(Początek krótki, tak na próbę)
Prolog
Loki kompletnie nie umiał całować. O, co to, to nie. Zapewne, główną przyczyną tego stanu, był całkowity brak doświadczenia. Bo i gdzie go nabyć, gdy pół życia spędza się na opracowywaniu planu przejęcia władzy nad światem (co nieodmiennie nasuwało zabawne skojarzenia z pewną myszą o zbyt wielkiej głowie), a drugie pół na koncentrowaniu się na poczuciu niesamowitej krzywdy własnej? Niezależnie od fatalnej techniki całowania, słodycz i delikatności jego ust, wynagradzała wszystko. Były to wargi, które chciało się pieścić wciąż i wciąż od nowa, na wszystkie możliwe sposoby. Najlepiej więc byłoby, gdyby mężczyzna po prostu pozostawał nieruchomy, pozwalając mu przejąć całą inicjatywę.
Bo Tony całować potrafił, o tak. I tu również można stwierdzić, że jest to kwestia doświadczenia. Ogromnego doświadczenia, zbieranego, wręcz kolekcjonowanego, przez lata. Technikę więc miał opanowaną do perfekcji i sam nieskromnie stwierdzał, że nie ma takiej rzeczy, której nie potrafiłby zrobić z ustami. Tak, wiele lat, wiele ćwiczeń, wiele kobiet. Ale pierwszy raz, jego wprawione wargi, całowały usta mężczyzny. Delikatne, słodkie usta. Zupełnie inne, niż Starka. Te były dość szorstkie, czasem wręcz spierzchnięte, jak często się zdarza mężczyznom. Wrażenie to potęgował jego charakterystyczny zarost, którego nie pozbyłby się za nic w świecie.
I może to właśnie to, ta równowaga, to wzajemne uzupełnianie się, sprawiło, że nie mogli przerwać pocałunku, nie mogli oderwać się od siebie.
A może to ta hojnie polewana rosyjska wódka "Bajkalska" …?
Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się od Natashy. A może raczej od Clinta. Generalnie od tego, że się zaręczyli, a więc raczej od agenta Bartona, bo to w końcu on zadał decydujące pytanie. Chociaż, gdyby nie odpowiedź Taszy, w ogóle nie byłoby o czym mówić. Tak samo jak przy poprzednich razach, gdy Hawkeye zadawał decydujące pytanie. W sumie więc, zaczęło się od tego, że Black Widow wreszcie powiedziała tak.
A miało to miejsce w Budapeszcie, mieście dla nich szczególnym.
Jej kojarzył się z pracą, a nawet z tym, co parę lat później działo się w Nowym Jorku. Z tą różnicą, oczywiście, że na Węgry nie najechali kosmici.
Jemu kojarzył się z czymś zupełnie innym. Ona wiedziała i też pamiętała, ale nigdy do tego nie wracała.
Dziwny to był układ, ona i on. Dziwne było to, co się między działo.
„Miłość jest dla dzieci" - Dlatego, gdy nikt nie słuchał, lubił nazywać ją dziecinką. A ona tego nienawidziła.
Miała u niego dług. Powtarzała to tysiące razy, jakby chcąc przekonać samą siebie. A on nienawidził, gdy cokolwiek dla niego robiła. Bo bał się, co się stanie, gdy uzna swój dług za spłacony.
Znali się od lat. Jak dwa łyse konie. W każdym tego słowa znaczeniu. Nikt nie znał jej tak, jak znał on. Każdą jej słabość, każdy lęk... Dlatego, gdy przesłuchiwała Lokiego, a bóg jej groził, przez chwilę czuła lęk.
Właśnie takie rzeczy trzymały ich razem. Tak niewiele, a jednocześnie, było to właściwie wszystko, co mieli.
Był więc Budapeszt, byli oni... Pracy nie było. Stolica Węgier była taka, jaką zapamiętał ją Clint.
- Tasza, wyjdź za mnie –Powiedział automatycznie, naturalnie, jakby pytał, czy chce jeszcze kieliszek szampana. Ale całkowicie szczerze i zupełnie poważnie. Noc była już stara, cicha, szara. Tuż przed świtem. Nie spał tej nocy ani godziny, a i ona niewiele. A znał ją na tyle dobrze, by ani przez chwilę nie uwierzyć, że teraz usnęła. Ścisnął lekko jej dłoń, dając jasno do zrozumienia, iż wie, że nie śpi i ma mu odpowiedzieć. Chociaż odmawiała mu już wiele razy, chciał mieć pewność, że kobieta zdaje sobie sprawę, że oferta jest cały czas aktualna. Westchnęła zrezygnowana widząc, że jej podstępny plan został rozpracowany.
- Da – Powiedziała. Poduszka, w którą chowała twarz, nieco to stłumiła. Zgoda jednak była jednoznaczna. Clint zamarł zdziwiony. Rozbawiona Rosjanka uniosła się na łokciu i spojrzała na jego zastygłą twarz – Co jest, chyba liczyłeś w końcu na taką odpowiedź?
- Żartujesz sobie ze mnie? - Zdołał w końcu wykrztusić. Ona uśmiechnęła się szeroko i zawisła nad nim, oparta łokciami na poduszce, po obu stronach jego głowy. Spoważniała nagle.
- Ne shutite.
Tarcza musiała dowiedzieć się pierwsza. Naturalny wybór, biorąc pod uwagę, że żadne z nich rodziny nie miało. Organizacja Fury'ego była dla nich całą rodziną. Dość patologiczną, ale jednak. Poświęcili jej całe życie i właściwym było poinformowanie tejże wesołej familii o ich decyzji.
Padło na Coulsona. Nic dziwnego, on zawsze był pod ręką, nie wiadomo skąd. A poza tym, powiedzieć Philowi, to jak powiedzieć całej Tarczy, od Nicka Fury'ego zaczynając, na najmniej ważnej sprzątaczce kończąc. Co było dobrym rozwiązaniem, docelowo mającym zaoszczędzić im czasu związanego z koniecznością poinformowania wszystkich. Niestety, rozwiązanie nie sprawdziło się. Telefony w ich nowojorskim mieszkaniu zaczęły dzwonić ledwie parę godzin po tym, jak spotkali Coulsona.
- Witam panią, pani Barton. Widzę, że straciłaś już nadzieję na mnie... - Westchnęła. Wywróciła oczami.
- Stark, masz jakiś problem?
- Hawkeye! Gdzie jest agentka Romanoff? Dlaczego o waszym ślubie dowiaduje się od agenta Coulsona! - Głosem Fury'ego można by mrozić ruską wódkę. A tak cały sprowadzony zapas zajmował ich lodówkę.
- Po prostu pomyślałem, że można by to uczcić... Bez żadnych ukrytych motywów! W Stark Tower...
- Oczywiście, że nie ma żadnych przeciwwskazań, agencie Barton. Ja po prostu bardzo nie lubię takich niespodzianek...
- Tak, zrobimy przyjęcie zaręczynowe, domyśliłam się, że ty i Steve nam tego nie darujecie, ale zrobimy je u nas w mieszkaniu. I żadnych striptizerek, Stark.
- Tu agentka Hill, nie przejmujcie się dyrektorem Furym. Gratulację od tarczy.
- No nie wiem. Tasz, czy powinienem przychodzić... Co będzie jak ten drugi... Też będzie chciał się zabawić?
- Gratuluje wam podjęcia decyzji! Najwyższa pora! - Steve brzmiał bardziej oficjalnie niż Hill i Fury razem wzięci – Czy mogę przyjść z osobą towarzyszącą?
- Witaj, mam nadzieję, że nie jesteście na mnie źli. Powiedziałem paru osobom, które akurat spotkałem. Pewnie woleliście zrobić to osobiście.
- Z tej strony Pepper. Spokojnie, dopilnuje, żeby niczego nie odwalił.
- Eee.. Nie wiem jak to powiedzieć – Coulson. Znowu. Minęło pięć minut od jego poprzedniego telefonu – Asgard się zapowiedział...
Pod koniec dnia agentka Romanoff była wykończona. Wolała już walczyć z inwazją z kosmosu. Bolało ją ucho i generalnie miała wszystkiego dość. Wyłączyła komórkę, rzuciła ją w kąt i opadła na kanapę obok swojego narzeczonego. Uśmiechnął się do niej i złapał za rękę na znak solidarności. Odwróciła się w jego stronę.
- I widzisz. I tak byśmy mieli to przyjęcie. Ono zrobiło się praktycznie samo.
- No miałaś nosa z tą wódką. To kto się nam zaprosił.
- Wszyscy. Avengersi, ich osoby towarzyszące, część Tarczy... Cholera, nawet Asgard.
- Właśnie, Asgard czyli... kto?
- Wiesz, wolę o tym nie myśleć – Przez chwilę rozkoszowali się ciszą, pozbawioną denerwującego dźwięku telefonów – Co byś zrobił, jakbym teraz chciała zerwać zaręczyny?
- Wystrzelałbym ich – Odparł zupełnie poważnie.
- Tak myślałam – Opowiedziała rozmasowując skroń.
cdn
