Wszystkie rozdziały betuje Maja :*

CZĘŚĆ I

jeśli szukasz prawd

nie wkraczaj na trakt
trakty wiodą ku

a prawda jest tu

e. e. cummings

Muszę powiedzieć, że moje życie było… ba, moje życie jest pełne niespodziewanych wydarzeń. Niespodziewanych, dziwnych, przerażających. Czasami myślę, iż już dawno powinienem zwariować. Stracić zmysły i w końcu zająć należne mi, honorowe miejsce w Świętym Mungu. Coś się w końcu należy bohaterowi wojennemu, prawda? Nikogo nie obchodzi… Nikt nie chce zdawać sobie sprawy z tego, że czasami bycie mną, bycie cudownym Harrym Potterem, to niekończący się koszmar. Tak, jasne, że nie zawsze – ale kiedy te momenty już nadchodzą, ciężko jest nie rzucić wszystkiego w diabły. Zapomnieć i stać się kimś innym, lepszym, wolnym. Wolnym od odpowiedzialności, zobowiązań i siebie.
Może przede wszystkim od siebie.

Nie o tym jednak chciałbym mówić. Wśród historii, które mi się przydarzyły jest ta jedna, specjalna, do której tak często wracam we wspomnieniach. Historia o smaku, zapachu, kłamstwach i zapominaniu. W zasadzie to wszystko było od początku… przewidywalne. Ja naprawdę myślę, że mógłbym to przewidzieć, gdybym tylko… Cóż, gdybym był inny.

Ale zacznijmy od początku…

***

Czerwiec. Pierwsze promienie prawdziwie letniego słońca ogrzewają błonia Hogwartu, sprawiając, iż soczysta zieleń traw i drzew aż razi w oczy, a wszędzie można zobaczyć roześmiane twarze uczniów, cieszących się z nieodległych wakacji. Ja nigdy nie lubiłem czerwca. Koniec roku szkolnego zawsze równał się powrotowi do świata mugoli, dla mnie – powrotowi do Dursleyów. Bez magii, bez przyjaciół, praktycznie bez żadnych życzliwych mi osób. Lubię za to Hogwart. Tutaj w końcu po raz pierwszy poznałem smak szczęścia, tak bardzo przypominający wczesne, słodkie i odrobinę cierpkie jabłka.
Dlatego, mimo iż to zupełnie nieodpowiednia pora, uśmiecham się teraz, stojąc w oknie i pozwalając, aby słońce łaskotało moje policzki.

- Panie Potter, jeśli przyszedł pan tu po to, aby stać w oknie i głupkowato się uśmiechać, możemy darować sobie od razu, zanim mnie zemdli.

Przestałem się uśmiechać i odwróciłem od trochę przybrudzonej szyby. Myślałem tylko o tym, aby nie krzywić się zbyt ostentacyjnie – w końcu ja poprosiłem o to spotkanie.

- Witam – przywitałem się spokojnie.

Mistrz Eliksirów nie ma oporów – patrzy na mnie jak na coś obrzydliwego, czyli w zasadzie jak zwykle. W mojej głowie pojawiła się myśl, że niektórzy ludzie w ogóle się nie zmieniają – a przynajmniej nie ta konkretna osoba. Orli nos, czarne włosy, ziemista cera, upiorne smoliste szaty i odpychający wyraz twarzy. Odpychający? Ha! To doprawdy mało powiedziane. Bez zdziwienia stwierdzam, iż moja niechęć do tego mężczyzny od czasów szkolnych wcale a wcale nie zmalała, mimo że znam jego zasługi i minęło już tyle czasu. W każdym razie, teraz, na własne życzenie stoję w gabinecie Straszliwego Nietoperza jak kto głupi, a on sam łypie na mnie groźnie, krzyżując ramiona na piersi.
Od razu wróciły do mnie słodkie wspomnienia szlabanów. Jednakże obiecałem sobie, iż będę zachowywał się możliwie kulturalnie. Rzecz jasna na tyle, na ile dam radę.

- Dziękuję, że zgodził się pan ze mną porozmawiać – zaczynam wielce uprzejmie.

- Daj spokój, Potter. Po prostu nie wypada odmówić wielkiemu Wybawcy. – Drwiące skrzywienie wąskich ust. - Jak na razie nie masz za co dziękować. I nie wiem, czy będziesz miał, więc za dużo sobie nie obiecuj. – Snape przeszywa mnie mrocznym wzrokiem i zajmuje miejsce za biurkiem, z niechęcią wskazując mi krzesło.

- Postoję – staram się nie warknąć.

- Chyba się nie obrazisz, jeśli nie zaproponuję ci nic do picia? – spytał mężczyzna sarkastycznie.

Tylko się nie denerwować. Spokój. Jestem spokojny, jestem szumiącym potokiem…
Zawsze wiedziałem, że te psychoterapeutyczne brednie są bez sensu.

- Chyba od razu nie uschnę. Jeśli możemy przejść do rzeczy…

- Ależ się zrobiłeś szybki, Potter. – Czarna brew unosi się w moim kierunku.

Jaką ja mam ochotę mu przywalić.

- Widać ludzie zmieniają się z wiekiem – stwierdzam z wymuszonym spokojem. – Poprosiłem pana o spotkanie, ponieważ… mam prośbę.

- Doprawdy… – w twarzy Snape'a widzę, jak już zaczyna cieszyć się na myśl, że może mi odmówić. – Jakaż to prośba?

- Otóż – biorę głęboki wdech i po raz kolejny postanawiam być uniżenie grzeczny. – Jak pan zapewne wie, jestem szefem Biura Aurorów…

- Oczywiście, że wiem. Wciąż nie mogę się nadziwić lekkomyślności naszego drogiego ministra. – Snape westchnął teatralnie.

- Jeśli podważasz kompetencje Kingsleya Shacklebolta… - zacząłem, czując nagły przypływ złości.

- Nie przypominam sobie, abyśmy przeszli na ty – przerwał mi mój były nauczyciel. – I nie, nie podważam jego kompetencji. Raczej mam zastrzeżenia do pewnych jego… sentymentalnych decyzji.

- Sentymentalnych? – sapnąłem z oburzeniem.

- Miałem na myśli podyktowanych emocjami, Potter.

- Wiem, co znaczy słowo sentymentalny!

- Nie wątpię. Ale chyba nie jesteś tu po to, aby popisywać się swoją, bez wątpienia przeogromną, wiedzą?

- Nie – warknąłem. – Ma to związek z moją pracą. Nie pojawiłbym się tutaj, gdybym naprawdę nie musiał. Więc... pozwoli mi pan wyjaśnić?

Przez długą chwilę mierzymy się spojrzeniem.

- Mów, Potter. Nie mam nieograniczonej ilości czasu, nawet dla Wybrańca. – Stwierdza mężczyzna niezadowolonym głosem, który dobitnie uświadamia mi, iż mogę być wybawcą całego czarodziejskiego świata, ale dla niego wciąż jestem jedynie krnąbrnym bachorem.
Jakoś się z tym pogodzę.

- Widzi pan, chodzi o to… - zaczynam tłumaczyć, patrząc w bok.

Mam dziwne wrażenie, iż ta rozmowa nie będzie ani krótka, ani przyjemna.

***

Cholernie zmęczony wróciłem wieczorem do mojego… do naszego domu w dolinie Godryka. Od progu przywitał mnie jakże przyjemny zapach czegoś gorącego i, bez wątpienia, smacznego – mogę wyłapać nutki szałwii, bazylii i jakichś ostrych, korzennych przypraw. Burczenie w brzuchu uświadamia mi, jak bardzo zgłodniałem, toteż szybko zrzucam płaszcz i buty, kierując się nieomylnie w stronę kuchni.
Muszę powiedzieć, że jest to chyba moje ulubione miejsce w domu – przestronne, przytulne, z ogromnym stołem, nieprzebraną ilością słoiczków na półkach, ukośnymi okienkami i staromodnym piecem, idealnym, by, popijając jabłecznik, ogrzewać się przy nim w deszczowe dni. Może to zabrzmieć głupio, ale zawsze marzyłem o takiej właśnie kuchni. Nie, żeby było to pole moich wyczynów kulinarnych…

Zastaję Ginny czytającą przy stole jakąś książkę i chrupiącą grzankę z marmoladą. Gdy unosi na mnie wzrok, w jej ciepłych oczach pojawiają się iskierki. Gdybym był nieco bardziej utalentowany w kierunku liryki, opisałbym bardzo poetycko, w jaki sposób dokładnie migoczą, ale niestety, moje talenty idą w zupełnie inną stronę.

- Cześć, kochanie. Późno wróciłeś. – Nie ma tu wymówki, jest tylko proste stwierdzenie faktu.

- Cześć. – Całuję ją w usta, czując wyraźnie smak truskawkowej marmolady. – Przepraszam, po prostu… Strasznie długo mi zeszło u Snape'a. – Wykrzywiam się wymownie a obrazowo.

- Och. I jak ci poszło? Zgodził się? – Ginny, skupiając na mnie całą uwagę, zamyka książkę, czytaną stronę zakładając łyżeczką.

Przewracam wymownie oczami.
- Cóż…

- Czekaj… usiądź, dam ci kolację i opowiesz mi wszystko na spokojnie. Ze szczegółami.

Obserwując, jak moja narzeczona krząta się przy kuchni, nie mogę powstrzymać głupiego, szowinistycznego uśmieszku samozadowolenia. Ginny, stawiając przede mną talerz z aromatycznym gulaszem, rzuca mi miażdżąco – pobłażliwe spojrzenie.

- Był Ron dzisiaj? – pytam, próbując dania. Pycha, jak zwykle.
- Tak. Myślał, że może już wróciłeś i rozczarowało go, że nie usłyszy najświeższej relacji z rozmowy z Nietoperzem – roześmiała się. – Chciał zaczekać, ale obiecał Hermionie, że pomoże dzisiaj w porządkowaniu jej księgozbioru.

Prycham w gulasz.
- Już ja sobie wyobrażam, jak on się do tego palił… Przecież to robota na kilka miesięcy.

- Nie zaszkodzi mu odrobinę poobcować z lekturą, tak lub inaczej.

- Jesteś okrutna – stwierdzam z przekonaniem.

- Skoro tak twierdzisz. – Kobieta uśmiecha się słodko. – A teraz mów, jak było?

- Ech… – na samo wspomnienie niemal tracę apetyt. – Cóż, Snape nie zmienił się ani na jotę, jeśli jesteś ciekawa. To nadal okropny, arogancki, przekonany o własnej wyższości, antypatyczny dupek socjopata.

- Aha. I, jak widzę, twoje… uczucia co do niego też się ani trochę nie zmieniły. – Ginny próbuje się nie roześmiać. – Czego się spodziewałeś?

- Nie wiem – przyznaję. – Od wojny minęło już tyle czasu. Od naszego pobytu w szkole. Myślałem, że… No, ale on chyba jest zupełnie odporny na upływ lat.

- Tak przypuszczam. Wredny za życia i po śmierci. Byłabym jednak wdzięczna, gdybyś przeszedł do sedna.

Westchnąłem.
- Wygląda to tak, że jak w końcu pozwolił mi powiedzieć, o co go proszę, to omal mnie nie wyśmiał. Chociaż… w zasadzie to jednak wyśmiał.

- Jakiś ty biedny… - Ginewra z sarkastycznym uśmiechem poklepała mnie po ramieniu.

- Tak, sam nie wiem, jak to przeżyłem. W każdym razie Snape wyraził się dość dosadnie…

- Mianowicie?

- Wspomniał coś o tym, że skoro Ministerstwo zrobiło szefem Biura Aurorów kompletnego bezmózga, który nie zna receptur kilku podstawowych eliksirów, to on nie czuje się w obowiązku uzupełniać braków w mojej edukacji… że te lata w Hogwarcie niczego mnie nie nauczyły, co go w ogóle z moim podejściem nie dziwi… I, że jak chcę kogoś otruć, to mogę kupić sobie w aptece cykutę.

Ginny zachichotała.

- Ale chyba nie wziąłeś go na poważnie?

- Z tą cykutą? Nie, ale to kuszący pomysł.

- Miałam na myśli raczej to, że nie jesteś bezmózgiem. Prosiłeś o naukę kilku najbardziej skomplikowanych eliksirów, a ma to służyć nie uzupełnianiu edukacji, a być pomocą w twoich… zadaniach. – Gdy tym razem prycha, w jej głosie nie ma rozbawienia i wiem, do jakiego tematu zaraz powróci.

W zasadzie to ja niewiele jej mówię o swojej pracy. Ale… po co ma zdawać sobie sprawę, czym tak naprawdę plamię sobie ręce? Z jakimi trudnościami muszę się zmagać i ile krwi wymieszać z błotem? To nie jest jej świat, nigdy nie był. Wolę, żeby myślała, iż bycie Aurorem to w moim przypadku bieganie za drobnymi złoczyńcami z piękną, błyszczącą odznaką. To trochę okrutne, ale lepiej chyba ją okłamywać, tak jak w tym akurat momencie.

Wzruszam niedbale ramionami, poprawiając na nosie okulary, które mi się nieco zsunęły i wracam do jedzenia.

- Tak więc, na razie nic z tego nie wyszło. I poważnie wątpię, czy Snape się zgodzi.

- Więc nie dał jeszcze ostatecznej odpowiedzi? – zdziwiła się Ginny.

- Hm, nie bezpośrednio, chociaż to było ewidentne. Powiedział, że pomyśli i przyśle mi sowę, ale podejrzewam, że chodziło mu tylko o to, aby trochę pobawić się moim kosztem, trzymając w niepewności.

- Mówisz to dziwnie spokojnie. Nie zdenerwowało cię jego zachowanie? – Kobieta przygląda mi się z zastanowieniem, nawijając kosmyk długich, miedzianorudych włosów na palec.

- Prawdę mówiąc, miałem straszną ochotę go przekląć, ale już ochłonąłem.

- Mój bohater! – po jej okrzyku śmiejemy się oboje i, na szczęście, nie wracamy już do tematu mojej pracy. Rozmawiamy za to o pracy Ginny – od roku jest trenerką Harpii z Hollyhead, i, choć pochłania jej to mnóstwo czasu, radzi sobie nadspodziewanie dobrze; drużyna kierowana jej ręką odnosi coraz to nowe spektakularne sukcesy.
Jak dobrze, że o Quidditchu można rozmawiać bez końca.

Dużo, dużo później, leżąc już w łóżku i czując przy sobie ciepło zwiniętej w kłębek Ginny, zaczynam analizować cały mój dzisiejszy dzień, niemal godzina po godzinie. To jedna z pierwszych rzeczy, jakich nauczyłem się w Biurze Aurorów – bardzo pomaga uporządkować myśli. Życie też zresztą – niepotrzebne wspomnienia możesz zacząć od razu wyrzucać z pamięci. Czasami to naprawdę bardzo przydatny proces. Szybko robię przegląd dzisiejszych wydarzeń i – chcąc nie chcąc – zatrzymuję się na rozmowie z hogwarckim Mistrzem Eliksirów. Minęły już czasy, kiedy szczerze żałowałem, że taki ktoś zjawił się na świecie, jednak… nie potrafię myśleć o nim z sympatią. Tak, był szpiegiem, tak, był jak i ja marionetką w planie Dumbledore'a, kochał moją matkę, ale… wszystko, co mogę z siebie wykrzesać to pewna doza ostrożnego szacunku i uprzejmości. Wydaje mi się, iż to już i tak nieprzyzwoicie dużo.

Faktem jednak jest, że gdybym nie musiał, nigdy w życiu nie chciałbym z nim rozmawiać. Pod żadnym pozorem, na barchanowe gacie Merlina, jak zwykł mawiać George Weasley. Jednak… nie mam wyjścia. Są pewne umiejętności, które muszę posiąść i nie chodzi tu o warzenie kilku śmiercionośnych eliksirów, bo z tym, wbrew pozorom, jestem sobie w stanie sam poradzić. Po prostu musiałem coś powiedzieć Ginny. Tak szczerze, potrzebuję pomocy z oklumencją. I legilimencją. Podejrzewam, że ktoś z mojego otoczenia może… nieważne. Czasy, w których żyjemy wciąż i wciąż nie są tak spokojne, jak byśmy chcieli. Zagrożenia, wraz ze śmiercią Voldemorta, nie pochowały głowy w piasek… Wręcz przeciwnie, ciągle się czają. W dodatku... już jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że największe niebezpieczeństwa są właśnie w człowieku. W nas. I… porozmawiam jutro z Kingsleyem. Może wpłynie na Snape'a…

***

Najbardziej zatłoczone miejsce w Ministerstwie, gdy nadchodzi pora lunchu, to oczywiście stołówka. Siedząc przy małym stoliku w kącie pomieszczenia, dziabię kanapki widelcem i po raz setny tego roku obiecuję sobie, że już więcej tutaj nie przyjdę. Jedzenie jest podłe, a połowa pracowników niezmiennie się na mnie gapi, wypatrując jakiejś anomalii w moim zachowaniu… Założę się, iż tylko czekają, aż zaraz wskoczę na stół i odtańczę taniec hula. W zielonym meloniku i z szympansem na ramieniu. Nikomu jakoś nie przeszkadza fakt, że pracuję tu już trochę czasu i nigdy nie wydarzyło się nic, co poddawałoby w wątpliwość moje zdrowie psychiczne.
Tak jestem zajęty roztrząsaniem swoich nieszczęść, iż niemal nie zauważam, jak na sąsiednie krzesło opada wyraźnie zmęczony Ron, z trzaskiem kładąc na blacie tacę ze swoim lunchem.

- Dlaczego oni każą nam jeść to świństwo… Jak mamy dobrze służyć ministerstwu na tak marnym wikcie? – pyta standardowo, usiłując wyjąć łyżkę ze swojego budyniu, co wbrew pozorom nie jest takie proste, budyń bowiem ani myśli się poddać.

- Ja też się cieszę, że cię widzę – uśmiecham się krzywo. – Trzeba było przynieść lunch z domu.

- Daruj sobie dobre rady… Cholera! – budyń wybrał akurat ten moment, aby skapitulować i wypuścić łyżkę ze swych mazistych odmętów, ochlapując cały przód aurorskiej szaty Rona.

- Wyglądasz uroczo – zarechotałem.

- Tak… dokładnie, jakby obrzygał mnie Krzywołap – skrzywił się okropnie i za pomocą różdżki oczyścił sobie ubranie.

- To on cię kiedyś obrzygał? – zainteresowałem się, odsuwając od siebie definitywnie kanapki.

- Nie chcę o tym mówić, to zbyt traumatyczne doświadczenia były. – Rudzielec wznosi oczy ku sufitowi, i przystępuje do oględzin budyniu pod kątem przydatności do spożycia. – A propos traumy właśnie… Jak poszło wczoraj?

- Nijak – wzruszam ramionami. – Stary Nietoperz się na mnie powyżywał i odmówił, czego się spodziewałem.

Na szczęście Ron nie potrzebuje dokładnej relacji; i tak zna sprawę ze szczegółami.

- Naślij na niego Kingsleya.

- Już to zrobiłem. – Wymieniamy rozbawione spojrzenia i Weasley w końcu decyduje się podnieść łyżkę z budyniem do ust.

- Nie radziłbym ci tego jeść. – Wzdycham w duchu. – Zaraz po przerwie mamy przesłuchanie.

- Czyje?

- Seamus wczoraj złapał Lestrange'a – mówię przyciszonym głosem.

- W końcu! Dopiero teraz mi to mówisz? – na twarzy mojego przyjaciela pojawia się ostry, wilczy uśmiech, nie mający nic wspólnego z rozbawieniem, za to sporo z okrucieństwem i ponurą, mściwą satysfakcją. Znam ten uśmiech na pamięć. Tak często widuję go w lustrze… - Mogę się nim zająć? – oczy Rona, przed chwilą beztrosko rozbawione, przypominają hartowaną stal. Nie chcę… nigdy nie chciałem, aby takie były.
Dlatego powoli kręcę głową.

- Ja to zrobię. Ale wszyscy będą musieli być obecni. Dlatego… lepiej nie jedz.

Ron skinął mi ponuro i odepchnął od siebie tacę z budyniem. Po blisko czterech latach czynnej pracy w tym zawodzie udało mu się już powściągnąć niemal wszystkie ludzkie odruchy w obliczu tortur, zawsze jednak miał słaby żołądek.
Zresztą, ten budyń i tak nie wyglądał dobrze.

***

Gorąca woda kłującymi igiełkami spada na moją twarz i spływa po ciele, rozgrzewając i oczyszczając. Powiedziałbym, że oczyszczając z krwi, ale przecież żadnej krwi nie było… przynajmniej nie na mnie.
Potrząsnąłem ze złością głową i wyszedłem spod prysznica, myśląc, że niedługo zacznę zachowywać się jak Lady Makbet. Niezmiernie wkurzające.

Nie patrząc w lustro, osuszam się i ubieram, zmuszam do uśmiechu i wracam do salonu, tym razem dla odmiany wypełnionego ludźmi. Ginny zaprosiła na kolację Rona i Hermionę oraz Andromedę Tonks z małym Teddym. Do dzieciaka i jego babci uśmiecham się już szczerze: Teddy to żywe srebro o zręczności Nimfadory i usposobieniu Lupina. Brakuje mi Remusa, a w takich chwilach najbardziej…

- Cześć, wujku. – Szare oczy wpatrują się we mnie z zabawną powagą. – Zagramy w Eksplodującego Durnia? – pyta konspiracyjnie.

- Jak tylko ciocia Hermiona, twoja babcia i Ginny pójdą poplotkować – odpowiadam podobnym szeptem – bo Hermiona znów zmyję mi głowę za nieedukacyjne gry…
Chłopiec zachichotał.

- A opowiecie mi, jak z wujkiem Ronem pokonaliście bazyliszka? – zapytał już głośno, na co Ron przysunął się bliżej nas, zadowolony z uwolnienia spod skrzydeł Hermiony, a wszystkie obecne w pokoju kobiety przewróciły oczyma i poszły do kuchni, zagłębić się w omawianiu bardziej sensownych tematów.

Teddy wyciągnął talię kart z kieszeni.

- Fred i George byliby z ciebie dumni – roześmiał się Ron.

Karty błyskawicznie zostały rozdane. Byliśmy już w połowie partii, gdy poczułem, jak ktoś przechodzi przez barierę zaklęć wokół naszego domu. Zakląłem bezdźwięcznie pod nosem. Jak ja nie lubię nieproszonych gości.

- Zaczekaj tu, Teddy, zaraz wrócimy.

Widząc, że podnoszę się z miejsca, Ron bez słowa rusza za mną. Spokojnie przechodzimy przez kuchnię. Ginny, która też poczuła przełamanie bariery, stoi już w oknie, usiłując wzrokiem rozproszyć szarość zmierzchu. Posyłam jej uspakajający uśmiech.
Kładę dłoń na drzwiach wyjściowych i, maksymalnie się koncentrując, sięgam swoją magią ku przybyszowi. Natychmiast go rozpoznaję i otwieram drzwi.

- Kingsley! Cóż sprowadza pana Ministra w nasze skromne progi? – unoszę wymownie brwi, a Shacklebolt w przepraszającym geście rozkłada ręce. Wie doskonale, że nienawidzę mieszać życia prywatnego z pracą, a więc musiało się stać coś niecierpiącego zwłoki.

- Witaj, Harry. Ron. – Skinął głową. – Przepraszam, że was nachodzę, ale i tak byłem w okolicy i… cóż, lepiej pewne wiadomości przekazywać osobiście, nie ryzykując żadnych niepewnych środków komunikacji.

- Wejdziesz?

- Na sekundę. – Kingsley wszedł do przedpokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.

- Co się stało? – zapytałem cicho.

- Zamieszki we wschodniej części Londynu. Zginęło kilka osób. – Minister westchnął ze znużeniem i przesunął dłonią po twarzy.

- Dlaczego wcześniej mnie nie zawiadomiłeś? – zdenerwowałem się. – Możemy zaraz…

- Nie, Harry. – Tubalny, jedwabisty głos mężczyzny przerwał mi tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Była już tam Brygada Uderzeniowa. Teraz nic nie jesteś w stanie zrobić.

- Więc co? – Ciśnienie już mi się niebezpiecznie podniosło.

- Przede wszystkim rozmawiałem ze Snape'em – Zabawne, że nawet na twarzy Shackelbolta na wspomnienie o nim pojawia się drobne skrzywienie – i łatwo nie było, ale zgodził się… nam pomóc.

- Tak za nic? – Głos Rona jest pełen niedowierzania.

- Nie, nie za nic, ale to już nie wasza rzecz – uciął mężczyzna. – Poza tym, musiałem naświetlić mu sytuację. Ze szczegółami. Tak więc, Harry, on wie wszystko. Uważaj. Idź do niego za kilka dni.

- Cóż, patrząc na aktualne wydarzenia, to nie jest mój największy problem – zauważyłem. – Czy coś jeszcze?

- Nie schrzań tego, nie masz żadnego planu B. A Snape jest niestety najlepszy.

- Daj spokój, doskonale wiem, że to jedyna opcja. – A jeśli się nie uda, to trudno, dodaję w myślach. Przeżyłem gorsze rzeczy. I nienawidzę być pouczany, nawet w dobrej wierze. – Dzięki, że to załatwiłeś.

- Nie ma sprawy.

- Na pewno nie powinniśmy jechać na miejsce zamieszek? – słyszę we własnym głosie chłód, stanowczość i opanowany niepokój. Naprawdę, nie wiem, skąd mi się to bierze.

- Wszystko już pod kontrolą.

Tak, chciałbym wierzyć, że cokolwiek jest jeszcze pod pieprzoną kontrolą.
Milcząco kiwam głową.
Kingsley żegna się i aportuje tuż za drzwiami, na które wciąż bezmyślnie patrzę. Do rzeczywistości przywraca mnie dotyk ręki Rona na ramieniu.

- Harry, wiem, że to paskudna sprawa, ale… nie nasze kompetencje. Na razie. – W cichym głosie mojego przyjaciela znajduję potwierdzenie swoich obaw. Przynajmniej on nie próbuje mnie pocieszać.

- Zdaję sobie sprawę, tylko… nie potrafię nic nie robić. – Powiedziałem, zanim zdołałem pomyśleć o ugryzieniu się w język.

Nie odwracając się, wiem, że potrząsa głową.

- Ten twój…

- Jeśli znów wspomnisz, że mam kompleks bohatera i chcę ratować wszystko i wszystkich, to przeklnę cię jakimś obrzydliwym upiorogackiem Ginny – ostrzegam.

- Dobrze już. Wracajmy do reszty. Teddy na nas czeka.

Więc wracamy. Perfekcyjnie uśmiechnięci i nieporuszeni, nie mówiąc, z kim, ani dlaczego się widzieliśmy. Zauważam dokładnie, jak Hermiona lustruje nas kolejno spojrzeniem, nic jednak na razie nie mówi – i tak wszystkiego się dowie, tak czy inaczej. Sama pracuje w Ministerstwie.
Gdy obserwuję Rona grającego z Teddym kolejną partię kart, kobieta korzysta z okazji i przysiada się bliżej mnie.

- Fatalnie wyglądasz, Harry. – Zauważa, korzystając z faktu, iż Ginny pochłonięta jest rozmową z Andromedą.

Chyba tylko wieloletnim przyjaciołom wybacza się tak bezceremonialne uwagi.

- To znaczy, że kiedyś wyglądałem dobrze?

- Nie kpij. Martwię się o ciebie, ciągle tylko praca i praca…

- Bez przesady. Mamy trochę… gorący okres… ale nie skarżę się.

Nie wygląda na przekonaną. Szczęśliwie, karty właśnie wybuchają, obwieszczając wszem i wobec sromotną porażkę Rona i, jak za dawnych lat, osmalając mu malowniczo twarz. Patrzę jak się śmieje, zastanawiając się, jak to możliwe, żeby nadal zachowała się w nim taka zwyczajna radość, rzeczywista i ciepła.
Ciekawe, czy mówi Hermionie wszystko.

***

Kilka godzin później mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że ja nie mówię Ginny wszystkiego i nie, nie mam najmniejszego zamiaru robić tego w przyszłości. Mam na względzie tylko i wyłącznie jej dobro.
Cóż, nie zrozumiała tego. Po kolejnej kłótni znów śpię na kanapie.
Pieprzone życie.
Oczywiście, miała rację mówiąc, że w ten sposób tylko coraz bardziej pogrążam siebie i nas – na dłuższą metę to jednak nic nie zmienia. Życie nie jest proste, jednoznaczne i czarnobiałe, to plątanina decyzji, zwątpienia i cieni. Czy to źle, że chcę chociaż fragment mojej egzystencji zachować nienaruszony?
Rozmowa z sufitem jest naprawdę bez sensu; skurczybyk ani myśli odpowiadać.

Czasem chciałbym z powrotem przenieść się w czasy szkolne… Co z tego, że żyłem w ciągłym zagrożeniu ze strony Voldemorta? Byłem szczęśliwy, nie mając nic do stracenia – mogłem tylko zyskać. Znacznie ciężej jest ochraniać to, co się ma, wiedząc, iż ma się wiele.
Doprawdy, bywam żałosny. Mam prawie dwadzieścia cztery lata, stare okulary, wściekłą narzeczoną, kilka wyimaginowanych problemów – jak gdybym mało miał tych prawdziwych – i niewymowny sufit. W takie noce, jak ta, marzę o byciu wezwanym na nocną akcję; niestety, już trzy dni z rzędu nic.
Żyć, nie umierać.

***

Kilka kolejnych dni mija jak w kalejdoskopie; niemal nie wracam do domu i wcale nie jest mi z tego powodu przykro. A przynajmniej nie aż tak bardzo. Wciąż ścigamy kilku śmierciożerczych niedobitków, a teraz doszły do tego te demonstracje w całej Anglii… Nie myślałem, że dożyję takich czasów. Chyba jednak powinienem przyzwyczaić się do faktu, że los trzyma w rękawie jeszcze niejedną niespodziankę. Ba, ma ich z pewnością cały plik i tylko czeka na odpowiedni moment.

Zmęczony i zaganiany, dopiero w okolicach piątku przypomniałem sobie o Snape'ie. Naprawdę, tylko jego brakuje mi do szczęścia… Bodajby go, kurwa, szlag jasny trafił. Niestety, wiem, że to się nie stanie – ja nigdy nie miałem szczęścia, zwłaszcza w takich kwestiach. Co mi jednak pozostało? Zacisnąć zęby i cierpieć. Do Hogwartu udaję się późnym wieczorem; jakimś cudem udaje mi się przekonać Filcha, aby mnie wpuścił – trzeba było się, co prawda, powołać na dyrektora, ale myślę, że McGonnagall nie będzie miała mi tego za złe. W każdym razie, musiałem poczekać na korytarzu, aż Filch łaskawie raczy poinformować
Nietoperza, iż ma gościa. A potem, aż zejdzie do gabinetu.
Nie lubię, kiedy karze mi się czekać. Może to dlatego wpadam w wyjątkowo podły nastrój.
Trudno, Harry, przecież on nic ci nie zrobi, już dawno nie jesteś dzieciakiem. Zamknij oczy i myśl o Anglii, jak mawiała królowa Elżbieta.
Pełen najgorszych przeczuć pukam do drzwi; wkładam maksymalny wysiłek w to, aby owo pukanie zabrzmiało możliwie obraźliwie.

- Proszę.

Pokój pogrążony jest w półmroku, a Snape oczywiście siedzi za biurkiem, trochę przygarbiony, patrząc na mnie krzywo.

- Dobry wieczór – wnoszę się na wyżyny dobrego wychowania.

- Witam, Potter. Jak to miło, że w końcu raczył pan tutaj dotrzeć. – Ciemna brew wymownie unosi się w górę. – A już myślałem, że ominie mnie wątpliwy zaszczyt bycia pańskim nauczycielem.

- Gdyby tak się stało, nie omieszkałbym z radością pana o tym poinformować. – Z mojego głosu znika wszelki ślad wymuszonej uprzejmości. Ten facet działa jak katalizator na moją złość.

- Cóż. Po tym, jak ktoś poleciał z jęzorem do samego Ministra Magii, nie sądzę, aby był sens próbować uniknąć tego, o co prosił. Przynajmniej do czasu, aż po raz kolejny okaże się, iż jesteś kompletnym beztalenciem i niczego się nie nauczysz. – Kącik ust Mistrza Eliksirów uniósł się we wrednym uśmieszku. – Czyli, nie powinno nam to zająć więcej niż dwa tygodnie, licząc optymistycznie.

Harry, myśl o Anglii, a raczej o ocaleniu swojej skóry. Snape jest ci potrzebny, a jeśli go teraz zabijesz, ktoś na pewno zauważy. Choćby Filch.

- Podobno zgodził się pan uczyć mnie całą przerwę wakacyjną w Hogwarcie. Dziękuję. – Ha, Hermiona byłaby ze mnie dumna.

- Nie miałem żadnego wyboru, Potter. – Niedbałe wzruszenie ramion. – Nauczanie nieodpowiedzialnych smarkaczy sztuki obrony i sondowania umysłu nie jest moją ulubioną wakacyjną rozrywką.

- Snape! Do cholery, nie jestem twoim uczniem już od dawna, więc uważaj na słowa – warczę.

- Drażliwy na punkcie swej bohaterskiej dumy, jak zawsze. Cóż, niektórzy ludzie się nie zmieniają – zauważa ze złośliwym politowaniem. – Ale, odłóżmy na chwilę na bok twój spektakularny egocentryzm. Musimy ustalić daty spotkań.

- Konkretny dzień w tygodniu odpada. Nie jestem w stanie przewidzieć czasu swojej pracy – mówię, przemagając rosnącą we mnie chęć mordu.

- Trudno, będziemy ustalać i weryfikować to na bieżąco. Miejsce?

- Hmm… - zastanowiłem się. Mój dom odpada z powodów oczywistych. – Nie możemy tutaj?

Wciąż przechodzą mnie dreszcze na wspomnienie lekcji, jakie pobierałem tu u niego na piątym roku, ale wolę wybrać mniejsze zło.
Snape kręci głową.

- Potter, nie zostaję tu na wakacje.

Na moment zapada cisza i mam wrażenie, że Nietoperz zmiażdży mnie wzrokiem.

- Tak myślałem, że nie mogę się po tobie spodziewać kompletnie niczego, Potter. Cóż, do końca roku szkolnego możesz przychodzić tutaj, poinformuję o tym dyrektorkę.

- Świetnie. – Marzę tylko o wyjściu stąd.

- W porządku. A teraz ukróćmy nasze męki i idź już.

Zachowuje się, jakby udzielał mi audiencji, skurczybyk. Mimo wszystko to jednak ulga, móc się stąd ewakuować…
Odwracam się i robię już kilka kroków w kierunku wyjścia, kiedy nagle zdaję sobie z czegoś sprawę.

- Ale… nie ustaliliśmy, kiedy…

- Skontaktuję się z tobą w przyszłym tygodniu. – Chcę spytać, w jaki sposób, ale protekcjonalne spojrzenie skutecznie zamyka mi usta.
Na odchodnym nie mogę sobie odmówić tej małej, dziecinnej przyjemności trzaśnięcia drzwiami.
Tak na osłodę.