Dotknął jego twarzy, która kiedyś tak gładka, zarumieniona i delikatna, teraz jakby zwiędła i wychudzona. Przejechał opuszkami palców od kości policzkowej do brody próbując zapamiętać wszystko już do końca.
Z jego piersi wydobył się zduszony szloch.
To takie trudne.
To takie bolesne.
To takie strasznie przerażające.
A on nic nie może zrobić.
Nic powiedzieć.
Nic naprawić.
Nie może już nic.
A tak strasznie żałuje.
Swoich błędów.
Swoich zbędnych słów.
Swoich zbędnych gestów.
Swoich zbędnych kłótni i zbędnych smutków.
Tego, że przy nim nie był.
Że krzyczał, choć sam zawinił.
Że jest takim idiotą.
Że dopiero teraz się odważył.
Ale teraz jest już za późno.
- Tak bardzo przepraszam. - Wyszeptał jedynie i z płaczem wyszedł z sali.
Ale wrócił i usiadł.
I chwycił go za rękę.
I znów przeprosił.
I został.
Przesiedział tam już trzy dni.
Ale się nie ruszył.
Prawie nie jadł.
W ogóle nie spał.
I wciąż od nowa przepraszał.
I wciąż od nowa płakał.
I wciąż od nowa to tracił, to zyskiwał z powrotem nadzieję.
Na to, że się obudzi.
Na to, że wybaczy.
Na to, że będzie mógł to odkręcić.
Na to, że już nie będzie więcej żałować.
Ale nic nie następowało.
A on wciąż się modlił.
I wciąż przepraszał.
I wciąż wychodził i wracał.
- Och Kurt.
Szeptał wciąż.
- Tak bardzo cię przepraszam.
Szeptał wciąż.
- Tak bardzo żałuję.
Szeptał wciąż.
- Tak bardzo cię kocham.
Szeptał wciąż.
- Tak bardzo pragnę byś żył.
Szeptał wciąż.
I płakał.
Bez przerwy.
Od nowa i od nowa.
Powtarzał słowa zbędne i niepotrzebne.
Rozczulające.
Ale nic się nie zmieniało.
On wciąż się nie budził.
Teraz już nie było nadziei.
Ale była miłość.
Więc on wciąż tam był.
Wciąż płakał.
Wciąż powtarzał.
Wciąż żałował.
Już siedem dni.
Nic nie jadł i w ogóle nie spał.
Ale nic się nie zmieniło.
Bo on nadal się nie obudził.
Nadal umierał.
Leży tam teraz.
Na tym samym łóżku.
Deklarując miłość.
I wciąż te same słowa.
Dalej płakał.
Dalej nie jadł.
Dalej nie spał.
Już dziesięć dni.
Ale nic się nie zmieniło.
- Kurt?
Pytał.
- Jeśli mnie słyszysz. Błagam obudź się. Wróć do mnie.
Powtarzał wciąż.
Ale nic się nie zmieniało.
On wciąż się nie budził.
A on jedynie leżał tam nadal.
I płakał.
I przytulał go do siebie.
I powtarzał wciąż od nowa.
I nie jadł.
I spał.
Ale nic się nie zmieniało.
- Kurt jeśli umrzesz, to ja też.
Deklarował.
I coś się zmieniło.
Palce drgnęły.
I wróciła nadzieja.
I wróciła miłość ze zdwojoną siłą.
I zaczął jeść.
I nawet czasem trochę spał.
I była ta nadzieja.
Ale łzy i niepewność zostały.
Bo te jedne go nie opuściły.
A on był tam już dwadzieścia dni.
- Kurt kocham cię.
Mówił.
I opowiadał.
O miłości do niego.
O błahostkach.
O poważnych sprawach.
O swoich odczuciach.
O życiu bez niego.
I o życiu z nim.
O wszystkim.
I pytał.
Ale nie dostawał odpowiedzi.
Ale było coraz lepiej.
Coś się zmieniało.
I on nadal tam był.
Już czterdzieści dni.
Jednak znów nie jadł.
I znów nie spał.
I wreszcie.
Otworzył oczy.
Obudził się.
A jego nie było.
Bo był w innej sali.
Bo umierał.
Bo miał raka.
Bo siedział przy nim.
I nie jadł.
I nie spał.
I wciąż przy nim był.
I umarł.
A jego miłość przyszła.
I była przy nim.
W tej ostatniej chwili.
Gdy umierał.
I wtedy byli szczęśliwi.
I płakali.
I śmiali się.
I deklarowali miłość.
I przepraszali.
Wiele dni.
I był pogrzeb.
A on płakał.
I smucił się.
Był nieszczęśliwy.
I szczęśliwy.
Bo wrócił.
I umarł dla niego.
I płakał.
I przepraszał.
I był przy nim przez sześćdziesiąt dni.
I nie jadł.
I nie spał.
Bo kochał.
- Kocham cię Sebastianie.
Powiedział i dotknął dłonią jego twarzy.
Badając ją.
Zapamiętując na wieki.
Tak jak on wtedy.
