Każdy pocałunek, którym go obdarowywała, był ciepły. Niósł ze sobą delikatny dotyk żółtych płatków słonecznika i zapach lata poruszanego mocniejszymi powiewami wiatru. Sama lśniła w dziennych promieniach światła, gładząc skórę kolejnymi kwiatami, zdrapując naskórek na ostrych zakończeniach łodyg.

Łamała schematy delikatnością swojego głosu; uśmiechała się przez oczy, wrodzoną gracją kojąc nawet najśmielszy dotyk, najbardziej desperackie zbliżenie jego utraconej duszy. Kochała go tak czysto, tak skrycie i niewinnie, zaścielając coraz to nowsze połacie imaginacji wspólnych momentów życiowych w spełnionej przyszłości, że i on zatracał się w jej słowach, w jej myślach, pożądaniu.

Oboje chcieli spokoju, kapki szczęścia oraz własnych czterech kątów. Myślała o daniu mu potomstwa, dawno temu utraconej troski, życzliwości, bezinteresownej opieki. Sama cierpiała, komparowana do uczuć innych; przeświadczona o fakcie powinności stania na linii startowej czegoś, czego nie chciała. Nieustannie brnęła wraz z oczekiwaniami, wyzywającym wzrokiem raz straconej przyjaciółki, nie doświadczając zatopienia we własnych uczuciach, lękach, egoizmie.

Naiwnie trzeźwa obserwowała z boku każdy centymetr jego skóry, odkrywając szaleńczy ogień desperacji i pod własną cerą, zgrzaną od splątanych emocji, czerwoną od bólu, od wyrzeczonej cierpliwości – od pożądania, nieustającej gonitwy.

Stojąca na skraju z rozłożonymi ramionami, poraniona czasem, krwią i łzami rozwierała ramiona, ani myśląc o porażce. Nie dopóki wciąż patrzył na wszystko w ten sposób, mimowolnie szukając czyjegoś ciepła.

Bał się, bał się do stopnia fobii, bez chwili wytchnienia unikając prostych ścieżek, natrętnych pytań, zawiedzionych spojrzeń. Ona jednak patrzyła z czułością, bez potrzeby wyjaśnienia. Chciała po prostu dotknąć go raz a dobrze, pozbawiona wahania, lśniąca niewinną żółcią słonecznika już kiedyś pielęgnowanego między palcami specjalnie dla niego.

Teraz miał być gotowy na przyjęcie ciepła skrywanego w jej włosach.

Choć wciąż zbyt spłoszony by wyszeptać słodycz tego imienia. Myślał, że nikt nie widział jego oczu płonących żalem straconych lat na pogoni za smakiem zemsty, który szybko zjałowiał w przeschniętych słodkością wargach.

Ona widziała. I nie czuła ani grama strachu, gdy patrzyła mu w twarz z obezwładniającą dawką zapomnianych już uczuć.

Sasuke-kun.

Ten głos prowadził do rażącej jasności, mogącej sparzyć przy gwałtowniejszej reakcji; rozlać parujący wosk na palce i oszpecić skórę. Ale jej oczy, tak duże, tak ufne i błękitne, zdawały się samym swym stoicyzmem gasić wszelką agresję każdej strony.

Myślę, że to już czas, byś opuścił tę spękaną skorupę i pozwolił się znowu przytulić, Sasuke-kun.

Och, co to za miękkość? Co za cudowny zapach?

Ino?