KSIĘGA PIERWSZA
Rozdział pierwszy: Groza z nieba
To zdecydowanie był najgorszy dzień w jej życiu.
Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, nim jeszcze słońce wychyliło się zza linii horyzontu. Corinne spakowała najpotrzebniejsze rzeczy już poprzedniego wieczora, tak aby rankiem móc wymknąć się z domu niepostrzeżenie, i jak najszybciej uciec w siną dal.
Czuła się zdradzona przez wszystkich – przez swojego narzeczonego, przez jego starszego brata… nawet przez swoich rodziców. Szczególnie przez nich. Wiedzieli oni bowiem, co jest dla niej szykowane, i nie powstrzymali tego.
Ba, oni nie zamierzali się temu sprzeciwiać. Sądzili, że to, co miało spotkać Corinne, nie było niczym złym.
Tylko ona mogła mieć takiego pecha w doborze mężczyzn. Jeszcze kilka dni temu powiedziałaby, że Kayden jest najprzystojniejszym, najdelikatniejszym i najbardziej szarmanckim mężczyzną, na jakiego miała szczęście trafić. Dzisiaj jednak po jej głowie kotłowało się tylko jedno słowo.
Potwór. Kayden, tak samo jak jego brat, Triston, był potworem, niczym więcej. Okrutną bestią, która pragnęła wyłącznie jej ciała i kompletnej uległości wobec siebie – niczego więcej.
Corinne nienawidziła i Kaydena, i Tristona. Nienawidziła ich prawie tak mocno jak mężczyzn, którzy właśnie wieźli ją z powrotem do tych bestii.
- Długo uciekałaś. – powiedział w pewnej chwili przywódca bandy najemników, Stroud. Był to prawie czterdziestoletni mężczyzna o krótko przystrzyżonych ciemnych włosach, i podobnie ciemnych oczach. Miał wydatną, kwadratową szczękę, kilkudniowy zarost i dość szeroki, skrzywiony mniej więcej w połowie nos. Był to zapewne wynik jednej z licznych bójek, w jakie uwielbiał się wdawać. – Cały dzień. Przez ciebie będziemy musieli się zatrzymać na postój przed powrotem do Esgaroth. – Corinne skrzywiła się, słysząc tą nazwę. Nienawidziła tego miasta jak najgorszej zarazy. To tam się urodziła, tam dorastała, i tam poznała Kaydena i Tristona.
I tam właśnie miała zostać im oddana jako niewolnica.
Gdy Stroudowi i jego bandzie udało się ją w końcu złapać, Corinne walczyła jak wściekła, drapiąc, kopiąc i uderzając każdego z mężczyzn. Dopiero Marcel, najmłodszy członek bandy, zdołał ją unieruchomić na wystarczająco długo, aby Stroud ją związał.
- Nie moja wina, że trzech dorosłych mężczyzn nie potrafiło poradzić sobie z jedną dziewczyną. – odcięła się automatycznie Corinne, nie myśląc w ogóle o konsekwencjach swoich słów. Na tym etapie wolała już zginąć z ręki jednego z najemników, niż oddać swoje ciało któremuś z „mrocznych braci".
Na pewno im o to chodziło – o zrobienie z niej swojej własnej, prywatnej zabawki. Corinne była jedną z najładniejszych dziewcząt w Esgaroth i okolicy. Wysoka, jasna blondynka o łagodnych, ciemnoniebieskich oczach, delikatnej, owalnej twarzy oraz prostym, dziewczęcym nosie – mało kto był w stanie się oprzeć jej urodzie. Kayden i Triston nie byli w tej kwestii żadnym wyjątkiem.
Stroud odwrócił się ku niej z furią w oczach, gotów do zadania ciosu. Nim jednak do tego doszło, ktoś inny postanowił zabrać głos.
- Daj jej spokój, Stroud. – odezwał się jadący obok dziewczyny Brenden, trzeci i ostatni z najemników, którzy zostali wysłani za Corinne. – Dziewczyna ma rację. Trzech rosłych mężów nie dało rady jednej dziewce, do tego jasnowłosej i takiej chudej. – Brenden obrzucił Corinne uważnym spojrzeniem. – Powinniśmy się wściekać na siebie, a nie na nią. – Po tych słowach Stroud prychnął tylko z rozbawieniem.
- Mówisz tak, Brenden, bo chciałbyś mieć tę dziewkę dla siebie. – Stroud podjechał do Corinne i ujął mocno jej podbródek, zmuszając ją do spojrzenia się na niego. – I nawet ci się nie dziwię. Taka śliczna buźka nie powinna się marnować wśród zwolenników Nekromanty. – Corinne dopiero wczoraj dowiedziała się, czym naprawdę zajmowali się Kayden i Triston. Byli nekromantami, wiernymi wyznawcami potężnego Saurona, zwanego również Nekromantą lub Wrogiem. Nekromanci dążyli do tego, aby ich lord powrócił do świata żywych, i z tego co Corinne się dowiedziała w ciągu tego jednego dnia, byli już bardzo blisko spełnienia swoich celów.
Corinne przyjrzała się uważnie Brendenowi spod kurtyny swoich długich do bioder, luźno rozpuszczonych włosów. W każdej innej sytuacji Corinne prawdopodobnie uległaby urokowi starszego od siebie o kilka lat mężczyzny. Brenden nie miał więcej niż trzydzieści lat, podobnie jak Marcel. Brenden miał długie do połowy pleców ciemne blond włosy, przeplatane gdzieniegdzie ciemniejszymi odcieniami. Z przodu jego włosy były przycięte na granicy z ramionami, ale te z tyłu i po bokach pozostały długie, i związane w luźne, drobne warkoczyki. Miał on owalną twarz i, co dziwne jak na profesję, jaką się parał, ciepłe spojrzenie jasnoniebieskich oczu. Tak jak pozostali dwaj najemnicy, tak i Brenden miał na twarzy kilkudniowy zarost, nieco gęstszy jednak niż Stroud czy Marcel.
Corinne widziała, że również przypadła do gustu Brendenowi. W niektórych momentach zastanawiała się, czy nie powinna spróbować uwieść mężczyzny i przekonać go do tego, aby pomógł jej w ucieczce. Corinne nie miała jednak praktycznie żadnej wprawy w zalecaniu się do mężczyzn, mimo iż miała już prawie dwadzieścia trzy lata. Jej rodzice skutecznie ograniczali jej kontakt z płcią przeciwną, dopóki na horyzoncie nie pojawił się odpowiedni kandydat na męża.
Czyli Kayden. Kayden, który okazał się być nekromantą pragnącym zniszczyć jej duszę i ciało dla chwały Saurona. O czym, jak się okazało, jej rodzice mieli doskonałe pojęcie.
Corinne nienawidziła w tej chwili rasy ludzkiej jak niczego innego. Czuła się zdradzona przez własnych pobratymców, przez własną rodzinę… dosłownie przez wszystkich.
Ostatecznie Stroud zarządził postój niedaleko ruin Dale. Nie spodobało się to Brendenowi, który głośno wyraził swój sprzeciw.
- Smaug może w każdej chwili wylecieć ze swojej cholernej góry. – powiedział Brenden, wskazując na majaczącą nieopodal sylwetkę Samotnej Góry. Corinne również się spojrzała w tamtą stronę, i jej serce na moment zamarło.
Gdyby tylko ten smok naprawdę stamtąd wyleciał… spopieliłby ją i tych mężczyzn.
Taką śmierć Corinne mogła zaakceptować. Przyglądając się Samotnej Górze, dziewczyna zaczęła marzyć o tym, jak Smaug wylatuje ze środka i przelatuje nad ich obozem, spopielając ich w jednej chwili.
Wolała już umrzeć w taki sposób, aniżeli stać się pożywką dla nekromantów.
- Trzymaj. – Brenden wyrwał ją z zamyślenia, podając jej koc. Corinne przyjęła go z wahaniem, nie spuszczając swoich błękitnych oczu z młodego mężczyzny. – Nie bój się. – dodał Brenden, uśmiechając się zawadiacko. – Nic ci nie zrobię.
- Ty nie. – odparła po chwili Corinne, nie odrywając wzroku od Brendena. – Ale ci, którzy cię wynajęli, jak najbardziej. – Uśmiech momentalnie zrzedł z twarzy Brendena. – Większą łaską byłoby zabicie mnie.
Brenden wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć coś, żeby pocieszyć dziewczynę. Zamknął jednak w końcu usta, i bez słowa udał się na drugi koniec obozowiska, gdzie zajął miejsce obok Marcela.
Stroud jako pierwszy objął straż przy dziewczynie. Corinne nie zmrużyła oka nawet na chwilę, gdy Stroud siedział przy niej. Nie ufała mu, i miała ku temu mnóstwo powodów. Szybciej zaufałaby Marcelowi, który nie potrafił wytrzymać godziny bez wypowiedzenia przynajmniej kilku niewybrednych żartów na temat Corinne i tego, co zrobiłby z nią, gdyby tylko miał ku temu możliwość.
Corinne zasnęła dopiero wtedy, gdy straż przy niej objął Brenden. Okryła się szczelniej cienkim kocem, i po długiej chwili walczenia z zimnem w końcu usnęła.
Śnił jej się duży, przestronny dom, pełen pięknych, ręcznie zdobionych mebli. Corinne czuła się tam tak bezpiecznie… tak szczęśliwie. Wiedziała, że to jest „jej dom" – miejsce, w którym znalazła szczęście.
W jej idealnym domu nie mogło zabraknąć „idealnego męża": wysokiego – wyższego niż ona, ciemnowłosego i jasnookiego, lekko opalonego, o silnej posturze. Do tego dwójka dzieci, syn i córka. Syn wyglądający dokładnie jak ojciec, podczas gdy córka odziedziczyłaby całą urodę po matce.
Corinne pragnęła takiego życia – pragnęła założyć rodzinę, dożyć starości w szczęściu i zdrowiu… po prostu pragnęła być wolna.
Miała jednak umrzeć – jeśli nie dzisiaj lub jutro, to na pewno wkrótce.
Corinne obudził delikatny, ciepły zefir. Nie otwierając oczu, dziewczyna przekręciła się na drugi bok, uśmiechając się sama do siebie.
Wiatr powrócił, rozwiewając jej włosy na bok. Corinne ściągnęła je z twarzy jednym ruchem. Nadal nie chciała wstawać – chciała ostatecznie obudzić się w swojej sypialni i dowiedzieć się, że to wszystko było tylko złym snem.
Kolejny podmuch niemalże ściągnął z niej koc. Corinne złapała go w ostatniej chwili, otwierając w końcu oczy.
Wszyscy trzej najemnicy spali w najlepsze – nawet Brenden, który jako ostatni miał jej pilnować. Nie to jednak sprawiło, że oczy Corinne powiększyły się dwukrotnie.
Ciemnoniebieskie oczy dziewczyny spotkały jedno ogromne, złociste ślepię smoka, wpatrujące się w nią intensywnie.
W pierwszej chwili Corinne cofnęła się gwałtownie w tył, zderzając się z czymś plecami. Przez krótką chwilę wpatrywała się w tę monstrualną paszczę, będącą tak blisko niej, że dziewczyna nie mogła znaleźć jej początku oraz końca.
A potem, kierowana instynktem, Corinne krzyknęła.
Wrzask dziewczyny poniósł się echem po okolicy, budząc najemników. Ci w pierwszej chwili nie mieli pojęcia, co się właściwie dzieje. Dopiero gdy przed ich oczami mignęły lśniące, czerwono-złote łuski, mężczyźni zareagowali w tym samym czasie.
- Łapcie broń! – wrzasnął Stroud, jako pierwszy sięgając po miecz. Mężczyzna skoczył ku smokowi, siekając mieczem powietrze w płonnej nadziei, że bestia się tego wystraszy.
Smok jednak tylko zaryczał, po czym odsunął się nieco, unosząc wysoko swoją paszczę. Brenden wykorzystał to natychmiast, i podbiegł do sparaliżowanej ze strachu Corinne.
- Uciekaj! – zawołał mężczyzna, ciągnąc dziewczynę w górę. Tuż obok nich Marcel i Stroud robili wszystko co w ich mocy, aby uniknąć zadeptania przez smoka. – Corinne… uciekaj! – Dziewczyna w końcu wyrwała się z letargu. Podniosła się na chwiejnych nogach, po czym bez wahania zaczęła biec w przeciwną stronę, jak najdalej od ogromnej bestii.
Ryk, jaki nagle wydał z siebie smok, wstrząsnął ziemią. Corinne upadła boleśnie na bok, powalona podmuchem powietrza, jaki wytworzyły skrzydła smoka. Wstała jednak po chwili, i na powrót rozpoczęła swoją ucieczkę.
Nagle czyjś donośny wrzask spowodował, że dziewczyna zatrzymała się, oglądając się za siebie.
Brenden, usiłując odciągnąć uwagę smoka od Corinne, stał się jego pierwszym celem. Smaug zionął na niego ogniem, opluwając przy tym najgroźniejszym z żywiołów znajdującego się nieopodal Marcela.
Corinne zatkała usta dłonią, cofając się pospiesznie. Brenden był jedynym, który mógł jej pomóc w ucieczce. Teraz została sama, zdana tylko na siebie.
O ile przeżyje następnych kilka minut.
Corinne nie zamierzała czekać na to, aż Smaug spopieli także Strouda – puściła się biegiem pomiędzy kamieniami, szukając jakiejś kryjówki, jakiegoś miejsca, w którym Smaug jej nie będzie mógł jej dosięgnąć.
Dziewczyna dobiegła w końcu do ślepego zaułku – wysokiej kamiennej ściany, uformowanej prostopadle do ziemi.
Nie miała już dokąd uciec. I, na domiar złego, gorący zefir powrócił.
Smok był tuż za nią.
Corinne odwróciła się szybko, i równie szybko cofnęła się pod samą ścianę. Smaug stał dokładnie przed nią, wydychając smugi ciemnego dymu przez swoje szerokie nozdrza.
- Pachniesz smakowicie… – zagrzmiał smok, wlepiając te swoje złociste ślepia w dziewczynę. – Tak smakowicie… aż trudno się powstrzymać.
- Błagam, nie zabijaj mnie. – załkała Corinne, wyciągając swoje szczupłe, wątłe ręce do przodu, jak gdyby liczyła na to, że ochronią ją przed smokiem. – Proszę… oszczędź mnie. – Smaug tylko się zaśmiał głębokim, dudniącym głosem.
- Ani myślę. – odparł smok, postępując krok do przodu. Corinne załkała ponownie, pewna już, że za chwilę zginie. – Pachniesz zbyt apetycznie… szkoda by było zmarnować tak smakowite mięso. – Smok otworzył swoją paszczę i Corinne wiedziała już, co ją zaraz czeka.
Nie było nawet sensu płakać. I tak wkrótce będzie po wszystkim.
W chwili, gdy ogień wytrysnął z paszczy smoka, Corinne zamknęła oczy, upadając na kolana. Liczyła na ogromny, przenikliwy ból, a potem obezwładniającą ciemność.
Żadna z tych rzeczy jednak nie nadeszła. Zamiast tego Corinne najpierw poczuła palący żar, który w końcu zelżał, i ostatecznie zniknął. Zaraz potem Corinne poczuła przenikliwe zimno, jak gdyby weszła do balii z zimną wodą.
Corinne uchyliła powoli powieki. Pierwsze, co dostrzegła, do unoszącą się wokół niej parę, powstałą zapewne od żaru ognia Smauga.
Następnie zanotowała przed sobą parę zdumionych, szeroko otwartych ślepiów smoka. Ta jedna rzecz upewniła ją co do tego, że nadal żyje.
Pytanie tylko… jakim cudem?
Wzrok Corinne podążył ostrożnie w dół. Po chwili dziewczyna poczuła, jak rumieniec zażenowana i wstydu wkrada się na jej policzki, a ona sama gwałtownie przesuwa swoje długie włosy na przód.
Była kompletnie naga – żadnej sukni, żadnych butów… nie miała na sobie dosłownie nic. Jej skóra była lekko osmolona, ale poza tym Corinne nie mogła znaleźć na sobie żadnych obrażeń.
Dziewczyna podniosła zdziwione spojrzenie na Smauga, licząc na to, że być może smok zna odpowiedź na dręczące ją pytanie.
Jakim cudem przeżyłam kąpiel w smoczym ogniu?!
Po długiej chwili łeb smoka poruszył się nieznacznie. Jego kocie oczy zwęziły się nieznacznie, gdy przysunął on pysk nieco bliżej dziewczyny powodując, że ta cofnęła się możliwie jak najdalej, nie przestając się zasłaniać swoimi włosami oraz dłońmi.
- Czarownica. – wysyczał w końcu Smaug, mrużąc ślepia jeszcze bardziej. – Jesteś czarownicą.
