Tytuł: Gwiazda
Autor: Satahe Shetani (Shet)
Beta: Satahe Shetani (Shet) [czyli mnóstwo błędów]
Ostrzeżenia: Chyba się jakoś rozczuliłam, wyobrażając to sobie… Angst, na pewno… I to wszystko przez I Just want you Ozzy'ego Osbourne'a.
Ośmioletni chłopiec szedł ulicą, szurając nogami o bruk. Nawet nie starał się unosić głowy, aby widzieć, gdzie idzie. Zgarbione, chudziutkie ramionka wyglądały jak wieszaki, ponieważ miał na sobie o wiele za dużą koszulkę po kuzynie o rozmiarach prosiaka. Trampki rozlatywały się — podeszwy powoli odchodziły od materiału, sznurówki rozdwajały. Spodnie musiał nosić na sznurku, bo inaczej spadały mu z bioder. Zwichrzone, dłuższe włosy zasłaniały twarz dziecka, połamane okulary leżały smętnie na czubku nosa, brzydkie, zniekształcające buzię malca. Wielkie zielone oczy nawet nie były zaczerwienione po płaczu. Przyzwyczaił się, że burę dostawał codziennie, że to Dudley jest tym „dobrym", a on to „zło konieczne", jak uwielbiała powtarzać ciotka Petunia. Lubił swoją komórkę pod schodami, zaprzyjaźnił się z kilkoma pająkami, a to, iż czasem był pomijany przy posiłkach… Głód znał bardzo dobrze, mógł nie jeść. Przynajmniej wtedy by umarł i może wreszcie poznałby swoich rodziców?
Zawsze chciał poznać mamę i tatę. To były dla niego obce słowa. Spojrzał w niebo, na powoli ciemniejący firmament, na którym już rozbłyskiwały pierwsze gwiazdy. Chciałby… Chciałby po prostu się przytulić, a potem usłyszeć ciepłe słowo. Nawet dwa albo trzy. Lub zwykłe „kocham cię". Nigdy tego nie usłyszał. Wiecznie wołano za nim obraźliwymi sformułowaniami, kpiąc, szydząc, czasem nawet bojąc się zbliżyć. Ale co on takiego zrobił? Nie miał przyjaciela, ani jednego towarzysza. W szkole nie bali się jego, ale zemsty za zbliżenie się do niego. Dudley uwielbiał go bić. Odkąd tylko Harry pamiętał, zawsze był workiem treningowym dla opasłego kuzyna. I, jak dotąd, to się nie zmieniło. Zacisnął drobną rączkę w piąstkę, zacisnął oczy. Mamusiu, gdziekolwiek jesteś, kocham cię bardzo mocno, wiesz? Ciebie też, tatusiu. Kocham was oboje. Ale dlaczego musieliście odejść? Czemu musiałem trafić do cioci i wujka, którzy mnie nie lubią? Siąknął noskiem, ścierając płynącą po policzku łzę. Kochacie mnie, prawda? Tak samo jak ja was. Chciałby, żeby teraz stali przy nim, patrząc razem w niebo. Jak rodzina. Robiliby wszystko razem. I nikt nigdy nie powiedziałby mu, że jest małym, niechcianym dzieciakiem, który sprawia same problemy. Zamrugał, patrząc na największą z gwiazd. Zamigotała, jakby puszczała mu perskie oko. Uśmiechnął się do niej słabo. Chciałby uśmiechać się szeroko oraz szczerze, z czystą radością, kiedy jego rodzice ściskaliby go za ręce, szepcząc czułe słowa, gładząc po głowie, chwaląc. Czasami marzyło się mu, że jego rodzice byliby z niego dumni. A może byli…? Przecież radził sobie. Chyba. Siąknął ponownie, drapiąc się za uchem. Chmura przesłoniła na chwilę jego gwiazdę, po czym odpłynęła spokojnie w dal, sunąc po coraz bardziej ciemniejącym niebie. Uniósł dłoń, przykładając rękę tak, że kiedy patrzył jednym okiem, wydawało się, iż gwiazda spoczywała spokojnie, migocząc, na jego otwartej dłoni. Wystawił język, przyglądając się zjawisku z uwagą. Założę się, że mieszkacie na tamtej gwiazdce. Śliczna jest, prawda? Mam nadzieję, że jesteście tam szczęśliwi i patrzycie teraz na mnie… Kocham was, mamusiu i tatusiu. Pamiętajcie, dobrze? Nie chcę was ponownie stracić.
Chłopiec westchnął, po czym ruszył w stronę domu. Nie, to nie był jego dom, tylko „miejsce tymczasowego pobytu", jak kiedyś przeczytał w starej gazecie, gdzie mówili o dzieciach z sierocińców. Już wolałby trafić do domu dziecka. Tam przynajmniej wszyscy byli tacy jak on. Nie mieli ani mamusi, ani tatusia, dzielili się, ciesząc z prostych gestów. Chciałby tak. Naprawdę chciałby móc uśmiechać się do ludzi od ucha do ucha, bawiąc z rówieśnikami. Jak myślicie, lepiej byłoby mi w sierocińcu? Mamusiu? Tatusiu? Harry zamrugał, kopnął większy kamyk leżący na chodniku, a ten potoczył się przez uliczkę aż na drugą stronę. Odbił się od krawężnika z głuchym stukotem, po czym wpadł do studzienki kanałowej przez przerwę między prętami we włazie. Oblizał wargi, potem przygryzł dolną, wpatrując się uporczywie w miejsce, w którym zniknął kamień.
Niechętnie zrobił to, co musiał uczynić koniecznie — powrócił do domu, w którym czekała nań jawna nienawiść, obrzydzenie, zgorszenie na jego widok. Ciotka Petunia znowu warknie na niego, aby zjadł resztki, które łaskawie dla niego zostawiła, Dudley będzie próbował mu je odebrać, przy czym na pewno niechcący zrobi mu krzywdę, a wuj Vernon krzyknie raz czy dwa, że jest nienormalny i najlepiej by było, gdyby zginął z rodzicami w tamtym wypadku samochodowym.
Mamusiu, tatusiu, dlaczego mnie opuściliście? Czemu nie zabraliście mnie ze sobą. Wszędzie jest lepiej, ale nie tutaj. Nie z tymi ludźmi. Oni mnie nie chcą. A… A może… Nagle przestraszył się nie na żarty. A może to po prostu wy mnie nie chcieliście? Potrząsnął głową, pozbywając się absurdalnych myśli. Nie, na pewno mnie kochacie. Kiedy przyjdziecie mnie przytulić? Chciałbym, aby stało się to teraz, wiecie? Chciałbym siedzieć u ciebie, tatusiu, na barana, a mamusię trzymałbym za rączkę. I co sobotę chodzilibyśmy na lody, a potem do zoo. A kiedy byłoby zimno, lepiłbym z tatusiem bałwanki i chodził na sanki. Może poszlibyśmy na łyżwy…
Dotarł pod drzwi Privet Drive numer 4, po czym westchnął. Zapukał do drzwi, kiwając się na piętach.
Zapłakał cicho, usłyszawszy gburowaty głos wuja, ponieważ to nie jego rodzice witali go w progu.
Nie ważne było jednak, jak bardzo tego wszystkiego pragnął, lecz jego dziecięce marzenia nie mogły się spełnić.
