Jego dłoń była lodowata. Trząsłem się pod wpływem przejmującego zimna, wiatru i śniegu. Nie ogrzał mnie. Mogłem wydać mu każdy, nawet najbardziej absurdalny, pozornie niewykonalny rozkaz, a on uczyniłby go wykonalnym. Ale o to nie mogłem go prosić. Śnieżyca przybierała na sile, a ostre kawałki lodu powoli przebijały moją delikatną skórę. Nie ocalił mnie. Poddałem się temu bólowi i czekałem. Czekałem na jego realne ciepło. Czekałem na nie tak długo, aż przestałem cokolwiek czuć. Zamarzłem. Stałem po środku lodowej pustyni, sam, wychwytując jedynie delikatną, zimną obecność, której nie byłem w stanie dosięgnąć. Mogłem krzyknąć, otworzyć oczy i posłać mu niekwestionowany rozkaz, ale nie zrobiłem tego. Czekałem, aż mnie ogrzeje. Wiedziałem, że jest daleko, że jestem dla niego niczym. Wiedziałem, że któregoś dnia zniknie i już nie wróci. Wiedziałem, ze kiedyś mnie opuści, lecz wciąż uparcie czekałem. Czekałem na jego ciepła dłoń. Twarde łzy na moich policzkach powoli znikały. Płakałem. Ja, który nie chciałem okazać słabości. Jestem stracony. Wiatr nie ustawał. Coś jednak się zmieniło. Wiedziałem to. Nie zobaczyłem jego twarzy, lecz moja dusza go rozpoznała. Delikatnie zmierzwił moje zamarznięte włosy. Chciałem otworzyć oczy. Objąć go i nie pozwolić mu odejść. Lecz wtedy nie mogłem tego zrobić. Powoli, delikatnie musnął swoimi wargami moje. Pragnąłem oddać mu pocałunek, błagać o więcej. Lecz nie mogłem się poruszyć. Całował mnie coraz gwałtowniej, zapalczywie. Brutalnie wbijał się w moje wargi próbując przywrócić mnie do życia. Stał się odpowiedzią na moje modlitwy. Powoli otworzyłem oczy. Śnieg nie przestawał padać ani na chwilę. Ale coś się zmieniło. Pośród lodowatej pustyni, martwy, ale już nie samotny.
