Początek tego tekstu powstał dość dawno, zaraz po tym, jak pierwszy raz obejrzałam Reichenbach Fall. Odleżał sobie trochę, nim o sobie przypomniał i zmusił mnie do rozwinięcia.

Relacje między bohaterami raczej kanonicznie, duże stężenie Sherlocka i Molly. Dla odmiany nie John.

Z pozdrowieniami dla Siean Riley i Cassiopei za towarzyszenie mi w pisaniu.

Disclaimer: I don't own any characeters and my writing is non-profit.


Prolog

Kostnica zawsze budziła w nim dziwne, mieszane uczucia. Nikomu by się do tego nie przyznał, w końcu on nie miał uczuć, a jednak… Przypominał sobie, że kiedyś o mały włos tutaj nie trafił. To był jeden, jedyny raz, kiedy Mycroft stracił panowanie nad sobą. Do tamtego czasu był dla Sherlocka irytującym starszym bratem, denerwującym i niechcianym opiekunem. Tamtego dnia pierwszy, i ostatni raz wydał się Sherlockowi groźny. Nieubłagany.

Sherlock miał wtedy dziewiętnaście lat, maturę zdaną dwa lata wcześniej i pomiędzy uczęszczaniem na studia medyczne, gdzie na przemian błyszczał wiedzą i oblewał egzaminy, doprowadzając prowadzących do rozpaczy, odkrywał jednocześnie chemię. Urywał się z wykładów, by spędzać długie godziny w laboratorium, ale szybko obserwowanie substancji pod mikroskopem przestało mu wystarczać. Miał już dostateczną wiedzę o truciznach, by móc zacząć, w swoim mniemaniu ostrożnie, eksperymentować. Narkotyki stanowiły dla niego wyzwanie, więc testował, na ile jego umysł jest silny. Udawało mu się przez prawie dwa miesiące, aż któregoś razu źle skalkulował dawkę.

Mycroft był wściekły. Ledwie Sherlock oprzytomniał w szpitalu i przestał wymiotować, zmusił go do wstania i słabego jak dziecko, na trzęsących się nogach, zaprowadził na sam dół, do kostnicy, nie zważając na protesty lekarzy i pielęgniarek. Pytał, czy Sherlock naprawdę chciał, żeby brat zabrał go z tego zimnego, stalowego stołu. Nie wzruszył się, gdy chłopak kolejny raz pozbywał się zawartości dawno opróżnionego żołądka.

Potem Mycroft zrobił coś jeszcze. Być może uznał, że śmierć nie robi na nim wrażenia, bo zabrał go dwa piętra wyżej. Patrz, mówił i zmuszał go do zajrzenia do sali, gdzie młoda kobieta leżała na szpitalnym łóżku tak, jakby to był ten stalowy stół. Bez życia. Patrz, skoro nie rusza cię śmierć, syczał mu do ucha Mycroft, trzymając go w pionie. Tym razem miałeś szczęście, ale mogłeś być teraz taki, jak ona. Ciało żyje, ale umysł umarł. Bo o to jedno się troszczysz, prawda? Na tym jednym ci w życiu zależy.

Tak, zależało mu. Mycroft zostawił go wtedy samego w szpitalu na cały długi tydzień, gdy nie wolno mu było ruszyć się z sali choćby na krok. Sherlock nie przypominał sobie, kiedy jeszcze tak potwornie się nudził, ale jednocześnie wiedział, że Mycroft osiągnął swój cel. Kobieta na łóżku i stół w kostnicy zlały się w jeden obraz, a w myślach obijało mu się ciągle – to może być twój umysł. Oczywiście śmierć zabiłaby również nudę, ale rozwiązanie samo w sobie było pospolite, nudne.

Oblał wtedy semestr, spędził koszmarne trzy miesiące pod jednym dachem z Mycroftem, który dołożył wszelkich starań, by wyciszyć sprawę, a wraz z nadejściem jesieni wrócił na zajęcia i znów zarywał noce nad kolejnymi eksperymentami, ale pozostał czysty.

Dlaczego to wszystko przypomniało mi się właśnie w tej chwili? Sherlock wstrząsnął głową, zirytowany, że coś takiego mogło mu się przyplątać akurat teraz, kiedy był zajęty. Odgarnął włosy z czoła i skupił się ponownie na tym, co mówiła Molly. Czasu było niewiele, a mieli jeszcze dużo do zrobienia.

Nie sądził, że kiedykolwiek znajdzie się w kostnicy i będzie patrzył na efekt ich wspólnej pracy - samego siebie leżącego na metalowym stole. Młodzieniec o czarnych lokach z na pół zmasakrowaną twarzą miał płaszcz Sherlocka, miał jego szalik, dokumenty i zegarek. Nie był już bezimiennym ciałem, przywiezionym poprzedniego dnia z miejsca jakiejś katastrofy, ale stał się Sherlockiem Holmesem, miał nim być dla całego świata prócz dwóch osób.

Gdy szedł na dach szpitala, miał szczerą nadzieję, że mimo wszystko Mycroft nie będzie musiał podpisywać żadnego aktu zgonu. Ani fałszywego, ani prawdziwego. Tym bardziej nie chciał, żeby John identyfikował jakiekolwiek zwłoki. To by chyba było nie w porządku. Pomyślał przelotnie, że zmienił się od tamtego incydentu z narkotykami. Troszczył się o coś jeszcze.

Znów miał rację. Dobrze zrobił, przygotowując się zawczasu. Nie przewidział tylko jednego. Gdy Moriarty dał mu coś na „zachętę" do skoku, Sherlock wiedział już, że musi zaryzykować. Plan wykonany pospiesznie z Molly nagle wydał mu się nie dość precyzyjny. Czy to oznaczało, że się bał? Nie, nie mógł, Sherlock Holmes nie mógł się bać, nie teraz, nie w tej chwili. Zrobił to, co musiał. Zerwał połączenie, odrzucił telefon.

I skoczył.