A/N: Jak Kiedyś Ci obiecałam, Madi, napisałam kolejny historyczny romans z naszymi bohaterami w rolach głównych. Początkowo miał to być one part, ale opowiadanko się rozrosło, więc będzie co poczytać.
Liczę, że się spodoba. Jakby nie patrzeć, pracowałam nad nim cały ten miesiąc, gdy nie miałam dostępu do sieci. ;-)
Tymczasem pozdrawiam!
Asia
Disclaimer: Sadly... not mine!
„SEKRETY BŁĘKITNEGO ZAMKU"
I
Samantha Carter była podenerwowana. Właśnie podróżowała publicznym powozem do swojego nowego miejsca zamieszkania i zastanawiała się, jaki będzie jej nowy dom.
Jeszcze rok temu jej stopa nie stanęłaby w czymś tak niewygodnym i brudnym. Jeszcze rok temu panna Carter nie podróżowałaby w towarzystwie plebsu. Niestety, wszystko się zmienia i jej życie również się zmieniło, a wszystko dlatego, że rodzinna fortuna Carterów obróciła się w perzynę.
Ojciec nigdy nie rozmawiał z nią o interesach. Nie o tym. Trzymał ją z dala od wszystkiego, co nie przystoi bogatej, mądrej, dobrze wychowanej pannie z dobrego domu. Biznes był sprawą mężczyzn, nie kobiet i tego trzymał się Jacob Carter. Zamiast tego, jej rodzic skupiał się na jej edukacji, manierach no i talentach, inwestując w ich rozwój za pomocą najlepszych nauczycieli i guwernantek. Te ostatnie były niezbędne, ponieważ po śmierci pani Carter, matki Samanthy, dziewczynka drastycznie potrzebowała kobiecego wzorca i przewodnika, zwłaszcza, że Jacob nigdy ponownie się nie ożenił. Ból po śmierci żony i nowonarodzonego syna na zawsze już go zmienił, czyniąc z córki jedyne światło jego życia.
Tak czy owak, były generał nie szczędził na jedynaczkę, zapewniając jej wszystko, co najlepsze i zapewne byłoby tak dalej, gdyby nie gniew natury…
Nie było tajemnicą, że gro pieniędzy obracanych przez Cartera pochodziło z zamorskiego handlu. Statki pływały w tę i we w tę, przywożąc za mórz egzotyczne towary, a potem zabierając rodzime produkty do dalekich krajów. Flota handlowa Jacoba Cartera był bardzo znana, szanowana i bez wątpienia godna zaufania, ponieważ jej właściciel był honorowym człowiekiem, ręczącym za swe interesy nie tylko oficerskim słowem honoru, ale też własnym majątkiem, który był niezwykle potężny. Nikt nie przewidział jednak, że nawet tak wielkie bogactwo nie wystarczy, gdy największy sztorm, jaki w życiu widziano, zatopi dziewięć z dziesięciu jego statków, pozostawiając ten ostatni w tak kiepskim stanie, iż to cud, że dopłynął do jakiegokolwiek portu, o uratowaniu kilku marynarzy nie wspominając.
Biedny generał nie miał wyjścia. Kupcy, którzy dotąd byli jego partnerami, teraz stali się wierzycielami, desperacko próbując odzyskać choć resztki utraconych pieniędzy i dobijając się do jego drzwi dniami, i nocami. Jacob, będąc sobą, postawił sobie za punkt honoru spłacenie długów i w ostatecznym rozrachunku pozostał prawie bez grosza. Sprzedał wszystko, z rodzinną posiadłością włącznie, spłacając wszystkich, co do jednego. Stać go było tylko na mały domek na obrzeżach miasta, z jedną tylko gospodynią, która zajmowała się praniem, sprzątaniem oraz gotowaniem. Ojciec i córka musieli zapomnieć o luksusach, i jak się również okazało o przyjaciołach, a raczej fałszywych przyjaciołach, którzy odwrócili się plecami od bankruta i jego jedynaczki. Tylko jeden człowiek pozostał im wiernym kompanem- generał George Hammond, który zaproponował oficerowi pożyczkę i dach nad głową. Naturalnie, Jacob odmówił grzecznie, dając do zrozumienia, że nie potrzebuje takiego wsparcia. Był gotów odzyskać pieniądze dzięki własnemu wysiłkowi. Może już nigdy majątek Carterów nie miał być taki sam, ale rodzina nie potrzebowałaby cudzej jałmużny. Zamiast więc pożyczać, oficer postanowił powrócić do czynnej służby i dzięki zamorskim wojaczkom zarobić na utrzymanie córki. Nie miał pojęcia, że Samantha nie zamierzała siedzieć bezczynnie, gdy ojciec ryzykował życiem, by mogli związać koniec z końcem. Powzięła ona niezłomne postanowienie, że sama dołoży się do rodzinnej kasy i stanowczo zakomunikowała ojcu, iż zamierza podjąć pracę. Nie trzeba mówić, jaki szok owo stwierdzenie wzbudziło w generale…
- Absolutnie się na to nie zgadzam, Sammie!- wykrzyknął kategorycznie.- Moją powinnością jest zapewnić ci byt, a nie na odwrót! Cóż to za absurdalny pomysł?- dorzucił.
- Jedyny rozsądny, ojcze.- odpowiedziała.- Oboje wiemy, jak zarabiają żołnierze, nawet oficerowie. Na dodatek żołdy są wypłacanie żołnierzowi, a nie jego rodzinie. Z czego więc mam żyć w międzyczasie?- argumentowała.
- Z oszczędności, które nam pozostały.- powiedział Jacob.
- Jak długo, ojcze?- zauważyła.- Kupno tego domku to i tak był wielki wydatek. Nie zaprzeczaj. Wiem to doskonale!- rzuciła szybko, widząc, że próbował.- Nie jestem naiwna, ojcze i z pewnością umiem liczyć. Na dłuższą metę nie damy rady. Nie we dwoje…- mówiła spokojnym, rzeczowym tonem.- Jeśli zostanę guwernantką, a z moim wykształceniem zapewne bez trudu znajdę zajęcie, nie będziemy musieli martwić się o wikt i opierunek dla mnie. Na dodatek, będę miała pensję, z której być może zdołam nawet co nieco odłożyć na czas, gdy już zdrowie nie pozwoli ci więcej podróżować. Między nami dwojgiem, możemy to zdobić, zaoszczędzić na czarną godzinę, papo. Sam nie zdołasz tego dokonać i wiesz o tym doskonale.- dokończyła roztropnie.
Jacob długo milczał. Nie podobało mu się to, co usłyszał z ust córki, lecz zdawał sobie sprawę, że Samantha miała dużo racji. Tym nie mniej, ból rozdzierał mu serce na myśl, że jego dziecko, jego jedyna, ukochana i wypieszczona córka będzie musiała pracować, być na łasce obcych ludzi, zamiast cieszyć się przyjemnościami życia, do których była przyzwyczajona, i które w jego pojęciu były jej więcej niż należne, zważywszy na fakt, iż w tak młodym wieku została półsierotą. Wszystko by oddał, żeby jej tego oszczędzić, ale prawda była taka, że nie miał już co. Nie chciał, ale musiał się zgodzić na ten szalony pomysł. Przysiągł sobie jednak, że z całych sił będzie walczył o zapewnienie jej lepszej przyszłości, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi. Tak więc, stanęło na tym, że gdy generał znów wybierze się za morza, walczyć w ojczystej marynarce, ona wcieli swój plan w życie i uda się tam, gdzie poprowadzi ją przeznaczenie.
W realizacji owego postanowienia niespodziewanie dopomógł nieoceniony gen. Hammond, który słysząc o pomyśle (był nim równie zaskoczony, co Jacob i stanowczo, lecz bez sukcesu go odradzał), pociągnął za kilka sznurków i po niedługim czasie wyszukał dla panny Carter posadę u szanowanego, aczkolwiek nieco ekscentrycznego byłego pułkownika, który po śmierci żony samotnie wychowywał syna w odludnej, ale podobno uroczej posiadłości ziemskiej na północy kraju. Znajomi ręczyli za jego charakter, a sam George zasięgnął języka pomiędzy byłymi podwładnymi pułkownika, potwierdzając jego status człowieka honoru. Dopiero wtedy poinformował nieco zniecierpliwioną chrześniaczkę, iż nareszcie nadarzyła się okazja do urzeczywistnienia jej przedsięwzięcia.
Reakcja dziewczyny była natychmiastowa i nader entuzjastyczna. Korzystając z podanego jej adresu, Samantha szybko skreśliła do pułkownika kilka pełnych zdrowego rozsądku słów, ofiarowując mu swoje usługi oraz załączając list polecający od „wuja" Hammonda, jako rękojmię jej rzetelności i wykształcenia, po czym wysłała to wszystko pierwszym umyślnym gońcem, jaki się nadarzył. Odpowiedź otrzymała już po tygodniu, wraz z zaliczką na poczet podróży, co było dla niej niejaką niespodzianką. W swoim liście pułkownik poinformował ją także, że nie będzie jej w stanie osobiście powitać w posiadłości, ponieważ wyjeżdża w interesach, a pod jego nieobecność wszystkie problemy należy zgłaszać ochmistrzyni, pani Janet Fraiser (a od niedawna) Jackson, która w takich przypadkach zajmuje się domostwem. Wypowiedź oficera była najłagodniej mówiąc zwięzła i mogłaby pewnie uchodzić za oschłą, gdyby nie dołączone do niej banknoty, znak, że nadawca jest człowiekiem hojnym, a co za tym idzie, dobrym. Nie było bowiem powszechnym, by pracodawca opłacał podróże ludzi, których dopiero zamierzał zatrudnić, i których zupełnie nie znał.
Tak więc, już w trzy dni po otrzymaniu zaproszenia do Blue Caisleán (Błękitnego Zamku- jak przetłumaczyła jej irlandzka gosposia), Samantha Carter spakowała swój niewielki kuferek, zabierając tylko najpraktyczniejsze suknie oraz ozdoby (nie, żeby zostało jej wiele tych cenniejszych, na czas jej nieobecności przechowywanych w domu Hammondów), kilka srebrnych monet na drogę oraz koszyk jedzenia od Siobah (gosposi) i ruszyła w drogę.
Dwa dni wcześniej ze łzami w oczach pożegnała ojca, który zaciągnął się na powrót do floty i niemal natychmiast został wysłany z misją, a teraz pomachała rodzicom chrzestnym na pożegnanie. Nie było jej łatwo, ale nie dała po sobie poznać, jak boli ta rozłąka. Była, jest Carter, a Carterowie nie płaczą. Zebrała się więc w sobie i z dumnie uniesioną głową przemierzała drogi oraz bezdroża, by dotrzeć do rezydencji swojego nowego żywiciela.
Na miejscu znalazła się po trzech długich dniach jazdy w ciasnym i szczerze mówiąc, śmierdzącym powozie oraz półgodzinnej pieszej wędrówce we wskazanym przez miejscowego chłopa kierunku. Jak się bowiem okazało, dyliżans sporym łukiem omijał Błękitny Zamek, zatrzymując się na rozstaju dróg.
Nienawykła do dźwigania swych bagaży, była potwornie zmęczona, gdy już dowlokła się na miejsce (chłop może i był pomocny, jeśli chodzi o wskazówki, ale bynajmniej nie zaproponował, że odniesie jej kuferek), lecz widok nowego domu zrekompensował jej udrękę.
Jeśli zastanawiała się, skąd wzięła nazwa posiadłości pułkownika, teraz miała odpowiedź. Dwór, choć bynajmniej nie wielkości zamku, był jednakże imponujący. Zbudowany z szarego, wpadającego w błękit kamienia, w którym rozpoznała granit, miał dwa piętra, z rzędem wysokich okien każde, lekko spadzisty dach w nieco ciemniejszym kolorze niż ściany oraz zapierający dech w piersiach ogród, z potężnym stawem rybnym, kwitnącym teraz grążelami, otoczony kamiennym murem, wykończonym kutą bramą wjazdową. Do wejścia prowadził kolisty, wysypany żwirem podjazd, pośrodku którego była wielka kwiatowa rabata, a wszystko to było nienagannie zadbane.
Wzięła głęboki oddech, zanim sięgnęła po kołatkę i zastukała do dębowych drzwi. Chwilę potem otworzyła jej młoda dziewczyna w typowym stroju służącej i usłyszawszy nazwisko gościa, poprowadziła blondynkę do salonu, po czym popędziła, by odszukać ochmistrzynię.
- Panno Carter? Jestem Janet Fraiser Jackson, aczkolwiek samo Jackson wystarczy.- usłyszała za plecami nowa guwernantka i odwróciwszy się na pięcie, stanęła twarzą w twarz z niską, nieco rudowłosą kobietą o łagodnych rysach, z której niewątpliwie biła aura autorytetu.- Muszę przyznać, że zaskoczyło nas pani przybycie dzisiejszego dnia. Pułkownik był przeświadczony, że przyjedzie pani w piątek…- mówiła.- Pokój jeszcze nie gotowy, ale jeśli zechce pani poczekać, Cassandra szybko się z tym uwinie.- dodała.
- Samantha. Proszę mi mówić Samantha.- uśmiechnęła się córka Jacoba, ściskając dłoń pani Jackson.- Przepraszam, jeśli moje przybycie sprawiło kłopot…- dorzuciła szczerym tonem.- Pułkownik nie sprecyzował daty, a w domu czułam się bardzo samotna po wyjeździe ojca, więc spakowałam się i jestem…
- Och, proszę się nie przejmować!- stwierdziła Janet.- To żaden kłopot. Jak powiedziałam, Cassie to szybka dziewczyna. Raz dwa przygotuje sypialnię, a tymczasem, może oprowadzę panią po domu i przedstawię panicza?- zaproponowała, gestem przywołując służącego, który zaraz zajął się bagażem.
- Bardzo chętnie.- uśmiechnęła się guwernantka, chociaż nadal była zmęczona. Skoro jednak miała poczekać z odpoczynkiem, to równie dobrze mogła się zaznajomić z miejscem i jego mieszkańcami, zwłaszcza ze swoim podopiecznym.
Wnętrze domu było stonowane, ale urządzone ze smakiem i naciskiem na wygodę. Choć bez wątpienia pełne historii, miało również wszystkie współczesne udogodnienia, które ułatwiały nie tylko życie, ale też pracę służbie, która uwijała się jak w ukropie pod czujnym okiem ochmistrzyni. Nikt jednak nie zignorował eleganckiej panny, lecz zamiast tego, Samantha zawsze usłyszała przyjazne powitanie i poczuła ciepło na duszy. Najwyraźniej trafiła między dobrych ludzi.
Charlie O'Neill był uroczy. Inne słowa jakoś nie przychodziły jej do głowy, kiedy na niego patrzyła. Ten pięcioletni aniołek miał wielkie, ciemne oczy, burzę brązowych, niepokornych włosków, skręconych w słodkie loczki oraz maniery młodego dżentelmena.
- Witaj, Charlie.- powiedziała Samantha, wyciągając ku niemu dłoń.- Jestem panna Carter i będę twoją guwernantką.- przedstawiła się malcowi, który niepewnie uścisnął jej rękę, odpowiadając słodkim głosem:
- Dzień dobry, mam'zelle. Jestem Charles Jonathan O'Neill. Miło mi panią poznać.- powiedział z powagą, rumieniąc się przy tym słodko.
- Mnie również jest bardzo miło.- posłała mu szeroki uśmiech.- Charles, to bardzo poważne imię dla małego chłopca. Czy miałbyś coś przeciwko, gdybym jednak nazywała cię Charlie?- zapytała łagodnie.
- Jestem dużym chłopcem!- zaprotestował, lecz po chwili dodał:- Mój papa jednak nazywa mnie Charlie, więc pani też może, mam'zelle.- rzucił łaskawie.
- Cieszę się.- rozpromieniła się blondynka i w tym momencie wtrąciła się Janet:
- Skoro prezentację mamy już za sobą, to może podam kolację?- zaproponowała.- W ten sposób poznacie się bliżej, zanim przyjdzie pora na spoczynek.
- Co ty na to, Charlie?- Samantha zwróciła się do chłopca.- Dotrzymasz mi towarzystwa przy stole?
- Tak, madame.- przytaknął szybko i z niekłamanym entuzjazmem.
Nie było sekretem, że panicz miał wilczy apetyt. Tajemnicą było jednak, jak zdołał pomieścić to całe jedzenie w tak smukłym ciałku, jak jego własne. Z drugiej strony, jego ojciec także lubił dobrze zjeść, a bynajmniej nie należał do otyłych. Zapewne więc chodziło o krew…
- Możesz mi mówić Samantha.- zaproponowała, lecz zdecydowanie się sprzeciwił.
- Jest pani dorosła, mam'zelle.- powiedział.- Dorosłym należy się szacunek.- stwierdził z namaszczeniem.
- To może chociaż „panno Samantho"?- spytała.
Na to mógł się zgodzić, choć jak się potem okazało i tak często zwracał się do niej per „mam'zelle" lub „panna Carter". Taki już po prostu był- pełen szacunku. Z biegiem czasu jednak zaczął ją nazywać nieco inaczej…
Reszta wieczoru zleciała bardzo szybko i nim Samantha się spostrzegła, leżała w wielkim, wygodnym łożu z baldachimem, w niezwykle kobiecej w porównaniu do reszty domu sypialni.
Sen nie przyszedł lekko, bo w jej głowie kotłowało się wiele myśli, wspomnień i planów, ale gdy już nadszedł, przyniósł ze sobą wypoczynek jakiego potrzebowała.
W końcu, jutro oficjalnie zaczynała pracę…
TBC
A/N: Ujdzie? Kiepskie? Dajcie znać!
