Petunia Dursley z natury była osobą bardzo praktyczną i twardo stąpającą po ziemi. Prychała z pogardą, kiedy miała nieszczęście spotkać jednostkę melancholijną, z głową w chmurach. Uważała, że to bezsensowne, głupie i nieodpowiedzialne.
Tego dnia zmuszona była pojechać, aby odebrać z dworca swojego siostrzeńca wracającego z tej jego szkoły dla dziwolągów. Razem z mężem czekała, stukając nogą niecierpliwie aż dzieciak pożegna się z tymi innym z jego gatunku.
Wreszcie odwrócił się i jej spojrzenie napotkało zielone oczy tak podobne do oczu jej zmarłej siostry. Oczy błyszczące radością życia. Lily miała taki sam wyraz oczu. Wesoły i radosny przemieniający się jednak w smutek na widok siostry.
Pani Dursley nienawidziła tego wyrazu. Przypominało jej to, że nie jest nawet godna zwyczajnego spojrzenia, jakim tamta darzyła wszystkich wokół. Petunia nienawidziła czuć się gorsza. Ale się czuła. Lily zawsze była ładniejsza, bardziej lubiana, bardziej kochana przez rodziców. Ale oczywiście to jej nie wystarczyło. Musiała być zawsze obrzydliwie cudowna i wyjątkowa, stając się czarownicą. Musiała doszczętnie pogrążyć swoją siostrę. I w tej chwili już nikt nie zauważał Tuni Evans. Zawsze była tylko Lily i Lily.
Pamiętała jak się wtedy czuła, i kiedy Potter dostał się pod ich dach, poprzysięgła sobie, że nie pozwoli, aby ich dziecko tak samo cierpiało tak samo jak ona kiedyś, ale patrząc w te zielone oczy zaczynała wątpić.
Petunia nie była głupia, może na początku była nieco zaślepiona, ale teraz, napewno wiedziała, że postępuje źle. Widziała, jaki był jej syn. Wiedziała, że palił, demolował, znęcał się nad słabszymi. Ona to widziała, ale Vernon nie. Nic nie mówiła. Tak było łatwiej. Udawać, że nic się nie dzieje, że żaden problem nie istnieje. Dlatego nigdy nie reagowała.
Za to Harry zawsze był inny. Miły. Posłuszny. Spokojny. Grzeczny. Ale to on, a nie jej syn mieszkał dziesięć lat w komórce pod schodami. To on zawsze dostawał mniej jedzenia. To on zawsze musiał pracować i usługiwać.
I nagle pani Dursley zrozumiała jak bardzo była dla niego okrutna. Oceniając go przez pryzmat zazdrości do nieżyjącej już siostry nie tylko nigdy nie dała mu domu, miejsca, do którego chciałby wracać, ale wręcz postarała się, aby go nienawidził.
Ale gdy ponownie napotkała wzrok siostrzeńca, nie było już tam radości. Zniknęła jak za machnięciem jednej z tych ich różdżek. Pozostało tylko przygnębienie i niechęć. Niechęć skierowana do niej.
I Petunia znowu poczuła się tak jak przed laty. Jakby nie była godna tego, że jakiś czarodziej spojrzy na nią przychylnie. I choć teraz była górą, to czuła się upokorzona. Pielęgnowana przez lata nienawiść do wszystkiego, co ma związek z magią znowu zapłonęła w jej sercu.
Przecież to tylko zarozumiały bachor, który myśli, że jest lepszy, bo przyjęto go do tej szkoły dla dziwolągów. Należy mu się to wszystko i jeszcze więcej.
