A/N: Poniższe opowiadanie, czy też pierwszy jego rozdział, to wynik połączenia słownika terminów mleczarskich, który przypadkowo wpadł mi w łapki na zajęciach, pomysłów podsuwanych przez przyjaciółkę, mojej własnej wyobraźni i wszystkiego, co udało mi się wyszukać poprzez Google. Jak na razie pisanie tego sprawa mi wielką frajdę i pomaga w unikaniu obowiązków, dlatego mam nadzieję, że niektórym spośród Was też się spodoba.
Od razu ostrzegam - na wsi bywam kilka razy do roku, chyba nigdy nie widziałam z bliska krowy, a jajka to tylko z supermarketu. Google pomaga, ale, wiadomo, nigdy nie można być wszystkiego pewnym, dlatego też nie obiecuję, że wszystko co będę tu opisywać będzie stuprocentowo zgodne z prawdą. Słowem, nie znam się na tym, ale czy kiedykolwiek niewiedza powstrzymała pisarza? ;)
Mogę Wam więc życzyć tylko jak najmilszego czytania (i przy okazji przyjemnego długiego weekendu). Hodwy!
#
Rozdział 1, czyli prolog
Jak większość głupich pomysłów, wszystko zaczęło się od zakładu.
Były urodziny Sama, alkohol lał się litrami, a Dean wyjął telefon z kieszeni i zdążył jedynie kliknąć główną stronę przeglądarki, kiedy naskoczyła na niego Jo, próbując wyrwać mu telefon z ręki i narzekając, że jest uzależniony. To rozpętało dyskusję o stanie dzisiejszego świata, w którym dzień bez dostępu do Internetu byłby równoznaczny z Dniem Apokalipsy. Dean, z głową ciężką od wypitego piwa, upierał się, że co jak co, ale dla niego byłby to pikuś. Dzień bez Internetu? Phi! On wytrzymałby nawet miesiąc!
Oczywiście nikt nie chciał mu wierzyć. Wszystko byłoby dobrze, gdyby trzymał buzię na kłódkę i zmienił temat… ale Sam, drań jeden, patrzył na niego z takim politowaniem, że Dean bez zastanowienia wyciągnął w jego stronę rękę, wypowiadając najbardziej przeklęte słowa świata.
- Założymy się?
Sam i Jo, śmiejący nazywać się jego rodziną, specjalnie dla niego wybrali niewielkie gospodarstwo agroturystyczne na niewielkiej farmie, położone w najbardziej zapyziałej wsi jaką widziało oko ludzkie. Do najbliższego miasteczka (bo tej dziury nawet nie dało się nazwać „miastem") było ponad 20 kilometrów, a w okolicy chyba nie było nawet żadnego porządnego spożywczaka. Jego kolaboranci dopilnowali, by w domku nie było dostępu do Internetu (czy nawet do żadnego lepszego urządzenia komputerowego); postarali się również o odłączenie go z sieci internetowej w telefonie i życzyli miłego miesięcznego wypoczynku. A Dean był zbyt dumny, by kazać się im wypchać i wrócić do swojego przytulnego, cywilizowanego mieszkanka w dużym mieście.
I dlatego właśnie dwa miesiące później, pewnego upalnego dnia lipca, Dean zaparkował samochód na największym zadupiu wszechświata i rozejrzał się wokoło, osłaniając oczy dłonią.
Tuż przed nim stał nieszczęsny dom, który wyglądał, jakby był w stanie pomieścić maksymalnie trójkę gości równocześnie. Nie był jednak w najgorszym stanie – gdyby Dean był w lepszym humorze, być może potrafiłby przyznać, że niewielki drewniany budynek wygląda nawet przytulnie. Przy wejściu, na parapetach i na małych balkonach pyszniły się donice z kwiatami i ziołami, a na kamiennej dróżce prowadzącej do głównych drzwi wylegiwał się bury kot.
Dean zlustrował wzrokiem wszystko, co znajdowało się dookoła – kilka innych budynków, z pewnością przeznaczonych na wszystko to, co właściwie robi się na farmie (a o czym Dean nie miał bladego pojęcia), drzewa pełne owoców, i zieleń, wszechobecna zieleń.
Dean już teraz miał jej dość.
Wzdychając ciężko, poprawił pasek torby na ramieniu, rzucił ostatnie tęskne spojrzenie w stronę Impali i ruszył w stronę domku.
Wewnątrz przywitał go zapach gotowanej kapusty. Dean skrzywił się niemiłosiernie i zasłonił nos ręką. Na korytarzu nie było niczego, co choćby w najmniejszym stopniu przypominałoby recepcję, więc Dean, chcąc nie chcąc, skierował swe kroki w stronę drzwi, które najprawdopodobniej prowadziły do kuchni.
Smród kapusty był tu jeszcze bardziej nie do zniesienia i Deanowi załzawiły oczy. Otarł je jedną ręką, a palcami drugiej zabębnił w drewnianą framugę.
Postać, pochylająca się nad kuchenką, obróciła się w jego stronę. Okazała się ona niewysokim mężczyzną o przydługich włosach, z wielką drewnianą chochlą w dłoni i ustami wypchanymi jedzeniem.
- Cześć – powiedział Dean niepewnie, podczas gdy kucharz lustrował go zaintrygowanym spojrzeniem, wciąż coś przeżuwając. – Jestem Dean.
- Siemano, Dean – wymlaskał facet.
Dean przestąpił z nogi na nogę, nieco zbity z tropu.
- Jestem nowym gościem – powiedział drogą wyjaśnienia.
- A – odparł tamten. – No właśnie. To dlatego nie kojarzę twojej gęby.
Dean zmarszczył brwi, zaskoczony sposobem, w jaki najwyraźniej traktowało się tutaj klientów.
- Czy… czy wiedzieliście, że miałem dziś przyjechać? – zapytał. – Być może zaszła jakaś pomyłka i pomyliliście daty. Jeśli tak, to nic się nie stało, mogę wyjechać. Nawet zaraz. – To był jakiś pomysł. Gdyby Dean wrócił teraz do miasta, miałby dobrą wymówkę na to, czemu jednak musiał zrezygnować z tych przymusowych wakacji…
- Coś się wymyśli, luzik. – Mężczyzna machnął ręką trzymającą chochlę. – I tak nie ma tu teraz nikogo innego. Możesz sobie nawet wybrać pokój.
Wspaniale, pomyślał Dean bez entuzjazmu.
- Ach. No dobra. – Poprawił pasek torby i rozejrzał się niepewnie dokoła. – Pewnie trzeba będzie najpierw załatwić jakieś formalności…
- A skąd. Możesz od razu iść na górę – powiedział kucharz bezceremonialnie, po czym odwrócił się z powrotem w stronę kuchenki, nucąc coś pod nosem.
Okej. Być może nie był to pięciogwiazdkowy hotel, ale Dean czuł się dziwnie, kiedy ten obcy koleś traktował go jak kogoś niechcianego i niepotrzebnego. Nie tak powinno się to odbywać.
- Sam mam tam iść? – zapytał być może nieco zbyt burkliwie, bo mężczyzna popatrzył na niego przez ramię, z nosem w garnku z kapustą.
- A co, może przewodnika ci potrzeba?
Dean zmrużył oczy i wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział. Zamiast tego odwrócił się na pięcie i omal nie wpadł na osobę stojącą tuż za nim.
- Ugh, sorry – wyrzucił z siebie, odsuwając się o krok. Osobą okazał się ciemnowłosy mężczyzna, niosący jakieś wiadro. Dean przez chwilę wpatrywał się w wysokie kalosze, które facet miał na nogach. Nigdy wcześniej nie widział nikogo w tak wielkich kaloszach.
- Nie ma sprawy – odparł mężczyzna głębokim głosem i Dean podniósł na niego wzrok. Wreszcie ktoś nieco bardziej ogarnięty w sprawach kultury osobistej niż ten pacan z chochlą…
Wow.
Mężczyzna uśmiechał się do niego przyjaźnie i Dean spędził dobre paręnaście sekund, wgapiając się w jego twarz. Nie dość, że był uprzejmy, to jeszcze jego twarz wygląda jak z okładki magazynów z celebrytami. Ciemne, potargane włosy, cień zarostu na mocno zarysowanej szczęce, pełne usta i, jakby tego wszystkiego było mało, duże niebieskie oczy.
- Cześć – palnął Dean, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. No bo serio, rzadko spotykał gości, których bez wahania mógłby nazwać przystojnymi. Ten tutaj najwyraźniej był miłym wyjątkiem od reguły.
- Dzień dobry. – Mężczyzna znów uśmiechnął się, co pogłębiło delikatne zmarszczki w kącikach jego oczu. Spoglądał na Deana jeszcze przez chwilę, a potem nagle popatrzył ponad jego ramieniem na stojącego w głębi kuchni niskiego gościa od kapusty. – Gabriel? Przyniosłem świeże jajka.
Dean opuścił wzrok na wiadro, które mężczyzna trzymał w ręce, dopiero teraz zauważając, że do połowy jest wypełnione jajkami. Potem spędził jeszcze kolejnych kilka sekund, wgapiając się w te wielkie kalosze.
- Połóż je tam – odparł Facet Od Kapusty, czy też Gabriel. – O, Dean, ty jeszcze tutaj? Korytarzem w prawo, schodami na górę, drzwi po prawej. Wybierz jeden z wolnych pokoi i czuj się jak u siebie.
Dean skinął w milczeniu głową, jeszcze raz zerknął na Ciacho W Kaloszach, a potem wyminął go i uciekł na górę.
