1.
– Krajobraz niespecjalnie urozmaicony – mruknęła Avelina.
– Przepraszam, Ruda, nie jest to Orlais, ale robiłem, co mogłem – odpowiedział z przekąsem Varrik.
Kolejny dzień przemierzali najgłębsze z Głębokich Ścieżek, mając nadzieję na nieokreślony cud, który pozwoliłby im znów ujrzeć światło dzienne. Powietrze było rzadkie jak gulasz z Wisielca i cuchnęło podobnie, więc przy zdrowych zmysłach utrzymywało ich jedynie pragnienie zemsty na Bartrandzie.
– Zmęczenie, zła dieta, brak świeżego powietrza: mój lekarz byłby bardzo niepocieszony – znów odezwał się krasnolud. Nikt nie zareagował. Humor całkowicie skwasił się w tym środowisku.
Therina szła na czele drużyny, jej dziarskie kroki odbijały się echem po korytarzach. Bethany pokręciła głową patrząc na swoją siostrę, choć wiedziała, skąd bierze energię do marszu – po wszystkim, co przeżyły, niemal niewyobrażalną stała się myśl, że miały zginąć z wyczerpania, wlokąc się wiele metrów pod ziemią. Były Hawke, ona i jej siostra – a więc nie mogły się poddać.
Theri zastygła. Wychwyciła ledwo słyszalny szum, który z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy.
– Nadchodzą – Fenris wypowiedział jej myśli. Elf nie wyglądał, jakby długa, beznadziejna wędrówka zmieniła jego usposobienie. Był ponury, jak zawsze.
Oczy dziewczyny rozbłysły; istniała duża szansa, że pomioty wracały z powierzchni po zakończeniu plagi. To z kolei oznaczało, że Theri obrała dobry kierunek. Z oczywistych względów nie mogła, ale przez chwilę miała ochotę uściskać nadchodzące mroczne pomioty.
– Beth, przygotuj Burzę Śnieżną, Varrik, zaskocz ich z lewej, tam przy tej kolumnie…
– To jest stalagnat, Hawke.
– … Avelina, Fenris, poczekajcie aż Bethany ich zamrozi – ciągnęła niezrażona Therina - wtedy jak najszybciej rozbijajcie. Ja zajmę się prawą flanką.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie: pomioty wyczuły ich już chwilę wcześniej, ale i tak zaskoczone wpadły w pułapkę mroźnego uchwytu magii. Było ich jednak zbyt wiele, by czar objął wszystkich przeciwników: z prawej i lewej strony wysypały się pokraczne istoty. I wtedy właśnie napotkały bełty Varrika – Bianka w jego dłoniach śpiewała swoją rytmiczną pieśń – a także dwa miecze Theriny. Ostre do niemożliwości, lekkie i zgrabne, jak rączki antiviańskich tancerek: Nożyk i Płomień, jej dwa przedłużenia ciała, śmigały w powietrzu jak podmuchy wiatru.
Kątem oka ogarniała sytuację: Beth błyskawicami ogłuszała jednostki, które Varrik dobijał z kuszy; Avelina i Fenris poradzili sobie już z zamrożonymi pomiotami. Rudowłosa strażniczka taranowała tarczą małą grupę przeciwników, elf zaś uwijał się przy ostatnich pomiotach, które próbowały otoczyć go ze wszystkich stron. Theri z ledwością odwróciła od niego wzrok; walczący Fenris stanowił niesamowity widok. Mimo szczupłej budowy ciała, dwuręczny miecz w jego rękach zdawał się piórkiem; srebrne linie lyrium, bolesny stygmat przeszłości, ledwo fosforyzowały na ciele elfa – tym razem pomioty nie stanowiły większego zagrożenia, nie miał więc potrzeby czerpania mocy ze znaków.
Wydawało się, że jest już po walce, gdy w rogu pomieszczenia coś się poruszyło. Theri krzyknęła ostrzegawczo, ale było za późno: ognista kula pomknęła pomiędzy nich. Wybuch był ogłuszający: strop się posypał, kilka większych kamieni oderwało się i runęło w tuman ognia. Siła wybuchu odrzuciła ich od siebie; Theri została zatrzymana w locie przez kolumnę, w którą uderzyła. „Stalagnat" – poprawiła się w myśli. Brakowało powietrza, ogarnęła ją panika. „Uspokój się, do cholery!" próbowała zmusić swój umysł do posłuszeństwa; instynkt kazał jej chronić pozostałych, ale nie miała pojęcia, jak zlikwidować zagrożenie. Najszybciej jak mogła pozbierała się z klęczek i zlokalizowała emisariusza. „Stwórco, kręci kolejny czar!" – przemknęło przez jej myśl, gdy przez drobiny pyłu zauważyła szybkie ruchy rąk przeciwnika. „Nie, nie zginiemy tutaj, matka nas potrzebuje" – to było jak eliksir wytrzymałości. Momentalnie złapała za Nożyk – Płomienia nie było w pobliżu – i jak drapieżnik runęła na pomiota. Jego czar był już gotowy, już oddalił ręce, by rzucić go na dziewczynę, gdy w ostatnim momencie sztych miecza przebił prawą dłoń pomiota. Czar prysł, jak bańka mydlana, a Theri cofnęła broń, by w następnej sekundzie strącić głowę przeciwnika z kolumny jego ciała. „Stalagnatu…?" – zapytała siebie niezbyt przytomnie. Pył opadał powoli, ogień zgasł samoistnie – nie były to najlepsze warunki do jego rozprzestrzeniania. Odwróciła się w kierunku swojej drużyny. Avelina stała już na nogach i podnosiła spod gruzu pogiętą tarczę swojego męża: symbol templariuszy zniekształcił się kompletnie, farba odprysła od powierzchni metalu i teraz rysunek przypominał bardziej chaotyczny produkt dziecięcego umysłu, niż miecz ogarnięty płomieniami. Bethany podnosiła się ciężko, łapiąc za nogę z wyraźnym bólem na twarzy. Theri podbiegła do siostry i szybko oceniła, że noga została zwichnięta, złamania, na szczęście, nie było. Avelina uklękła obok:
– Znam się trochę na tym. Daj mi pochwy od twoich mieczy i chwilę czasu. Jak nowa to ta noga nie będzie, ale zawsze zwiększy to twoją mobilność, Beth – dodała strażniczka typowym dla siebie stanowczym tonem.
– A ojciec zawsze powtarzał, bym w końcu przestała robić zamieszanie pogodowe i nauczyła się uzdrowicielskiej magii – Bethany lekko uśmiechnęła się do siostry.
– Dobrze, że skończyło się jedynie na ostrzeżeniu od losu. Po powrocie poproszę Andersa, żeby uzupełnił twoje braki w magicznej edukacji – Theri oddychała już spokojnie. Beth żyła, to było najważniejsze. Wcześniej omiotła spojrzeniem pozostałych, każdy podnosił się o własnych siłach, więc najgorsze ich ominęło. O włos, ale jednak minęło.
Varrik mruczał pod nosem z niezadowoleniem, coś o Biance i zadrapaniu, a Fenris… Spojrzała na elfa. W milczeniu wyjął z cholewy buta prosty sztylet i naciął tkaninę swojego płaszcza. Jednym pociągnięciem rozpruł materiał tak, że otrzymał prowizoryczny bandaż. Zaczął mocować się z lewą rękawicą, powyżej której sączyła się krew. Z pewnością rana sprawiała ból, ale twarz elfa była niewzruszona. „Czy kiedyś musiał znosić bez mrugnięcia taki ból od swojego pana?" – zastanawiała się Theri, gdy szła w jego stronę.
– Pozwól, że pomogę – powiedziała z nieśmiałym uśmiechem. Nie miała pojęcia jak to się działo, ale w jego obecności zawsze czuła się trochę jak zażenowana nastolatka.
Fenris nawet na nią nie spojrzał.
– Poradzę sobie – odpowiedział sucho.
– Nie wątpię, ale czy nie szybciej byłoby z moją pomocą?
Nie znała go długo. Po zaoferowaniu swoich umiejętności najemnika, Fenris był z nią na zaledwie kilku misjach, jednak potrafiła już niekiedy przebić się przez jego chłodną barierę. Wystarczyło podać dobry, praktyczny argument, coś, co uspokoiłoby jego sumienie, pozwoliło zachować niezależność przy jednoczesnej zgodzie na oferowaną propozycję. I tym razem znów Theri osiągnęła sukces: za wszelką cenę próbowała ukryć w sobie rodzący się uśmiech tryumfu, gdy elf spojrzał na nią przelotnie i po chwili kiwnął głową.
Najdelikatniej jak umiała rozpięła paski mocujące element zbroi. Ranę musiał otrzymać, gdy wybuch rzucił go na skały: ostry kawałek minerału wszedł pod skórę przy rękawicy i niewątpliwie wyzwalał fale bólu, ale świadczyło o tym jedynie intensywniejsze połyskiwanie lyrium. Poprosiła go, by usiadł i sięgnęła po bukłak z wodą. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami przed Fenrisem, wzięła jego rękę i zmyła brud pomieszany z krwią. Najdelikatniej, jak umiała, złapała koniuszkami palców ostrą łupinę skały i pociągnęła ku sobie. Lyrium zaświeciło, krew zaczęła się sączyć, ale z jego ust nie wydobył się nawet pojedynczy jęk. „Chciałabym też być taka twarda" – pomyślała dziewczyna i chwyciła za małą butelkę wódki.
– Będzie trochę bolało – powiedziała bez sensu. On wiedział przecież, że będzie, a ona wiedziała, że nic nie odpowie. Ale w ten sposób oswajała nieznośną ciszę.
Przytrzymała lekko jego dłoń, by łatwiej manipulować butelką i dopiero w tym momencie zdała sobie sprawę, że go dotyka. Odkrycie było tak nagłe, że z wrażenia zastygła z wódką w ręku.
Do tej pory Fenris unikał wszelkiego kontaktu fizycznego; z początku uznała to za syndrom nieufności, ale z czasem przekonała się, iż jest w tym coś więcej, jakaś dziwna skaza. Nie podawał nikomu ręki na pożegnanie, skrzywił się, gdy Varrik prowadzony ciekawością dotknął płyt jego oryginalnego pancerza, odsunął się z odrazą, gdy Merrill chciała przestudiować kształt znaków, który wydał jej się dziwnie dalijski. Dziś, chyba pierwszy raz, dobrowolnie zgodził się na obcy dotyk i Therina właśnie do tego doszła.
„Opanuj się, kobieto!" – przywołała się w myślach do porządku i polała odrobinę alkoholu na ranę. Wyczuła delikatny skurcz mięśni, więc nawet nie zastanawiając się, co robi, zbliżyła twarz do jego ręki i zaczęła dmuchać na ranę. To był odruch – jako najstarsza z rodzeństwa zawsze opatrywała rany bliźniaków. Gdy Carver wracał z podwórkowej potyczki albo Bethany spadła z drzewa, to zawsze Theri była ich ratunkiem. Do matki nie chcieli iść w obawie przed kilkugodzinnym wykładem o niebezpieczeństwach i niesubordynacji. Tylko że Fenris nic nie wiedział o jej wspomnieniach, o jej nawykach starszej siostry. Bała się spojrzeć mu w oczy, więc sięgnęła od razu po długi kawałek materiału. A szkoda, bo wówczas ujrzałaby spojrzenie, jakiego jeszcze u elfa nie widziała: zaskoczone, zdezorientowane i miękkie. „Co ona robi?" – przeszło mu przez myśl, gdy Theri tak niespodziewanie załagodziła ból. Dotykała jego dłoni, a on nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś go dotykał. We wszystkim, co robiła, była taka delikatna. Gdy zawisła nad raną z butelką alkoholu, miała tak zdziwiony, zamyślony wzrok, że zaczął się zastanawiać, czy czasem linie lyrium nie ułożyły się dla niej w jakiś napis. A potem jeszcze to dziecięce zadowolenie z siebie, gdy dmuchała na piekącą skórę. Fenris skarcił się w myślach, że w ogóle zastanawiają go takie bzdury. Jednak nie mógł oderwać wzroku od jej zgrabnych palców, w których poszarpany, szary materiał zamieniał się w fachowo założony bandaż. Jego przedramię pokryły nachodzące na siebie ukośnie warstwy materiału, tak, że opatrunek przypominał kłos zboża. Theri rozdwoiła końcówkę tkaniny i zawiązała supeł. Całkiem zadowolona z dzieła dopiero teraz spojrzała w twarz swojemu pacjentowi. Para niesamowicie zielonych oczu patrzyła na nią badawczo. Drgnęła. Jeszcze nikt nigdy tak na nią nie patrzył. Hipnotyzująca zieleń tęczówek.
– Ekhm, jeśli nie macie nic przeciwko, moglibyśmy już ruszać. Na takie rzeczy zawsze będzie czas po powrocie – Varrik nie mógł się powstrzymać. To byłoby dla niego niezdrowe, gdyby darował sobie ten komentarz.
Elf mruknął „dziękuję", a Theri uśmiechnęła się tylko lekko. Poszukała Płomienia, włożyła go na siłę za pasek i wzięła Bethany pod rękę. Razem ruszyli w obranym wcześniej kierunku.
Wiedziała, że to koniec. Że już nic nie da się zrobić. W jaki sposób mogła myśleć tak jasno, tak logicznie? Przypomniała sobie: gdy umierał ojciec, było identycznie. Nie potrafiła nic powiedzieć, nie umiała krzyczeć. Ani płakać. Dlaczego nie mogła płakać, przecież w takich momentach się płacze? Bethany leżała na jej kolanach, w jej piersi sterczały dwie strzały. „Wypuścił dwie na raz. Dwie w jednym momencie. Skąd mają drewno na łuki? Na strzały? Skąd te czarne pióra na lotki?" – myślała. Bethany nie mogła oddychać. Chciała coś powiedzieć, ale nie dała rady. Na końcu po prostu się uśmiechnęła. I tyle. Umarła. „Przez tą zwichniętą nogę nie mogła się uchylić, choć widziała łucznika" – przemknęło jej przez myśl, gdy dłonią zamykała siostrze oczy. Wielkie, brązowe oczy jej ojca.
– Hawke? – Avelina stała u progu pokoju. Wokół było bardzo ciemno, całe mieszkanie Gamlena tonęło w zaduchu i mroku. Dziewczyna nie odpowiedziała.
– Hawke, nie możesz siedzieć w tej dziurze cały czas. To nic nie da, nic nie zmieni. Twoja matka też chce, byś w końcu wyszła do świata.
– Mama? – zapytała nieprzytomnie. Therina, tym razem, nie usłyszała od matki ani słowa wyrzutu, ani jednego oskarżenia, obarczenia winą. Ale nie musiała.
– Jeśli twoją matką jest Leandra Amell, to tak, właśnie ona – rzekła zirytowana strażniczka. Podeszła do dziewczyny i złapała ją za ramię. – Sama załatwia wszystkie formalności w sprawie tej waszej posiadłości rodzinnej, ale ty mogłabyś chociaż pokazać się wicehrabiemu. No już, zbieraj się. I, na Stwórcę, zrób coś z tymi włosami, bo wyglądasz jak pomalowany na rudo snopek siana.
– Ja? – zapytała Theri, posyłając Avelinie lekki uśmiech i wymownie spoglądając na jej włosy.
– A pewnie. Nie wiem, czemu niby kasztan miałby być lepszy od marchwi. Roślina to roślina – wzruszyła ramionami.
