętać?

— Nie zachowuj się, jakbym wszystko musiała wskazywać ci palcem. Masz siedemnaście lat, mogłabyś sama pomyśleć.

Powinna przestać, powinna dać spokój tej bezcelowej wymianie zdań, zanim przerodzi się ona w wielką wojnę, która zawiśnie między nimi na prawie cztery miesiące.

— Mamo, ty wskazujesz nam palcem jedynie niesatysfakcjonujące cię wyniki naszych egzaminów, więc o czym ty, na Salazara, mówisz? — zarzuciła jej Rose, a z każdym jej słowem Hermiona czuła, jak diabelskie sidła coraz mocniej zaciskają się na jej sercu.

Cisza, która wybrzmiała w kuchni, była tak przejmująca, że aż dźwięczała w uszach. Nagle wszystko zamilkło, nawet ich skaczący imbryczek ucichł jak za odjęciem ręki. Jego policzki były już niemal bordowe, a para buchająca z dziubka kłębiła się wściekle pod szafką, ale do Hermiony nie docierał żaden dźwięk. Usta córki poruszały się dalej, ale ona w ogóle tego nie słyszała. Po chwili w jej uszach rozdarł się cienki pisk, rzuciła więc paniczne spojrzenie na Rona, który stał z zaciśniętymi wargami i wyraźnie bił się z własnymi myślami.

— Rose — powiedział w końcu ostro. — Za chwilę wybije ósma, obudź Hugona i przygotuj kufer. Mama nie będzie miała już czasu, żeby przejrzeć, czy wszystko spakowałaś, a ja nie będę ci szperał w twoich babskich gadżetach.

— Czemu stajesz po jej stronie?

— Rose. To nie podlega dyskusji.

Hermiona nie odważyła się spojrzeć ani w stronę wychodzącej z kuchni córki, ani w kierunku Rona. Czuła wstyd przepełniający całe ciało, porażkę wypalającą się na jej sercu z każdym słowem Rose.

Wiedziała, że gdyby za trzy godziny dzieci nie wyjeżdżały do Hogwartu, właśnie byłaby w drodze do swojego gabinetu na ostatnim piętrze ich domu, aby chwilę później znaleźć się w kominku, by siecią fiuu dostać się do Ministerstwa. Teraz jednak musiała pozostać tu, z rodziną, a to komplikowało całą sytuację, bowiem z każdą sekundą czuła się coraz bardziej jak intruz, jak felerny puzzel niewpasowujący się w całość układanki, jak obcy, który nie mógł znaleźć swojego kąta w gościnie. Potrzebowała swojego biurka, aby się uspokoić, a zamiast tego dostała tylko zimną, gładką ścianę, która w ciszy przyjęła na siebie ciężar jej pleców.

Po chwili usłyszała, jak Ron wychodzi z kuchni, a potem mówi coś do dzieci. Znaczenie słów męża jeszcze do niej nie docierało, czuła się, jakby ktoś uderzył ją tłuczkiem. Wstała i podeszła do zlewu, by przepłukać twarz zimną wodą. Musiała wziąć się w garść, była matką, była żoną! Hermioną Granger, Ministrem Magii! Nie mogła sobie pozwolić, aby gorsze momenty w domu i kłótnie z córką ją rozstrajały. Odpowiedzialność za cały kraj spoczywała na jej barkach.

W korytarzu mignęła jej burza loków syna, który przebiegł z łazienki do pokoju. Ostatnio przechodził dziwny okres, płoszył się i chował, jeśli nie był po szyję zasłonięty ubraniami. Nie wiedziała do końca, czy wina za to leży w docinkach starszej siostry, która nie szczędziła sobie wrednych uwag w jego kierunku, czy może w wysportowanej sylwetce ojca, przy którym Hugon wyglądał jak mała dziewczynka, niemniej jednak Hermiona zawsze uśmiechała się pod nosem, gdy chodził po domu owinięty ciasno w szlafrok i zaraz biegł do pokoju, aby nikt nie zobaczył nawet jego kostki.

— Hugo? — zapukała do drzwi.

— Już, zaraz — burknął. W pokoju nastała cisza, po czym skrzypnęła klamka i Hermiona została zaproszona do świątyni swojego syna. Jakże inaczej zaglądało się do niej teraz, gdy już nie spał.

— Nalałam rano wody Romildzie — zagaiła rozmowę.

— Dzięki, mamo. Przekładałaś mi rzeczy w kufrze?

— Tak, ale tylko sprawdzałam ilość pergaminów i układałam twoje ubrania. Coś się stało? — spytała zmartwiona. Nie chciała przed wyjazdem skłócić się i z synem.

— Nie mogę znaleźć mojego notesu. Ale to nic — powiedział miękko, widząc zmęczenie na twarzy mamy. — Pewnie Rose mi go zawinęła, ostatnio parę razy widziałem, jak szpera w moich rzeczach.

— Jeśli chcesz, zwrócę jej uwagę — zaoferowała Hermiona, a jej twarz mimowolnie od razu stężała. — Nie powinna zabierać ci tak osobistych rzeczy jak notes. To świadczy o braku wychowania.

— Nie, mamo — powiedział od razu Hugon i złapał ją mocno za nadgarstek. — Nie kłóćcie się już, proszę.

Przez głowę Hermiony przemknęła burza myśli, a każda kolejna kończyła się przemożną chęcią ucieczki do ministerstwa.

Położyła czule dłoń na ręce syna i pogłaskała ją delikatnie. Nie chciała, aby jej kłótnie z Rose odbiły się na Hugonie. Młodsze dzieci nie powinny cierpieć za humory okresu dojrzewania starszego rodzeństwa.

Do końca pobytu w domu unikali się parami: ona przygotowywała do wyjazdu syna, Ron zaś wyszedł z Rose do ogrodu i chyba plotkowali o quidditchu. Poczuła dziwne ukłucie w sercu, gdy dotarło do niej, jak mimo wszystko chłodne są jej rozmowy z Hugonem, kiedy z dworu śmiech jej męża i córki poniósł się aż na pierwsze piętro.

Na peron zawsze przyjeżdżali przed czasem — pilnowała tego, mając w pamięci wybryk Rona i Harry'ego z ich drugiego roku nauki w Hogwarcie. Żywiła przekonanie, że gdyby rodzina Weasleyów szybciej dotarła na miejsce, zorientowaliby się, że chłopcy pozostali w mugolskiej części dworca. Również z tego powodu to dzieci zawsze puszczała przodem: najpierw Hugo, potem Rose z Ronem, a na końcu ona, czuwająca nad nimi wszystkimi.

Jej twarz owionął dym i w płucach na chwilę zabrakło powietrza, gdy znaleźli się po właściwej stronie peronu. Dopiero po chwili para rozwiała się na tyle, aby mogli rozpocząć poszukiwania Harry'ego i Ginny.

— Hermiona! — przyjaciele przywitali się z nią, jakby nie widzieli się sto lat.

— Musimy chyba umówić się na jakieś spotkanie, bo coś ostatnio opuściłyśmy się w babskich ploteczkach — dodała Ruda, mierząc przyjaciółkę spojrzeniem.

— Ginny, wiesz, rodzina, dom, obowiązki… — zaczęła się tłumaczyć i uśmiechnęła się sztucznie.

Zaraz jednak Ron wszedł jej w zdanie:

— Hermiona chciała powiedzieć: obowiązki, obowiązki, obowiązki.

Pomiędzy przyjaciółmi zapadła cisza, która trwała, dopóki jej mąż nie zaśmiał się w głos, próbując obrócić swój przytyk w żart.

Harry i Ginny popatrzyli po sobie nieco zmieszani.

— Przepraszam was na chwilę — Hermiona mruknęła pod nosem. — Zaraz do was wracam.

To powiedziawszy, skierowała się w stronę lokomotywy, gdzie wcześniej wypatrzyła dwie postacie o jasnych blond włosach.

— Malfoy — powiedziała, stając za ich plecami.

Wyższy z blondynów obrócił się do niej i uśmiechnął pod nosem.

— Granger — w jego głosie słychać było rozbawienie. — Nie było cię w ministerstwie od wczoraj. Jak to znosisz?

— Wszystko jest w porządku?

— Dziękuję za troskę, czujemy się z synem dobrze.

— Nie o was pytam! — syknęła i ledwo powstrzymała się od pacnięcia Malfoya w ramię.

— Ach, o ministerstwo. Kiedy byłem tam rano — na te słowa Hermiona poczuła dziką zazdrość, która zapłonęła w jej klatce piersiowej — dalej stało i miało się dobrze. A teraz wybacz, muszę pożegnać się z synem.

Choć Malfoy jak zwykle nie mógł się obyć bez swoich złośliwości, Hermiona skłamałaby, gdyby nie przyznała, że cudowny spokój zagościł w jej sercu, gdy tylko usłyszała, że w ministerstwie wszystko gra. Wiedziała też, że powinna się pospieszyć i odnaleźć Hugona i Rose, ale bała się wrócić do nich z uśmiechem tak szerokim i promiennym.

Zwiesiła głowę, ukryła usta w dłoni i zachichotała. Skoro w pracy wszystko było w porządku, może jednak skusi się na obiad z Ronem? A do gabinetu zajrzy wieczorem...