Betowała cudowna McDanno_Rulz

miniatura jest jedną z części wyzwania stellarmeadow (opis dostępny na moim ao3)


Steve wyciągnął broń, trzymają kurczowo pudełko pod pachą. Ktoś był w jego domu, na miejscu zbrodni i zmierzał do garażu, jakby doskonale wiedział, że Steve znajduje się właśnie tutaj. Jego doświadczenie podpowiadało mu, że nie istniały aż takie zbiegi okoliczności, więc wyostrzył wszystkie swoje zmysły, zaalarmowany tym, jak mało informacji ma o intruzie. Przede wszystkim do jego nozdrzy nie docierał żaden zapach prócz ewidentnej woni prochu. Dźwięki wydawały się przytłumione, jakby napastnik potrafił się poruszać jakimiś magicznymi metodami, których Steve po prostu nie znał. Od czasu, gdy został ugryziony, nikomu nie udało się go podejść i ta obecna sytuacja wytrąca go z równowagi na tak wielu płaszczyznach, że jego pazury niemal groziły wysunięciem się. Nie czuł się tak pozbawiony kontroli od dobrych kilkunastu miesięcy.

W końcu drzwi do garażu otworzyły się i zobaczył lufę pistoletu.

- Policja, nie ruszaj się – powiedział niepozornie wyglądający blondyn.

I Steve nie wiedział, dlaczego jego instynkt tak szalał. Facet wyglądał na tak kruchego, jakby miał się rozpaść w jego dłoniach, gdyby Steve tylko zdążył je na nim położyć.

Nie uwierzył mu więc w bajeczkę o policji, chociaż nie słyszał w jego głosie kłamstwa.

- Marynarka Wojenna – rzucił, ponieważ nie miał nic do stracenia.

Facet prychnął.

- Jasne – usłyszał tylko, zanim poczuł na szyi nieprzyjemnie zimne ostrze.

Mężczyzny nie było już przed nim i to kompletnie nie miało sensu. Jego pudełku upadło na podłogę i próbował zneutralizować o wiele niższego od siebie napastnika, ale nóż trzymał go w miejscu. A to tylko milimetry zimnego metalu. Raniono go do tej pory wielokrotnie. Nadal brał czynny udział w misjach, ale każde draśnięcie znikało w ciągu paru sekund – na jego własnych oczach. Poważniejsze rany potrzebowały na zagojenie się całej nocy. Instynkt podpowiadał mu jednak, że jeśli drgnie – to będzie koniec.

- Co do jasnej...? – spytał niepewnie. – Kim jesteś? – dodał, robiąc głębszy wdech.

- To ja zadaję tutaj pytania – poinformował go facet. – W śmierć McGarretta jest zaangażowany ktoś od was? Był łowcą? Dlatego go zabiliście? – pytał tamten i Steve naprawdę starał się myśleć szybko, ale nic nie przychodziło mu do głowy.

- Kto zabił mojego ojca? – zapytał w zamian i to chyba mocno zaskoczyło napastnika, bo nóż oderwał się na ułamek sekundy od jego skóry, a ten dziwny paraliż przeszedł w oka mgnieniu.

Steve przerzucił faceta przez swoje ramię, uderzając nim o podłogę tak mocno, że usłyszał nie tak ciche tąpnięcie. Przekleństwo, które wyszło z tych wąskich ust wcale go nie zaskoczyło. Nóż – wyglądający na srebrny – upadł kilka kroków od nich. Steve powinien był się właśnie tego spodziewać, ale nigdy nie zgłębił wszystkich zabobonów o wilkołakach.

- Kim jesteś? – spytał, pochylając się nad mężczyzną, który starał się trzymać prosto, ale nie wykonywał żadnych zbędnych ruchów.

Obaj wiedzieli, że nie zdążyłby sięgnąć po broń. Steve zresztą nie bał się kul.

Facet wbił w niego swoje o wiele zbyt niebieskie tęczówki. Były jak dwa błękitne klejnoty w diademie jednej z księżniczek sułtana Indii, które widział jeszcze nie tak dawno. Nie wyglądało jednak na to, aby mężczyzna zaczął mówić, więc Steve wyprostował się, patrząc na niego z góry, jakby normalna różnica wzrostu nie była dostateczna.

Nie miał pojęcia, co zrobić. Nikt nie wiedział, kim się stał podczas tamtej nocy na kempingu w środku kanadyjskiego lasu. A ten facet odgadł to wszystko, jego największy skrywany sekret, zanim jeszcze stanęli twarzą w twarz.

- Skąd wiesz, kim jestem? – spytał, nie chcąc wypowiadać na głos tego słowa.

Facet spojrzał na niego skonfundowany i w jego wzroku – wcześniej zimnym i nieprzyjaznym – coś się zmieniło. Nie do końca złagodniał, ale pojawiła się tam pewna wątpliwość, której Steve nie rozumiał.

- Nie jesteś rodzony? – spytał mężczyzna niepewnie.

Steve skinął główą, nie wiedząc dokąd to prowadzi.

- Nie wiesz, kim jestem – stwierdził facet i Steve prychnął.

- Nie jesteś taki jak ja, ale… - urwał.

Nie wiedział, jak to nazwać. Nadal nie czuł zapachu mężczyzny, co trochę wytrącało go z równowagi. Nie wiedział, czy nie trafia w kolejną zasadzkę. W końcu jeszcze przed chwilą facet jakimś cudem przeniósł się z miejsca na miejsce szybciej niż zdołałby mrugnąć.

- Kto cię przemienił? – spytał mężczyzna ciekawie.

Steve odchrząknął. Jeśli powinien wiedzieć takie rzeczy – niestety mieli pecha. Nie zdążył spytać. Basior zniknął poraniony jego nożem. Miał wrażenie, że wilk raczej miał w planach zabicie go, ale nie spodziewał się wyszkolonego SEAL za przeciwnika. A Wade idiotycznie pytał, dlaczego Steve nawet podczas wakacji sypiał uzbrojony po zęby.

- Miałem tego nie przeżyć – przyznał ostrożnie. – Nie znam go. Nigdy nie widziałem jego twarzy, a potem uciekł – dodał.

Mężczyzna wydawał się mocno zaskoczony, a potem nerwowo podrapał się po brodzie, najwyraźniej nad czymś się zastanawiając.

- Zakładam, że nie zamierzasz mnie zabić… - zaczął tamten.

- To ty trzymałeś nóż na moim gardle – przypomniał mu Steve.

- Tak, bo każdy radośnie wita się z wilkołakiem – prychnął mężczyzna.

- Nigdy bym cię nie zranił, gdybym nie był do tego zmuszony – warknął, zirytowany.

Nie czuł zapachu krwi, ale mocno rzucił facetem. Siniaki na pewno miały się pojawić, ale nie byłby zdziwiony, gdyby pękła któraś z kości. W końcu nie do końca się kontrolował przez ten ułamek sekundy.

- I mówisz tak, jakbyś spotkał nas setki – prychnął.

Oczy mężczyzny stały się odrobinę większe.

- Ty naprawdę nic nie wiesz – stwierdził, irytując Steve'a jeszcze bardziej.

- Więc mnie oświeć – warknął. – Możesz zacząć od tego, jak się nazywasz… - dodał, z powrotem mierząc do niego z broni, aby odzyskać chociaż trochę kontroli nad sytuacją. – I oddaj swój zapach – rozkazał mu, a facet zaśmiał się krótko, jakby wiedział, jak bardzo był wkurzający.

- Detektyw Danny Williams, Departament Policji Honolulu – powiedział mężczyzna lekko. – Marynarka?

- Komandor porucznik Steve McGarrett – odparł, ponieważ miał wrażenie, że łatwo się od siebie nie uwolnią.

Danny twierdził, że był magiem i Steve'owi trudno było w to uwierzyć. Z drugiej jednak strony sam został ugryziony przez wielkiego wilka i zamieniał się w takiego samego każdej pełni, a to powinno mu wystarczyć za każdy dowód. Williams zresztą wydawał się nie kłamać i nawet usiadł na jednym z krzeseł, kiedy uwierzył, że Steve nie zamierza go zabić. Ani ugryźć. Srebrny nóż pozostał jednak na podłodze pomiędzy nimi – tak dla pewności.

- Więc mojego ojca zabili ci ludzie? Ci źli? – spytał, nie wiedząc, jak nazwać grupę istot posiadających nadnaturalne zdolności.

Danny twierdził, że to nie konwent, żaden zakon ani stowarzyszenie. Nie działali razem. Po prostu mieli w sobie pierwiastek zła, z którego postanowili korzystać. I Steve naprawdę nie był humanistą, ale ta rozmowa ocierała się mocno o filozofię .

- Nie – powiedział spokojnie Williams. – Kiedy dostałem tę sprawę, sprawdziłem wszystko wokół. Jedynymi nie do końca ludźmi, którzy się pojawili w tym domu, byliśmy my dwaj – przyznał. – Sądziłem, że coś przegapiłem, kiedy cię wyczułem.

- Dlaczego ja cię nie wyczułem? – spytał Steve, nadal zirytowany, że jego zmysły wydawały się kompletnie bezużyteczne, kiedy chodziło o Williamsa. – I jakim cudem poruszasz się szybciej ode mnie?

- Chodzi ci o to, że stałem nagle za tobą? To proste… Nigdy nie byłem przed tobą – przyznał Danny, wzruszając ramionami, jakby to było oczywiste. – Maleńki czar zwodzący. Tak bardzo polegasz na zmysłach, że to było banalnie proste – dodał z wyraźną satysfakcją i Steve trochę go za to nienawidził.

Facet ewidentnie czerpał radość z pokazywania mu, jak bardzo był lepszy od niego. Jakby Steve miał jakikolwiek wybór, kiedy pojawił się ten wilk. Nie wiedział niczego, a Williams najwyraźniej nie zamierzał podzielić się z nim swoją wiedzą, więc ta rozmowa miała coraz mniej sensu. Tracił tylko czas, a tymczasem, porzucone na ziemi, stało pudło z dowodami, które mogły rozwiązać tajemnicę śmierci jego ojca.

- Więc to nic nadnaturalnego? Zwykli ludzie? – upewnił się Steve i Danny spoważniał w jednej chwili.

- Bardzo mi przykro – zaczął Williams, podnosząc się ze swojego miejsca. – Nie możesz też zabrać tego, po co przyszedłeś. To aktywne miejsce zbrodni – uświadomił go i Steve zbił usta w wąską linię, odbijając się w końcu od stołu, o który opierał się biodrami.

Włożył broń z powrotem do kabury.

- Dziękuję – powiedział Danny krótko, ale Steve spojrzał na niego, unosząc jedną brew i wybrał numer gubernator.

Znalezienie mieszkania Williamsa było o wiele łatwiejsze niż się spodziewał. Trudniej było wejść do środka i zażądać pomocy. W końcu zabrał facetowi tę sprawę i mógł nie przemyśleć wszystkiego w tamtej chwili. Williams był dobrym gliną. Gdyby tylko nie próbował pokazać Steve'owi na każdym kroku, jak bardzo jest lepszy – mogliby się nawet dogadać. A tymczasem musiał się pojawić na progu mieszkania Danny'ego i przyznać, że faktycznie Williams jest lepszy. Że potrzebuje pomocy.

Danny nie mrugnął nawet okiem na jego widok, chociaż jego brew uniosła się wyżej.

- Dlaczego wyciągnąłeś akta…

- Hej, hej, stop! – warknął Danny. – Nie moja sprawa, pamiętasz? – sarknął dokładnie tak, jak Steve się spodziewał.

Nie miał na to odpowiedzi, więc zwinął dłonie w pięści i po prostu spojrzał na cholernego maga stojącego przed nim z całą determinacją, jaką w sobie miał.

- Obraziłeś się? Czy nie pomożesz mi, bo jestem wilkołakiem? – spytał wprost, wkładając w to całą swoją wcześniejszą złość.

Danny spojrzał na niego zszokowany.

- Co? Skąd ci się to, u licha, wzięło? – spytał Williams.

- Nie cierpisz mnie. Widzę to. Widzę, że sądzisz, że pewnie zacznę zabijać, ale minęło pięć lat i gwarantuję ci, że nigdy nie miałem ochoty nikogo ugryźć. I nie zrobię tego nikomu, rozumiesz? – warknął. – Nie chcesz mi niczego powiedzieć. I rozumiem, że najwyraźniej nie zasłużyłem na jakiekolwiek informacje. Możemy poczekać, aż ktoś po prostu mnie zabije, zanim zdążę wyjaśnić, że nie jestem jakimś szaleńcem, który biega po wyspie i gryzie ludzi . Chciałbym najpierw wyjaśnić sprawę śmierci mojego ojca. Ktoś może zabijać dalej. To może być ktoś, kogo faktycznie należy…

- Hej, hej! – powtórzył Danny odrobinę głośniej, podrywając się na równe nogi. – Nikt cię nie będzie zabijał.

- Tak, bo nasze pierwsze spotkanie wyszło naprawdę cudownie – prychnął Steve i jego dłoń instynktownie podążyła do miejsca, którego jeszcze niedawno dotykał nóż Danny'ego.

Nigdy dotąd nie czuł się zagrożony, ale nie był świadom tego, że istnieli ludzie, którzy wiedzieli jak go skrzywdzić. Może nie były to też tylko jednostki. Danny zachowywał się tak, jakby gdzieś poza zasięgiem jego wzroku istniał całkiem inny świat – groźny, niebezpieczny, pełen wilkołaków, które na bieżąco atakowały ludzi.

- To nie tak – zaczął Williams.

- Jasne – powiedział spokojnie.

- Nie wiem nawet, od czego miałbym zacząć – przyznał Danny. – Jestem magiem. Nie wiem nic o wilkołakach, prócz tego, że wszystkiego powinien cię nauczyć twój alfa, czyli ten, który cię ugryzł. Oraz jak cię uśmiercić oraz rozpoznać. To nie są informacje, których potrzebujesz – wyjaśnił mu. – Poza tym prywatnie uważam cię za dupka. Odebrałeś mi sprawę, nad którą naprawdę pracowałem.

Steve odchrząknął.

- Zauważyłem – powiedział krótko.

Notatki Danny'ego były świetne, ale nie mogły równać się z tym, co Williams miał w głowie. Steve nie potrafił czytać między wierszami, a nakaz przeszukania, który mag wystawił na Durana, nijak nie pasował do sprawy mordercy ojca. Nie miał pojęcia, czego szukać, więc Danny był mu po prostu potrzebny i nienawidził tej myśli z bardzo wielu powodów. Williams jako jeden z nielicznych był w stanie poważnie go skrzywdzić, a nawet zabić. Steve nie wierzył w swoją niezniszczalność, ale jednak odporność na ciosy sprawiała, że czuł się pewniej. Przy Dannym nic nie było bezpieczne. Facet, wkraczając do jego życia, ponownie przewrócił je do góry nogami.

Williams wyciągnął rękę, jakby chciał ją położyć na ramieniu Steve'a, ale zatrzymał się w pół ruchu i po prostu potrząsnął głową.

- Rozwiążmy tę sprawę – powiedział tylko i Steve'owi w zasadzie to pasowało.

Tylko po to przyszedł.

Williams wrzeszczał, kiedy zabrał mu kluczyki, uważając się za o wiele lepszego kierowcę. Wskazywały na to wszystkie przesłanki i miał argumenty, ale Danny ich nie potrzebował. Chciał tylko odzyskać swój samochód, a to był czysty idiotyzm, ponieważ Steve go nie ukradł, ale tymczasowo zaanektował. I mężczyzna uspokoił się dopiero, kiedy jego komórka zaczęła wydawać z siebie przerażający dźwięk żywcem wyjęty z horroru. Steve był jeszcze bardziej zaskoczony, kiedy doszło do niego, że mag mieszkający w tym okropnym mieszkaniu ma córkę. Nie wyczuł jej obecności w tamtej dziurze i nie był pewien, czy to pocieszające. Danny po raz pierwszy wydawał się okazywać inne uczucia niż względną irytację. Steve jednak nawet tego nie był pewien, bo mężczyzna blokował wszystko, co normalnie powinno od niego bić. Był jak cholerna czarna dziura, jak ubytek we wszechświecie i Steve'owi coraz trudniej było skupić się na drodze.

Danny wrzeszczał również później, kiedy kula ledwo drasnęła go w ramię. Steve nie widział powodu do aż takiego krzyku, ale najwyraźniej Williams nie potrafił inaczej komunikować się z ludźmi. A może robił to specjalnie, wiedząc, jak delikatny słuch ma Steve. A potem zaczął go dźgać palcem w klatkę piersiową, jakby nie miał dość. I coś się w nim zbuntowało. Wszelkie instynkty wyrwały się spod jego kontroli, co nie miało miejsca od czasu pierwszej pełni, podczas której po prostu nie wiedział, co jest grane. I kolejnym, co wiedział, były jego wysunięte kły, które próbował ukryć przed wzrokiem pozostałych policjantów. Pochylił się więc, aż tylko centymetry dzieliły go od karku Danny'ego, zaskoczony tym, że jednak czuje nikły zapach strachu. Aromat ciała Williamsa przypominał woń miasta – skomplikowaną, przytłumioną i ciężką. Wziął kolejny wdech, bo Danny'emu tak łatwo udało się trafiać w każdy jego najczulszy punkt. Mężczyzna wpełzł tam w niecałą dobę i nie chciał wyleźć. Zajmował wszelkie myśli Steve'a i sprawiał, że wszelka kontrola znikała w przeciągu sekund. Był jak chodzące niebezpieczeństwo. Jak granat bez zawleczki. Jak bomba tykająca bez zegara odliczającego nieubłaganie sekundy.

Steve nigdy nie miał ochoty nikogo ugryźć, ale w tej chwili, w której wykręcał Danny'emu rękę, chciał zatopić swoje kły w tym karku i trzymać je tam, dopóki cholerny Williams nie zrozumie, kto tutaj był szefem. Danny przestał się nawet rzucać , chyba rozumiejąc, że sytuacja była stracona. Nie mógł się wyrwać z jego uścisku. Nikt nie mógł i to sprawiało mu dziką satysfakcję. Jednak strach, który promieniował od mężczyzny, dusił go, wypełniając jego usta żółcią. W końcu przysięgał, że nie jest wariatem, a tymczasem trzymał swoje kły parę centymetrów od kogoś bezbronnego i tak bardzo kruchego. Bo Danny był delikatny, chociaż zastawiał się swoją magią i niewielkim srebrnym nożykiem, który działał cuda.

Jego kły wróciły na swoje miejsce i pospiesznie puścił mężczyznę, który wyprostował się i spojrzał na niego wściekły. Cios padł z zaskoczenia – inaczej by się uchylił. Danny rozmasowywał dłoń, która musiała boleć jak diabli i nadal patrzył na niego, potrząsając głową z niedowierzaniem.

- Masz rację – powiedział Williams. – Nie lubię cię – dodał i obaj wiedzieli, że to nie wszystko, co chciał teraz dodać.

Nie spodziewał się Danny'ego jeszcze tego samego wieczoru w jego domu, w którym już nie było plam krwi na ścianie, ale nadal czuł resztki emocji w powietrzu. Dusiły go, ale nie potrafił zmusić się do tego, aby wynająć pokój w hotelu.

Williams stanął w drzwiach jego salonu i zaplótł dłonie na piersi. Westchnął przeciągle, a potem podrapał się po brodzie i pozwolił swoim dłoniom zwisać wzdłuż ciała, gdy podszedł bliżej bez cholernego zaproszenia. Nie pukał również do jego drzwi wejściowych, więc może to była po prostu charakterystyczna cecha magów. Przynajmniej wiedział także , że Danny nie jest wampirem – o ile legendy o nich były prawdziwe.

- Jutro jest pełnia – poinformował go Williams nieczytelnym tonem.

Steve spojrzał więc na niego, starając się zachować możliwie neutralną minę. To równie dobrze mógł być wstęp do długiej rozmowy o tym, że Danny następnej nocy spróbuje go zabić. Może teraz, kiedy Steve był człowiekiem – wiązał go jakiś cholerny kodeks. Czekał więc cierpliwie na kolejne słowa, ale Williams po prostu zajął miejsce na kanapie obok niego, jakby miał do tego pełne prawo.

Jakby nie nawrzeszczeli na siebie jeszcze kilka godzin temu.

- Rozmawiałem z Ma – podjął Danny.

- To jakiś boss waszej magicznej mafii? – prychnął zirytowany.

- Nie, to moja matka – mruknął Williams. – Założyłem, że powinna wiedzieć o wilkołakach więcej ode mnie. I najwyraźniej się nie pomyliłem.

Steve uniósł brew do góry, bo Danny wpatrywał się niepewnie we własne dłonie, jakby w tej chwili stanowiły najbardziej interesujący podmiot obserwacji. Nadal mógł wyczuć świeżą krew. Opatrunek dobrze trzymał, ale rana nie wygoiła się, co pewnie było normalne. Przynajmniej dla Danny'ego. Po jego własnych siniakach nie zostało już nawet wspomnienie.

- Powinienem cię przeprosić – powiedział w końcu Williams, zaskakując go tak mocno, że prawie zadławił się własną śliną.

Danny spoglądał teraz na niego tymi swoimi niebieskimi oczami, które powinny być zakazane.

- Źle zaczęliśmy – ciągnął dalej mężczyzna. – Musisz zrozumieć, że jesteś niebezpieczny, Steven – poinformował go Danny. – Ale wiem, że się nie prosiłeś o to, co się stało. Nie szukałeś kogoś, kto cię przemieni w istotę niezniszczalną, a wierz mi, że takich idiotów mamy na pęczki – przyznał Williams cierpko. – Źle zaczęliśmy – powtórzył. – Moim obowiązkiem jest wyjaśnić…

- Możesz sobie swój obowiązek wcisnąć… - wszedł mu w słowo Steve.

- Chryste, zły dobór słów – jęknął Danny, wyrzucając do góry dłonie. – Może przestaniemy wypominać sobie takie rzeczy? Bo będę musiał ci przypomnieć, jak trzymałeś kły w moim karku – warknął Williams jak zawsze przesadzając, co Steve go nie tknął. – Po prostu chcę ci powiedzieć, że Ma jest pod ogromnym wrażeniem, że sam nauczyłeś się kontroli. Mamy czasem przypadki dzieciaków, nastolatków, które jak ty zostały pogryzione – wyjaśnił mu. – Nie potrafimy im pomóc, ponieważ różnimy się, jak tylko możemy. Nikt nie jest jednak z fundamentu zły czy skłonny do zabijania. Nikt się do tego nie rodzi – poinformował go z mocą. – Wiesz. ile jest cholernych czarownic, które rzucają klątwy na prawo i lewo? – spytał retorycznie. – Skala zniszczeń jest jednak mniejsza. I przeważnie twój rodzaj poluje na mój rodzaj, więc wybacz mi, że jednak musiałem się ubezpieczyć, skoro nie wiedziałem, kim jesteś – powiedział Danny.

I wszystko było tak chaotyczne, że zaczynała go boleć głowa. Musiał sobie otworzyć kolejne piwo. Trzymał dzisiaj kły w karku Danny'ego. Był tego całkiem świadom, ale Williams pewnie nie wiedział, że największy zawód sprawił samemu sobie.

- Chodzi o to, że skoro wiem, kim jesteś, możemy sobie nie skakać do gardeł – dodał Danny.

- Chodzi o to, że się przestraszyłeś? – spytał szczerze Steve. – Bo jeśli tak, to było jednorazowe – obiecał mu, chociaż w zasadzie Williams nie musiał mu wierzyć.

- Nie, chodzi o to, że jutro jest pełnia, a ja się postawiłem wilkołakowi alfa – mruknął Danny, przewracając oczami. – Znaczy, prosiłem się o kłopoty. Wmanipulowałem cię. Podświadomie, ale zawsze – wymruczał pod nosem jednym ciągiem, jakby te słowa nie do końca należały do niego.

- Dzwoniłeś do swojej matki, żeby się dowiedzieć, jak mnie unieszkodliwić, prawda? – spytał Steve, nie mogąc się powstrzymać.

- Dzwoniłem do mojej matki, ponieważ na tej pieprzonej wyspie mieszka moja córka, której dźwięk głosu znasz – odparł Danny. – Wiem, jak cię zabić. Nie wiedziałem tylko, czy będziesz łaził za moją rodziną, czego wolałbym uniknąć – przyznał szczerze, co Steve naprawdę doceniał. – Jutro jest pełnia. Powinienem był o tym pamiętać. Nasza moc też się zwiększa, ale tak niezauważalnie, że w zasadzie nigdy z tego nie korzystam. Po prostu nie powinienem był cię dotykać. Podobno tego nie lubicie.

- Nie lubimy też wchodzenia na nasze terytorium bez zaproszenia – dodał Steve i sam był zdziwiony, że te słowa pojawiły się w jego ustach. – Huh – wyrwało mu się.

I Danny uśmiechnął się lekko.

- Ma mówiła, że skoro generalnie nie wiesz nic, dobrze, żebyś podążał za instynktem. Oczywiście prócz tego, który wymusza na tobie budowanie watahy – dodał Williams. – Oraz jeśli dalej masz ochotę rozerwać mnie na strzępy… - urwał Danny sugestywnie i odchrząknął.

- Nie mam ochoty rozerwać cię na strzępy – przyznał Steve cierpko. – Chciałem po prostu… - zaczął, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.

- Werbalizowanie twoich uczuć powinno pomóc – wtrącił Danny, a potem na widok jego miny uniósł dłonie do góry w obronnym geście. – Tak twierdzi moja matka, nie ja! Jak dla mnie dalej możesz mieć ten anewryzm na twarzy . Po prostu doceniam, że jednak nie rozerwałeś mi gardła, chociaż przyznaję, że miałeś pewne prawo…

- Nie chciałem cię zabić – warknął, ponownie zirytowany. – Ile razy muszę ci to powtarzać?! – jęknął. – Chciałem tylko, żebyś zrozumiał… - zaczął i urwał. – Hierarchię – dodał w końcu, uznając to słowo za najbardziej adekwatne.

Brwi Danny'ego prawie schowały się pod grzywką, co było dość spektakularne, ponieważ ta była uniesiona do góry i zaczesana w tył. Nikt tak nie wyglądał na Hawajach. Danny musiał to przywlec z New Jersey i Steve nienawidził tego równie mocno, co tych cholernych krawatów. Williams chodził w jakimś przez cały czas. Nawet początkowo sądził – kiedy spotkali się po raz pierwszy – że Danny był najbardziej eleganckim zabójcą na zlecenie.

- Hierarchii – powtórzył po nim Williams pełnym powątpiewania głosem. – Sądzisz, że jestem ci podległy? Gdzie w twoim małym wilczym móżdżku…

- Jestem komandorem, a ty sierżantem – przypomniał mu oschle Steve, chociaż akurat ten szczegół nie miał najmniejszego znaczenia.

Jego instynkt miał w nosie tytuły nadane przez kogokolwiek. Hierarchia była jednak ważna. I nikt nie mógł stawiać mu wyzwań bez odpowiednich konsekwencji. Nie musiał tego rozumieć, żeby to wiedzieć. I nie chciał tego rozgryzać. Metoda Danny'ego na werbalizowanie, poznawanie swoich uczuć nie miała sensu. Steve wiedział doskonale, jakie emocje wypełniały jego pierś. Początkowo był to strach i niedowierzanie. Sądził nawet, że zwariował. Potem przyjął do wiadomości, że najwyraźniej jest wilkołakiem i nauczył się z tym żyć. Złość na nieznanego wilka nie przeszła jednak i wątpił, aby miał się z tym pogodzić. Nie potrzebował psychologicznego bełkotu, aby wiedzieć, że nic na to nie poradzi. Już teraz kontrolował się doskonale. Danny zaburzył jego świetny prawie pięcioletni ciąg, ale nie zamierzał zaprzepaszczać dobrej passy.

- Jestem w policji, a ty… - zaczął Williams.

- Jestem dowódcą nowej grupy powołanej przez gubernator – wszedł mu w słowo Steve, patrząc mu prosto w oczy.

Nie wiedział, jakie reakcji oczekiwał, ale Danny schował twarz w dłoniach, wyraźnie załamany.

- Steven! – jęknął Williams. – To, że nie umarłeś podczas jednej sprawy… O czym ja mówię… Przez ciebie mnie postrzelono. Musiałem zabić naszego jedynego świadka i wysadziłeś magazyn na obrzeżach… Nie jesteś… Nie nadajesz się… - mówił Danny z prędkością karabinu maszynowego i nie dokończył żadnego ze zdań.

Steve wiedział jednak, jak mniej więcej to szło. Nie nadawał się na policjanta, ponieważ nim nie był.

- To jednostka specjalna – odparł tylko spokojnie, biorąc w końcu kolejny łyk piwa. – Bardzo specjalna – dodał, kiedy w jego głowie zaczął zarysowywać się plan.

Danny byłby świetnym dodatkiem do zespołu. Z jego siłą i zmysłem Williamsa mogli wiele. Mężczyzna wiedział wszystko o świecie, którego on nie znał i mógł uczyć go w międzyczasie. Gdyby coś niepokojącego działo się na wyspie, mogliby we dwóch załatwić to po cichu. Nie miał wątpliwości, że właśnie dlatego Danny został gliną. Odkąd sam stał się częścią tamtego świata, Steve przypominał sobie wszystkie niewyjaśnione sprawy. Nawiedzone domy, żołnierzy, którzy nie wrócili z banalnie prostych misji tylko dlatego, że wybrali drogę odwrotu przez dawne cmentarzyska. Nie wiedział, ile niebezpieczeństw istniało naprawdę, a ile wytworzył jego umysł, ale raz czy dwa miał wrażenie, że ktoś obserwował go z ukrycia w puszczy. Wycofał się jednak, zanim Steve zdążył rzucić okiem i ich oddział mógł bezpiecznie wrócić do bazy.

- Nie ma mowy – powiedział Danny.

- Wysłuchaj mnie chociaż – poprosił Steve.

- Nie ma mowy! Jesteś wilkołakiem alfa. Wiesz, jakie kłopoty ściągasz? – spytał Danny, retorycznie rzecz jasna. – Już zostałem potrącony i próbowałeś wjechać we frachtowiec. A znamy się jeden dzień! Dobę, Steven. Mogę nie dożyć…

- Czy możesz mnie raz wysłuchać bez zarzucania mnie słowami? – spytał Steve.

- Mógłbym, ale to poroniony pomysł – poinformował go Danny.

Steve wypuścił z siebie długie westchnienie i wziął głębszy wdech, aby się uspokoić. Jak zawsze nie dotarł do niego żaden zapach pochodzący od Danny'ego i naprawdę miał ochotę zanurzyć nos w jego karku. Nie miał jednak wątpliwości, że Williams zapewne użyły na nim swojego magicznego noża. Na szczęście w jego domu nic nie wydawało się wykonane ze srebra. Byłoby naprawdę mało śmiesznym, gdyby przez przypadek się zabił, podnosząc pieprzony widelec.

- Dobra, dobra. Do niczego cię nie zmuszę – powiedział pospiesznie, ponieważ nie chciał w nim swojego wroga.

Gubernator bez mrugnięcia okiem skierowałaby Williamsa do niego. Popytał tu i ówdzie. Danny nie był lubiany jako nowy z kontynentu. Słabo się również zaaklimatyzował na wyspie, co akurat nikogo nie dziwiło. Podobno nigdy nie chciał tutaj przyjeżdżać, ale zmusiła go do tego była żona, zabierając tutaj ich córkę. Danny jednak bardzo chętnie i bardzo głośno wspominał o tym, jak bardzo nienawidził Hawajów. Zdążył już wkurzyć kilka osób.

- Jeśli jednak…

- Co jeśli jednak, Steven? – spytał Danny nagle, krzywiąc się lekko. – Chcesz się wybierać na polowania? – zainteresował się. – Po to zorganizowałeś tę jednostkę? Nie znasz się na tym – poinformował go Danny, bezlitośnie przypominając mu o tym, że dowiedział się o całkiem nowym świecie zaledwie dobę wcześniej.

- To jednostka do zwalczania przestępczości – powiedział tylko, ale Williams rzucił mu tę swoją minę, która jasno mówiła, że nie kupuje tego kitu. – A co mam według ciebie zrobić? A co jeśli zaczną ginąć ludzie albo jakiś dupek w okolicy zacznie gryźć nastolatków? Powiedziałeś, że nie jestem jedyny, a jeśli…

- Nie ma żadnego jeśli – warknął Danny nagle. – Nikt tutaj nie przyjdzie, rozumiesz? Nie będzie żadnych innych istot prócz ciebie. Żadnych innych wilkołaków. A nawet jeśli jeden przypadkowo znajdzie się na terminalu na lotnisku, nie opuści go, żeby się rozejrzeć po mieście, ponieważ jesteś alfą! Pieprzonym alfą! Nikt nie będzie chciał ryzykować spotkania z tobą w cztery oczy – poinformował go Danny, jakby to była jakaś cholerna oczywistość.

I może powinni przestać porozumiewać się krzykiem, ponieważ jego głowa zaczynała pękać.

Jeśli Danny robił to przez przypadek – to faktycznie nie potrafił się opanować. Steve czuł, jak jego ciśnienie ponownie wzrasta. I na pewno poczułby się lepiej, mogąc wywąchać, o co chodzi Williamsowi. Miał wyklarowany plan, gdy Jameson zaproponowała mu posadę. Już zbyt długo wyjeżdżał na misje. Koledzy z jego oddziału zaczynali dostrzegać pewne zmiany w jego zachowaniu. Na dłuższą metę ktoś mógł połączyć fakty. W końcu raz w miesiącu bywał bardziej drażliwy i Danny zdawał się właśnie znowu na wpół świadomie doprowadzać go do granic wytrzymałości.

Było coś irytującego w tym niskim magu, który nienawidził Hawajów. Może brak zapachu albo wygląd tak odstający od otoczenia, że nie sposób było go przegapić. Danny chyba nie potrafił wtapiać się w otoczenie. Bardziej rozsierdzić mógłby go tylko, obwijając się surowym mięsem.

- Musisz tyle gadać? – spytał Steve w końcu. – Jeśli wszyscy będą trzymać się ode mnie z daleka… - zaczął.

- Nie, nie, nie! Nic nie rozumiesz! Oznaczasz wyższy stopień popaprania – oznajmił mu Danny, jakby to była jego cholerna wina. – Wiesz, jak popaprany musiałby być ktoś, kto rzuciłby ci wyzwanie?

- Mniej więcej tak bardzo jak ty? – spytał Steve całkiem poważnie, błyskając oczami w jego stronę.

W przeszłości zrobił tak kilka razy w stronę lustra, aby upewnić się, jaki efekt to przynosiło, ale Danny jako jedyny do tej pory spadł z kanapy. Mężczyzna wpatrywał się w niego z niedowierzaniem przemieszanym z lekkim przestrachem, więc Steve odchylił głowę w lewo, chcąc spojrzeć na niego pod innym kątem. Nie pomogło. Ten krawat dalej urażał jego poczucie estetyki, więc złapał za materiał i rozdarł go bez mniejszego problemu, nie naruszając skóry Williamsa.

- Jutro jest pełnia. Powinieneś sobie pójść – poradził mu Steve, biorąc do ręki kolejne piwo.

Nie szukał Danny'ego i starał się trzymać z dala od miejsc, w których przebywały dzieci. Nie chciał, aby Williams pomyślał, że faktycznie śledził jego córkę. Nie wyszedł podczas tej pełni. Nie miał powodu. Zwierząt nie było, a jego lodówka była pełna steków. Sekretarka Jameson odezwała się do niego w ciągu dwóch dni prawie czternaście razy. Najwyraźniej gubernator miała dla niego specjalne zadanie, więc schował twarz w dłoniach, ponieważ to oznaczało wybranie sobie ludzi, którzy od tej pory mieli stanowić Five Oh. Nie znał prawie nikogo i jeszcze mniejszej liczbie osób ufał. Sądził, że Williams skusi się na współpracę, ale najwyraźniej się przeliczył. Nie zdążył nawet wspomnieć o wyższych zarobkach. Nie wątpił, że zakneblowanie maga było jedyną metodą na uciszenie go.

Nie odnaleźli mordercy jego ojca. Ostatni świeży trop leżał martwy w miejscowej kostnicy i Steve wątpił, aby patolog wyciągnął z ciała więcej niż on i Danny. Williams mruczał coś nad zwłokami, podczas gdy on je tylko obwąchał. Nie rzuciło im się nic ciekawego, więc niespecjalnie czekał na raport. Był też dość zaskoczony, gdy nikt inny tylko Danny Williams pojawił się na progu jego domu, tym razem pukając do jego drzwi.

- Otwarte! – krzyknął tylko, zaciągając się wieczornym powietrzem, które oczywiście nie przyniosło zapachu maga.

Pierwotna irytacja nawet mu przeszła, więc mógł zrzucić ją na karb pełni. Wróciła jednak w całości, gdy dostrzegł pieprzony krawat i zapięty wysoko kołnierzyk. Danny'emu musiało być gorąco – temperatura osiągnęła swoje wyżyny nawet w kategoriach typowo hawajskich. Sam nie potrafił zrezygnować z szortów, a okna pootwierał na oścież, ciesząc się oceaniczną bryzą.

Jeśli Williams korzystał z jakiegoś sprytnego czaru, aby nie tonąć we własnym pocie – był to czysty idiotyzm. Wystarczyło, żeby zaczął nosić koszulę z krótszym rękawem.

- Od kiedy pukasz? – spytał krótko.

- Od kiedy mi groziłeś – odparł Danny.

Steve spojrzał na niego zirytowany.

- Nie groziłem ci – warknął. – Przypomniałem ci o zasadach kultury…

- Kultury? – prychnął Danny. – Ty cholerny neandertalczyku! Moje ramię nadal się nie wygoiło po tej kuli…

- To było małe draśnięcie – sarknął Steve, zerkając jednak na rękę, która wydawała się jednak w pełni sprawna.

Ludzie jednak nie goili się tak łatwo i przyjemnie.

- Za które nawet nie przeprosiłeś – przypomniał mu Danny.

- Zamierzałem, ale od trzech dni nie dopuszczasz mnie do słowa – jęknął Steve. – Co ty tutaj w ogóle robisz? – spytał całkiem poważnie. – Nie powinieneś czasem wykopywać fosy wokół domu swojego dziecka albo przygotowywać pułapek na wilkołaki? Nie masz jakiegoś osikowego kołka do wystrugania?

Danny zbił usta w wąską kreskę.

- Kołki są na wampiry – poinformował go sucho Williams. – Poza tym sądziłem, że się ucieszysz z mojego przyjścia. Czy to nie ty chciałeś, żebyśmy współpracowali ? – spytał.

- Chcesz się przenieść? – zdziwił się Steve.

Danny wydął lekko usta, siadając w końcu na kanapie koło niego.

- Jeszcze nie podjąłem decyzji – przyznał ostrożnie mężczyzna. – Chciałbym, żebyś jutro obejrzał jedno miejsce zbrodni – dodał, patrząc wprost na Steve'a, więc ten wziął głębszy wdech.

- Jasne. Czyli ja mam ci pomagać, a ty…

- Zastanowię się nad twoją niezwykle hojną propozycją zostania chłopcem do bicia wilkołaka – dokończył za niego Williams.

- Czy kiedykolwiek…

- Cztery słowa, Steven – wszedł mu w słowo Danny. – Kula w moim ramieniu – przypomniał mu i Steve wypuścił z płuc powietrze, starając się uspokoić.

- Przepraszam – powiedział, chociaż to nie była jego cholerna wina.

Nie znał możliwości magów, ale przecież Danny już raz go zaszedł od tyłu i unieszkodliwił. Nie miał żadnych przesłanek, które mogły jakkolwiek sugerować, że Williams nie jest również kuloodporny.

- I to było takie trudne? – spytał Danny, ewidentnie zadowolony z siebie.

- Jutro nie bierz krawata – dodał Steve.

- Co? – zdziwił się Danny.

- Nie bierz krawata. Chcesz mojej pomocy? Dasz mi coś w zamian. Żadnego krawata. Jeśli zobaczę cię w krawacie , czeka go ten sam los, co ten poprzedni – rzucił, wpatrując się Williamsowi prosto w oczy, aby ten wiedział, że to nie żarty.

Kark Danny'ego kusił. Było w nim coś pierwotnego. Może to ta biel nietkniętej słońcem skóry sprawiała, że nie potrafił się skupić na prowadzeniu samochodu. Williams nie był zbytnio zadowolony z tego, że kontrola nad jego własnym pojazdem została mu ponownie odebrana, ale pozwolił mu na to, więc Steve puścił mimo uszu piętnastominutowe narzekanie, na które skazał go Williams. To nie była aż tak wysoka cena, zdecydował .

Williams kręcił się nerwowo na swoim siedzeniu, więc Steve zerkał na niego raz po raz, zastanawiając się, czy to fakt, że był wilkołakiem, tak wpływał na Danny'ego, czy po prostu mag go nie lubił. Nikt nie okazywał mu do tej pory aż tak wielkiej niechęci, więc trudno było mu odnaleźć się w sytuacji. I może nawet lepiej, że zapach Williamsa nie zdradzał pełnych emocji, którymi obdarzał go mężczyzna.

- Opowiesz mi o sprawie? – poprosił, chcąc czymś wypełnić ciszę, która nastała, gdy Williams wyrzucił z siebie wszystko, co nie pasowało mu w Stevie.

Zapewne mogła z tego powstać dość okazała lista. Starał się wyłączyć gdzieś w połowie, ale to nie było łatwe. Danny, mówiąc, używał całego swojego ciała, więc uwaga Steve'a chcąc nie chcąc wracała do niego. Jego instynkty szalały. Williams wydawał się nierealny. Jego dłonie nie pozostawały w stanie spoczynku, a kiedy się tak działo – wyglądało to tak nienaturalnie, że chciał, aby zaraz się poruszyły.

- Rozpłatane gardło, nastolatka, miejscowa. Znaleźli ją w dżungli kilka dni temu. Max z patologii ma problem z ustaleniem przyczyny zgonu – powiedział zaskakująco rzeczowo Danny. – Żadnych podejrzanych aur. Jeśli to jakaś istota, nieźle się maskuje. Moja magia niczego nie wychwyciła, ale w tej sprawie jest coś dziwnego – dodał.

- Co? – spytał Steve, marszcząc brwi.

Po raz pierwszy miał dokonywać oględzin i nie chciał się zbłaźnić w oczach Williamsa. Danny zapewne i tak uważał go za amatora.

- Ostatnio była pełnia… - zaczął mag.

- Pełnia – powtórzył po nim Steve głucho.

- Nie mówię, że to ty – warknął Danny. – Po prostu coś mi nie pasuje. Była pełnia.

- Ktoś odprawiał rytuał? – zainteresował się Steve.

- W pełnię? Chyba żeby obudzić wulkan – prychnął Danny. – Tylko pieprzony amator zabawiałby się z tak niestabilną magią. Każdy z nas odrobinę traci kontrolę. Ty zamieniasz się w wilka, ja muszę odespać i pomedytować, bo zaczynają mi się prorocze sny – wyjaśnił mu Williams.

Steve spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Jesteś wróżką? – spytał i Williams poczerwieniał na twarzy.

- Steven – warknął ostrzegawczo Danny. – Nie kpij z mojej mocy. Od wielu wieków nie narodził się nikt z moim darem. Jest niezwykle rzadki – poinformował go z dziwną dumą w głosie.

I Steve może by to kupił, gdyby nie fakt, że Danny znowu wydawał się spięty.

- Co zobaczyłeś? – spytał, nie mogąc się powstrzymać.

Williams wbił wzrok w przestrzeń i westchnął.

- Ostatnim razem, jak moja żona mnie zdradza. Od tamtej pory staram się to kontrolować – przyznał gorzko Danny.

Steve nie bardzo wiedział, jak to skomentować, więc skupił się na drodze przed sobą.

- Jeśli ktoś odprawiał rytuał, to nie będzie nic przyjemnego i będą kolejne ofiary – poinformował go Danny, zmieniając pospiesznie temat.

- Nie musicie się jakoś informować, kiedy ktoś przylatuje na wyspę? – spytał Steve, a Williams posłał mu takie spojrzenie, że momentalnie jego wzrok wrócił w stronę drogi.

Ciała oczywiście nie było już na wzniesieniu, ale mógł wyczuć zapach krwi, która wsiąkła w ziemię. Wokół nie unosiły się żadne silne emocje, co go dość zaskoczyło. Przeważnie mógł wyczuć strach, przerażenie, zaskoczenie… Tutaj nie było nic, czego mógłby się uchwycić, a Danny niczego nie ułatwiał, skupiając na sobie jedyne zmysły Steve'a, które wychwytywały obecność maga.

Pochylił się nad ziemią, dość zaskoczony na widok świeżych śladów.

- Ktoś tutaj był – stwierdził i Danny pochylił się, chociaż nie mógł dostrzec zdeptanych źdźbeł trawy.

- Myślisz, że to sprawca? – spytał Williams.

Steve wziął głębszy wdech i ciche warknięcie samo wyrwało mu się z ust. Nie miał pojęcia, jakim cudem tak łatwo ukrywał się pośród ludzi. Jego kontrola znowu wydawała się szwankować. Może Williams traktował go po cichu jakąś swoją cholerną magią.

- Nic – przyznał niechętnie. – Prócz tego, że ktoś tutaj niedawno stał. I nie mam jego zapachu. To ktoś taki jak ty. Kolejny mag – stwierdził z westchnieniem.

Wyśledzenie kogoś, kto nie miał zapachu, nie było łatwe. Nie była to też podstawa do oskarżenia, chociaż jeśli ktoś parający się magią zabił, nie miałby problemu z pochowaniem go w jakimś miłym miejscu w dżungli. Z dala od szlaku turystycznego. Może nawet Danny bardzo by go nie powstrzymywał. Nie wiedział, jak wśród magów rozwiązywano takie problemy.

- Ona, czarownica – poprawił go Williams.

- Jednak coś masz? – zainteresował się, ale Danny zbił usta w wąską kreskę i rzucił mu kolejne wymowne spojrzenie, które jasno mówiło, że miał nie kontynuować tematu.

Co było dziwne, odkąd to Williams przywiózł go tutaj, aby prowadzili razem tę sprawę. Facet ewidentnie nie potrafił się zdecydować. Steve nie widział cienia logiki w jego postępowaniu, ale może to przez to, że zwracał uwagę głównie na biały kark, który wystawał zza kołnierzyka koszuli. Nie do końca chciał wbić kły w tę szyję, ale nie odmówiłby, gdyby dostał taką propozycję. Nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Jak to sklasyfikować.

Może Danny miał rację i jego zmysły podpowiadały mu, aby stworzył watahę. Ohana jednak pewnie bardziej by mu opowiadała. Przecież w końcu faktycznie był sam. Jego siostra mieszkała na kontynencie, ale kiedy raz powrócił na Hawaje, wątpił, aby potrafił ponownie opuścić Oahu. Coś trzymało go tutaj i może to było uczucie przynależności.

Albo w końcu odnalazł dom.

- Uwierz mi na słowo, że mamy do czynienia z czarownicą – powiedział Danny.

- Okej i co teraz? – spytał Steve.

Williams wzruszył ramionami.

- Nic. Nie zabiła magicznie. Nie upuściła krwi. Nie kombinowała niczego. Jeśli w ciebie to nie uderzyło… - zaczął Danny.

- Czekaj. Przyprowadziłeś mnie tutaj, żeby sprawdzić, co się stanie? – spytał Steve z niedowierzaniem.

Danny nie wyglądał nawet na zawstydzonego.

W zasadzie nie wiedział za bardzo, co zrobić, kiedy podszedł do ciężarówki z krewetkami, a otyły facet wybiegł z niej z rękami w górze. Nie spodziewał się po mężczyźnie takiej prędkości, ale ten tylko odwracał się od czasu do czasu, aby upewnić się, że Steve nie rzucił się za nim w pogoń. Kiedy wszedł zaciekawiony do środka, spodziewał się przynajmniej całego laboratorium metamfetaminy, ale w jego nozdrza uderzyły jedynie zapachy związane z przyprawami.

Westchnął, ponieważ aromat magii był niemal nie do wychwycenia, ale jego czuły nos, przeciągnięty po tajskim targu, naprawdę potrafił oddzielić od siebie wiele woni.

Sięgnął po telefon komórkowy, zanim zdążył się zastanowić nad tym, co robi.

- Williams – odezwał się Danny i Steve westchnął, przecierając zmęczoną twarz.

- Jeśli wychodzę zjeść coś na mieście, a facet ucieka z ciężarówki z krewetkami, co to znaczy? – spytał, siadając pod jednym z parasoli.

- Zaraz tam będę – obiecał mu Danny i faktycznie po dziesięciu minutach srebrne Camaro pojawiło się na podjeździe.

Mało tego – na przednim siedzeniu był ten sam facet, który uciekał jeszcze kilka minut temu. Nie wyglądał na szczęśliwego, ale Danny trzymał go całkiem mocno i pewnie za ramię, gdy wytargał go siłą ze swojego auta.

- Kamekona, Steve. Steve, Kamekona – powiedział krótko Williams, luzując lekko swój kołnierzyk.

Znowu miał cholerny krawat i Steve najchętniej zdarłby go z niego, ale byli w miejscu publicznym, a mężczyzna stojący naprzeciwko niego wyglądał, jakby miał zemdleć.

- Alfo… - zaczął Kamekona.

- Do jasnej cholery – jęknął Danny. – Nie działaj na jego ego. Wystarczy Steve – powiedział z naciskiem. – Ten tutaj Kamekona, nasz drogi koleżka, jest dżinem – wyjaśnił mu.

Steve domyślił się już wcześniej, że coś z facetem nie było do końca w porządku. Ludzie o takiej tuszy nie zmieniali się w ciągu kilku sekund w olimpijskich biegaczy. Oczywiście dogoniłby go, gdyby chciał, ale nie miał takiego cholernego powodu. Przyszedł na krewetki.

- Jestem Steve – powiedział, czując się strasznie niezręcznie. – Mogę zamówić tutaj czy to raczej niemożliwe? – spytał, chcąc się upewnić, czy facet znowu nie ucieknie.

Oczy Kamekony zrobiły się wielkie jak spodki i na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.

- Jasne al… Steve – powiedział grubas, zacierając dłonie.

- Hej, hej – wtrącił się pospiesznie Danny. – Zamierzasz go orżnąć, prawda? Poznaję ten uśmiech. Nie zapominaj, że to jest jednak alfa. Wilkołak. Przypomnieć ci, jak one wyglądają? – spytał Williams. – Wielkie zęby, długie pazury, przegryzają w pół takie dżiny jak ty.

- Dziesięć procent rabatu? – spytał Kamekona.

Danny przewrócił oczami.

- Dwadzieścia i nie ładuj znowu tyle przypraw. A ja chcę frytki i to śmieszne coś… Wiesz co… - rzucił Williams, zanim Steve zdążył go powstrzymać.

Danny miał zaskakującą łatwość do naciągania ludzi, co chyba nie przystawało detektywowi. Wydawał się jednak wcale nie być tym zawstydzony. Zajął miejsce naprzeciwko Steve'a, jakby należało do niego od zawsze i Steve nie potrafił zaprotestować. Danny był przy tym zbyt naturalny, aby nie wślizgiwać się z łatwością w tę przestrzeń wokół niego, którą uważał za prywatną.

Kamekona spojrzał na Williamsa w czystym szoku, a potem przeniósł swój bojaźliwy wzrok na Steve'a, jakby sądził, że teraz przed jego ciężarówką odbędzie się jakaś krwawa jatka. Kiedy jednak się nie ruszył, oczy grubasa zrobiły się jeszcze większe, zanim wrócił pospiesznie do swojego wozu, zapewne przypominając sobie o jego zamówieniu.

Danny wydawał się cholernie zadowolony z siebie.

- Co z tym morderstwem? – spytał Steve. – Masz ją?

Danny podrapał się po szczęce i wbił wzrok w przestrzeń.

- Nie zrobiła niczego magicznego. Muszę dorwać ją tradycyjnymi metodami, a to trochę zajmie. Jeśli to było jednorazowe, nie namierzę jej – przyznał kwaśno Williams.

- Nie możesz… No wiesz? – spytał, machając dłońmi, jakby próbował coś wyczarować palcami.

- Nie jestem Harrym Potterem – odparł Danny, krzywiąc się lekko. – Myślisz, że chodzę i rzucam czarami na prawo i lewo? – zakpił. – Nie użyję czaru śledzącego, kiedy nie mam nic, co do niej należało. A nie zostawiła ani śladu na ofierze. Nie mam punktu zaczepienia – przypomniał mu sucho. – Gdybym miał, dorwałbym ją jako glina – dodał.

Steve nie wątpił w jego zawziętość. Coś podpowiadało mu, że Danny nie odpuszczał. On też nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddawali.

- Co jest z tym krawatem? – spytał, nie mogąc się powstrzymać.

Pamiętał, jak wyglądał ten kark, gdy był całkiem wolny. I tęsknił za tym widokiem.

- Dzięki niemu nie zostałem postrzelony – odgryzł się Danny.

Minęło kilka dni, zanim zdecydował się wyjść na plażę. Były partner jego ojca dał mu namiary na Kono i już pierwszy rzut oka powiedział mu, że miał przed sobą całkiem zaradną kobietę. Takiej potrzebowali do namierzenia młodych znajomych ofiary. Danny nie odpuszczał, chociaż kiedy wieczorami wpadał do jego domu, nie opowiadał o sprawie, którą oficjalnie policja przestała prowadzić kilka dni wcześniej z braku dowodów. Żaden z nich nie chciał mieć na wolności czarownicy, która nie wahała się zabić.

Miał właśnie podejść do dziewczyny, gdy jakiś dzieciak podbiegł do niego z tak zdeterminowaną miną, że niemal spodziewał się noża wbitego w brzuch. Dziewczynka wyszeptała coś jednak i wrażenie pieczenia, które objęło cały zmysł jego węchu, niemal zwaliło go z nóg.

- Grace! – krzyknęła jakaś kobieta i Steve po prostu wiedział, że to musiała być rodzona córka Danny'ego.

Tylko Williamsowie odnosili do miejscowych się z taką agresją. Grace jednak w odróżnieniu od ojca wydawała się kochać plażę. Spoglądała na niego, posyłając mu ostrzegawcze spojrzenia, gdy była ciągnięta przez matkę do samochodu. Jakby miał cholerną ochotę kogokolwiek śledzić.

Wyciągnął komórkę z kieszeni, starając się nie oddychać przez nos, ale to nie było takie łatwe. Przyzwyczajenie wygrywało z nim raz po raz i miał ochotę zawyć, chociaż do pełni pozostały całe tygodnie.

- Williams – rzucił krótko Danny jak zawsze.

- Zabiję cię – warknął i chyba to nie był odpowiedni wstęp, bo mężczyzna zamilkł. – Zabiję cię później – zdecydował, starając się jakoś dotrzeć do samochodu, co wcale nie było takie łatwe.

Nie wiedział nawet, jak bardzo polegał na swoim węchu, a teraz cały świat wariował. Jego instynkt nakazywał mu jednocześnie ucieczkę, jak i sianie zamętu. Nie był pewien, czy nie wbiłby kłów w pierwszego maga, który by mu się nawinął pod rękę.

- Twoja córka zepsuła mój nos – poinformował go, chociaż brzmiał komicznie.

Nie spodziewał się, że kiedykolwiek wypowie to zdanie i to tak oskarżycielskim tonem.

- Wszystko z nią w porządku? – spytał Williams, wchodząc od razu w tryb obronny.

- Oczywiście! – warknął Steve, starając się zignorować to, jak patrzą na niego przechodzący ludzie. – Walnęła mnie jakimś zaklęciem i uciekła! – wyszeptał zirytowany. – Macie zwyczaj zachodzenia ludzi znienacka… Czego ty do cholery uczysz to dziecko?! – spytał skonsternowany.

- Chryste, nie jęcz. Już jadę – obiecał mu Danny. – Poza tym, uczę ją przetrwania. Sądziłeś, że nie dam jej rad, jak się zachowywać w towarzystwie wilkołaka, gdy jeden sprowadził się na wyspę?

- To jest moja wyspa – zawył, ale Danny oczywiście już się rozłączył.

Danny oglądał z bliska jego twarz. Przez co Steve widział z bliska jego. I te niebieskie oczy wydawały się jeszcze bardziej błękitne. Najgorsze było to, że Steve widział w nich wyraźnie rozbawienie, którego nienawidził.

- Moja mała dziewczynka – powiedział Danny z dziwną miękkością w głosie.

- Chodzący zabójca – prychnął Steve.

Nadal niczego nie czuł, co doprowadzało go do szaleństwa.

- Jesteś bardziej wściekły za to, że nie czujesz? Czy przez to, że załatwiła cię ośmiolatka? - spytał Danny całkiem poważnie.

- Moje kły w twoim krawacie… Mogą się nie zatrzymać – odparł Steve bez wahania.

Danny wyszczerzył się, jakby nie wierzył mu ani przez sekundę. I było coś zaraźliwego w jego uśmiechu, co tylko bardziej irytowało Steve'a, bo nie potrafił pozostać wściekłym. W jego głowie pojawiła się nawet myśl, że to dobrze, iż córka Danny'ego była bezpieczna w tym potwornym świecie pełnym wilkołaków i wampirów. On nie stanowił zagrożenia, ale następnym razem mogła nie mieć takiego szczęścia, więc dobrze, że atakowała z zaskoczenia. Nie miała przewagi siły i wzrostu jak on.

- Mógłbym nauczyć ją kilku chwytów – powiedział, kiedy w jego głowie wyklarował się dość jasny plan.

- Co? – spytał Danny, marszcząc brwi.

- No wiesz… Jestem SEAL. Mógłbym jej pokazać, jak powalić przeciwnika trzykrotnie cięższego od niej – wyjaśnił, wzruszając ramionami.

To nie był problem. Technika nie wymagała dużych nakładów siły czy przygotowania wojskowego. Nie zamierzał uczyć jej obsługi kałasznikowa. Przynajmniej na razie, a sądząc po minie Danny'ego – najwyraźniej nigdy.

- Steven, nie będziesz pokazywał mojej córce, jak stać się zabójcą – warknął Williams.

- Chcesz, aby była bezpieczna – odparł z naciskiem.

- Ale ona ma osiem lat. Ja jestem od zapewniania jej bezpieczeństwa – poinformował go Danny.

Steve wbił w niego wzrok, ale wątpił, aby cokolwiek zdziałał. Błysnął tęczówkami w stronę mężczyzny, ale Williams zmarszczył jedynie bardziej brwi, najwyraźniej go przeczekując. Steve zresztą nie był pewien, który z nich był bardziej uparty i nie chciał tego sprawdzać w obecnej sytuacji.

- Mój nos – przypomniał mu, zmieniając temat, chociaż to w ogóle nie oznaczało poddania się z jego strony.

Danny uśmiechnął się lekko i przyłożył dłoń do jego twarzy. Przyjemny, ciężki zapach na chwilę go zamroczył i zdał sobie sprawę, że to woń samego Williamsa. Nie tyle zapach jego ciała, co magii, którą stosował na jego twarzy. Nigdy wcześniej nie czuł się tak bezpiecznie. Coś ciepłego otuliło go, zanim znikło na dobre, pozostawiając jedynie wrażenie spokoju, na który od tak dawna nie mógł sobie pozwolić.

Danny spoglądał na niego wyczekująco i Steve zdał sobie sprawę, że najwyraźniej miał powiedzieć, czy już czuje się dobrze. Williams nadal go dotykał, co nagle wydało mu się nieodpowiednie. Nie wiedział, co się z nim działo, ale jego ciało mrowiło. Krawat stał się jeszcze większym wrogiem niż normalnie, ale podejrzewał, że Danny nie wybaczyłby mu kolejnej napaści, więc starał się zebrać w garść. To nie było takie łatwe, gdy mag stał tak blisko niego, nie promieniując żadnym zapachem. Jeśli nie nosił woni samego siebie, Steve mógłby go z łatwością oznaczyć. Wystarczyłby jeden ruch.

Pokusa była spora, więc poderwał się na równe nogi i wziął głęboki wdech, starając się skupić na oceanie, który rozpościerał się przed jego oknami.

To stało się dokładnie w piątą rocznicę jego przemiany. Pełnie tego miesiąca zawsze były wyjątkowo ciężkie, ale nic nie mogło równać się z tą. Jego lodówka była pełna mięsa, ale nie potrafił się skusić na posiłek. Coś ciągnęło go na zewnątrz, chociaż wiedział, że nie powinien opuszczać mieszkania. Nie chciał nastraszyć kolejnego z mieszkańców wyspy. Kamekona dopiero co się do niego przyzwyczaił i przestał nawet pachnieć jak łatwa ofiara w jego pobliżu. To był ogromny postęp.

Nie potrafił znaleźć sobie miejsca, więc przesiadał się z kanapy na fotel, a potem przeszedł na lanai, co okazało się błędem. Nie pamiętał, aby księżyc był kiedykolwiek tak piękny. Jego palce świerzbiły. Minęło dokładnie dwadzieścia osiem dni, odkąd pozwolił sobie zamienić się w wilka. Nie wątpił, że przyciągnąłby uwagę na Hawajach. Nie chciał wylądować na noc w zoo lub w schronisku, a potem wyjaśniać, dlaczego nagi został znaleziony w klatce. Danny musiałby go odebrać i na pewno nie dałby mu żyć. Żarty nigdy by się nie skończyły. Chociaż z drugiej strony Williams wyglądał cudownie, kiedy się uśmiechał. Całe jego ciało wydawało się wtedy wibrować z ledwo powstrzymywanej energii, jakby cała magia chciała się na raz uwolnić.

Steve nie wiedział nawet, kiedy znalazł się w gąszczu krzewów. W jego uszach szumiała krew, ale mimo to nic nie umykało jego uwadze. Wiedział, kiedy samochody mijały jego kryjówkę. Słyszał turystów, którzy upajali się oceanem skąpanym w świetle księżyca. Nawet gdyby nie znał drogi do mieszkania Danny'ego, stałaby się dla niego oczywista. Z maga promieniowało coś silnego, co przyciągało go już wcześniej. I Steve nie miał w sobie dość samozaparcia, aby tym razem nie podążyć za instynktem. Może wilk planował zrujnować kolejny krawat – nie był pewien. Zabiłby jednak, aby zobaczyć po raz kolejny tę wrażliwą kolumnę gardła – nieosłoniętą, doskonałą. Może Danny był świadom, jak idealną miał szyję i dlatego ją przed nim ukrywał. Cholerny egoista.

Mijał kolejne przecznice, nie niepokojony. Potrafił się skradać. Wiedział, jak przenosić ciężar ciała, aby nie wydawać dźwięku. Słyszał bicia serc przechodniów, ich ciężkie kroki. Czuł zapach ich potu. Danny nigdy nie zdradzał się przy nim w ten sposób. Te rzadkie przypadki, gdy miał okazję zaciągnąć się wonią maga, przechowywał w swojej pamięci jak najcenniejszy skarb.

I nie wiedział nawet jak i kiedy, ale trzymał nos w ciepłej szyi. Danny próbował go z siebie zepchnąć, najwyraźniej kompletnie zaskoczony jego pojawieniem się, ale Steve stał na jego klatce piersiowej oboma łapami. Nie przeniósł na niego tyle ciężaru ciała, aby zmiażdżyć – Williams jednak nie miał szans drgnąć i chyba to w końcu zrozumiał, bo przestał się szarpać.

- Jeszcze o tym pogadamy – ostrzegł go Danny i Steve mógł tylko wydać radosny pomruk.

Williams tak cudownie narzekał, sprawiając, że krew w jego żyłach krążyła szybciej z irytacji.