JEDEN Z TYCH DNI
— Jaaaasne, Aizen—sama, ssszystko już przygotowane. Raz—raz i się wszyściutko zrobi. Jak zaczniemy zzzziś wieczorem, to będziesz miał ssszyściutko gotowe do końca tygodnia i 'mmaleńku się ruszy do następnej fazy. Nie bój nic!
Aizen Sosuke nie bał się nikogo i niczego, ale w jego uporządkowanym świecie, starannie podzielonym na cele, środki, etapy, fazy i strategiczne przerwy na kawę, istniały jednak rzeczy co najmniej — niepokojące.
Niestety.
Niebywale niepokojący Ichimaru Gin siedział na biurku kapitana Oddziału Piątego, kościstymi pośladkami pieczętując resztki korespondencji, ocalalone od nadgorliwej porucznik Hinamori. Białe haori zwisało z wąskich ramion mężczyzny aż do samej podłogi, rąbkiem o włos—włosek unikając wysepki kurzu pod biurkiem. Właściciel munduru mościł się na blacie coraz to rozkoszniej, wydając dźwięki podobne do zduszonego w gardle chichotu — lisia twarz Ichimaru zastygła pomiędzy Ginowym Uśmiechem Model Codzienny a Ginowym Uśmiechem Model Pogłębiony. Każde słowo Aizena kwitowane było dodatkowym pogłębieniem się uśmiechu i gorliwym przytakiwaniem — ależ oczywiście, że Ichimaru Gin był gotów załatwić wszystko zgodnie z planem.
Dziś wieczorem.
Aizen Sosuke poprawił okulary, po raz kolejny krzywiąc się ukradkiem na ten bezużyteczny wynalazek — ale, oczywiście, w ramach ryzyka wkalkulowanego w realizację swoich planów, gotów był znosić nawet większe niedogodności.
Na przykład — Ichimaru Gina.
Im dłużej Kapitan Oddziału Piątego spoglądał spod starannie ufryzowanej grzywki na Kapitana Oddziału Trzeciego, tym bardziej narastało w nim przekonanie, że nie wszystkie niedogodności warte są późniejszego profitu. Już samo to wrażenie było niepokojące — gdyż Aizen, zupełnie słusznie zresztą, uważał się za osobę o sile woli znacznie przewyższającej jakiekolwiek utrudnienia. Niepokojąca była również siła, z jaką Ichimaru działał mu niekiedy na nerwy — bo nie bez powodu wykrętny shinigami został wplanowany w plan jako jego integralny czynnik, i konsekwencje pozbycia się Gina tu i teraz — jakże miła wizja — byłyby nie do przyjęcia dla rozpoczętych już strategii Aizena. Jednym słowem — nie mogło nawet być mowy o ulżeniu raz a dobrze swojej irytacji i ukręceniu tego chichoczącego, srebrnogrzywego łba.
Szkoda.
Aizen Sosuke przymknął oczy, pozwalając irytacji, zniecierpliwieniu i samoniezadowoleniu odpłynąć precz. Niezłomna, boska wola rozpostarła na powrót stalowe skrzydła w kreatywnym umyśle Kapitana.
— Dziś wieczorem? — powtórzył w zamyśleniu Aizen.
— No, no, no! — Gin kiwał głową tak szybko, że srebrne kosmyki, płynne smużki zmrużonych oczu i krzywy haczyk uśmiechu zlały się w jedną, rozedrganą abstrakcję nieszczerości.
— A dlaczego nie natychmiast?
Cisza.
Uśmiech Gina jak zaczarowany odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, tworząc tragiczną podkówkę, równie nieszczerą co poprzedni grymas.
— Przecież wiesz, że nie mogę teraz, Aizen— sama?
Aizen—sama nie wiedział, a skoro tak, prawdopodobnie nie było to nic wartego uwagi. Ani przesuwania w czasie cennych dla planu manewrów, którymi miał zająć się Gin właśnie teraz, natychmiast, a nie wieczorem czy kiedykolwiek później.
— A nie możesz, ponieważ...?
— Noooo, jak to? — Bezbrzeżne zadziwienie sfalowało uśmiech Ichimaru w niepewny dzióbek. — To ciebie nie zaprosili?
— Hmm?
— Yamamoto—taichou zwołał super—tajne zebranie! I ja mam przyjść! — Kapitan Oddziału Trzeciego wyprężył wątłą pierś w arcyprzesadnej dumie. Natychmiast jednak z niestosownym chichotem zasłonił sobie usta rękami.
— Ale wiesz, Aizen—sama, to jest sekret... Obiecaj, że nikomu nie powiesz!
Ach.
Aizen Sosuke zacisnął wargi. Z chęcią cisnąłby Ichimaru o ścianę i wypróbował na nim któreś ze swoich ostatnich ulepszeń sprzętu zarekwirowanego anonimowo od Kurotsuchi—taichou. Niestety — irytujący komar czy nie, ten rozgadany śmieć będzie mu jeszcze potrzebny. Sam Aizen rzeczywiście nie dostał żadnego wezwania na żadne spotkanie u Generała Yamamoto, ale Kaname już jakiś czas temu przysłał mu informacje, wyciągnięte od zaproszonego tam Komamury. Jak na złość — tym razem Ichimaru nie minął się z prawdą. I jak na złość tym większą — w tak delikatnej fazie Aizen nie mógł sobie pozwolić na przyciąganie uwagi dowódcy do nieistotnych drobiazgów.
— Oczywiście, pójdziesz — zadysponował stanowczo, z właściwą sobie finezją nadając sprawie wydźwięk własnej strategii i własnej decyzji.
— Oczywiście, Aizen—sama. Co sobie tylko życzysz! — zgodził się prędziutko Ichimaru, z właściwą sobie dyplomacją zmieniając natychmiast ton z kpiny na wiernopoddańczą gorliwość.
Cisza.
Aizen popatrywał w zamyśleniu na towarzysza, który zerwał się już na baczność z biurka i zastygł w pozie rozpędzonego charta, wciąż kiwając głową.
Ten człowiek go wkurwiał.
Tak, to musiało być właśnie to uczucie. Głębokie, a nawet dogłębne — wkurwienie. Fascynujące. Kiedy już znajdą się poza Soul Society, trzeba będzie poświęcić temu zagadnieniu chwilkę wolnego czasu. Zdecydowanie trzeba będzie to zgłębić. Ale, niestety, nie teraz.
— Wynoś się.
*
Yamamoto—Genryuusai był człowiekiem w całej swej cierpliwości drażliwym, kostycznym, zatwardziałym niemalże. Obecna pozycja życiowa, jakkolwiek nie stępiła jego żołnierskiej sprawności — jak na ten wiek imponującej, rzecz jasna — niestety nie dodała mu wyrozumiałości dla wszelkich drobnych, życiowych utrapień. Oczywiście — Yamamoto—taichou był ponad wszelkie utrapienia. A zatem — utrapienia po prostu nie miały prawa bytu w świecie generała 13 Gotei.
— CO TO NIBY MA ZNACZYĆ, ŻE NIE BĘDZIE CIĘ NA SPOTKANIU?!
— Aj, ajajajaj, Yamamoto—sotaichou, ćśśśśś... Ćśśśsiszeeeeej... — Ichimaru gorączkowo załopotał rękawami haori. — Jakoś mnie wytłumaczysz przecież? Prawda? Potente—e—e—pokonfabulujesz coś, i wszystko będzie dobrze. No. To ja już pójdę. No.
Laska generała huknęła o posadzkę.
— Ani się waż! Czyś ty na głowę upadł?! Teraz w ogóle nie ma sensu robić tego spotkania, skoro ty się zamierzasz wykręcić. Miałeś się przyjrzeć dodatkowo Komamurze!
— Ach, Yamamoto—sotaichou, Komamurze—taichou można się przyjrzeć chyba tylko pod prysznicem...
— Ichimaru—taichou! Przywołuję cię do porządku!
Gin w jednej chwili przybrał pozę długorękiego, kościstego wcielenia skruchy, przywołany do porządku nie tyle naganą dostojnego starca, co kolejnym ciosem kostura, tym razem niebezpiecznie blisko pięt niepokornego kapitana.
— Yamamoto—sotaichoooooou... Ja muszę.
— Muszę, nie mogę, trzeba, nie wolno, nie da się — dlaczego ja zawsze to od ciebie słyszę?!
— Bo ja zawsze coś muszę?
Cisza.
Napięcie w pokoju opadło niemal namacalnie, barwiąc policzki obu kapitanów starannie ukrywanym rumieńcem goryczy. Ichimaru wzdrygnął się i zaczął znów podrygiwać w miejscu akurat w momencie, kiedy milczenie zaczęło zmieniać się w smutną powagę. Trzepocące rąbki haori i rozciągnięty w nieskończoność uśmiech szybko zażegnały niebezpieczeństwo poważnego nastroju.
— Ten Aizen—sama, naprawdę, człowiek nie zna dnia ani godziny... Wymagający, a natrętny, jak Rangiku na kacu.
— Ichimaru—taichou, nie będziesz do mnie mówił takim tonem.
— Ależ nie, nienie, nic już nie będę mówił, już sobie idę.
— Ichimaru Gin!
— Aizen—sama kazał, Ichimaru Gin zrobi.
— ...
— No i właśnie dlatego, przykra rzecz, nie będzie mnie na tym zebraniu. No. To zrób tak, Yamamoto—sotaichou, żeby nikt nie zauważył, bo Komamura—taichou na pewno wypapla wszystko Kaname, co było i jak było. Ten człowiek ma dyskrecję jak pies przy pełni.
— ...
— Pa.
— ICHIMARU GIN!
— Tak jest, Yamamoto—sotaichou!
— Wynoś się.
Sasakibe—fukutaichou przyłożył ucho do drzwi przełożonego i zmarszczył wąskie, modelowane brwi. Za jego plecami Iba—fukutaichou otarł czoło, na moment ukazując spod okularów zmartwione, pociemniałe oczy.
— Jest już ktoś?
— Nie, nikogo w ogóle nie było. — Sasakibe zasępił się jeszcze bardziej. — Ma się zacząć dopiero za godzinę.
Dobrze wymierzonym ruchem małego palca poprawił sobie lewy wąsik. Coś mu się tu nie podobało, i to wcale nie usterki pozostałe z porannego golenia. Generał Yamamoto nie przyjmował nikogo od rana, w ogóle zresztą nikt nie podchodził do jego kwatery, a jednak dowódca 13 Gotei zachowywał się dość — osobliwie. Chodził po swoich pokojach, rąbał laską gdzie popadnie, mamrotał do siebie — nic nowego dla Sasakibe, który osobowość swego kapitana znał i niezłomnie szanował we wszystkich jej przejawach, również tych skrajnych. Tym niemniej, rzadko się zdarzało, aby Yamamoto emanował aż takim rozdrażnieniem, i to zupełnie bez powodu.
— Wspomnij po prostu Komamurze—taichou, żeby przygotował się na, hmmm, napiętą atmosferę. Yamamoto—sotaichou jest dzisiaj trochę... Hmmm...
Wkurwiony.
— Po prostu namów swojego kapitana na jakąś relaksację przed przyjściem, o. Tak będzie najlepiej, Iba—san.
Iba—fukutaichou pokiwał głową, nieprzekonany. Taaa, relaksacja. Komamura—taichou relaksował się chyba jedynie pod prysznicem... Zapowiadał się jeden z tych dni...
— Ach, Kira—kun, Aizen—sama jest dzisiaj taki energiczny! Ma przez cały czas nowe pomysły! I pozwolił mi wszystkim się zająć!
— Znaczy, zwalił na ciebie kupę niepotrzebnej nikomu roboty i ciska się po oddziale, jakby go pchły gryzły?
— Abarai—kun! Jak możesz tak mówić! Aizen—taichou jest najwspanialszym dowódcą na świecie!
— Tak, tak. Nawet jak ma muchy w nosie.
— ABARAI KUN!
Kira Izuru, ledwo widoczny spod sterty raportów, tylko jednym uchem i kilkoma kosmykami włosów uczestniczył w żywiołowej dyskusji między Renjim a Hinamori. Najwyraźniej Aizen—taichou — i nie tylko on, jeśli wierzyć posępnym opowieściom porucznika Iby — miał dzisiaj szczególnie kiepski dzień. Cóż, to się zdarzało nawet kapitanom. Zwłaszcza kapitanom. Wszystkim kapitanom. To znaczy — prawie wszystkim kapitanom.
Za stertą zwojów Izuru pociągnął cichutko nosem.
Oczywiście — kapitan Oddziału Trzeciego Ichimaru Gin nie miał dzisiaj złego dnia. To znaczy, Kira miał taką nadzieję. Tym niemniej — jakikolwiek by nie był dzień dzisiejszy dla Ichimaru—taichou, dowódca postanowił przeżywać to w innym miejscu. Z daleka od swojego Oddziału. Z daleka od Izuru.
Westchnienie.
Kapitan poszedł sobie w ważnych sprawach Gotei i nie wróci aż jutro rano. Czasami Kira myślał, że lepiej byłoby... Och. Za takie myśli przeklinał się nieraz w ciemnym, samotnym kąciku swojego kawalerskiego mieszkania; wydzierał sobie takie niegodne, złe życzenia z serca, ale nigdy sobie z nimi do końca nie poradził. Taki już był — zepsuty, beznadziejny. I znów, znowu, znowu życzył sobie, żeby kapitan, żeby jego Kapitan Ichimaru raczej miał zły dzień, jak Aizen—taichou i inni, żeby zrzędził i marudził, ale tu, w kwaterach oddziału, w domu!
Westchnienie.
Hinamori nadal żyła w świecie roziskrzonych okularów swego przełożonego, ale nieco bardziej czujny Renji dosłyszał poprzez szelest dokumentów jakieś podejrzane odgłosy.
— Hę? Kira—kun?
— Ja już będę szedł — przerwał Kira. — Dzięki za odprowadzenie. Pa. Do zobaczenia.
Umknął, niepewny, czy zdoła zapanować nad drżącym głosem. Przyjaciele odprowadzili go wzrokiem i poszli w swoją stronę. Przed porucznikiem Kirą otwarły się ciemne, chłodne i puste kwatery oddziałowe. Zapowiadał się jeden z tych dni...
— AIIIIIIIIK!
Raporty pofrunęły w górę i rozsypały się malowniczo po gabinecie, wypuszczone z rąk przez zaskoczonego Izuru. Z chłodnego mroku wystrzelił giętki, srebrnostalowy kształt, oplótł błyskawicznie w pasie przestraszonego porucznika i wciągnął go, wierzgającego nieprzystojnie, w ciemny kąt pokoju.
— Towar złowiony należy do łowcy...
Izuru, przyciśnięty plecami do kolan niewidocznego napastnika, w żaden sposób nie mógł widzieć jego twarzy. A jednak jakoś był pewien, że uśmiech, rozsnuty pod linią srebrnych włosów, łaskoczących porucznika w ucho, miał kształt o wiele przyjemniejszy dla oka niż jego codzienny, zwodniczy, wyzywający półksiężyc.
— Izuru... Zrobiłem coś okropnego! — W ucho załaskotał go rozchichotany szept, ledwo zrozumiały przy tej charakterystycznej, urywanej manierze slangu Rukongai.
— Oj — rzekł ostrożnie Kira, dźgając kciukiem Shinsou i usiłując ściągnąć wybujałe kapitańskie ostrze ze swoich żeber.
— Uciekłem na wagary! — zwierzył się Ichimaru Gin, z błogim wyrazem twarzy opierając policzek o czubek złotej czupryny Izuru.
— Uuu — wyraził Kira swoją naganę, wiercąc się nieco w podwójnym uścisku zanpakutou i samego Gina. Stali tak przez chwilę — Shinsou pomału odwijała się z ciała porucznika, wracając do naturalnego kształtu; Ichimaru z zamkniętymi oczami bawił się od niechcenia oficerską odznaką na ramieniu Kiry.
Izuru cieszył się życiem.
Gin postał tak jeszcze przez chwilę, i pooddychał. Shinsou bezszelestnie odsunęła się do pochwy, Izuru podstawiał własne ramiona osłabłym nagle barkom kapitana.
— Ha. — Ichimaru chrząknął i zamrugał, szpiczastym nosem iskając Kirę za uchem. — Więc, wagary. Ha! Dopóki nikt nic nie wie, mogę ci nawet pomóc z tymi papierzyskami! Pomyśl tylko!
Izuru cieszył się życiem.
Odwrócił się płynnie, przytrzymując jedno ramię kapitana na własnym, i podpierając dowódcę barkiem i biodrem.
— Myślę, że zaczniemy od herbaty. A potem... Potem podejmiemy dalsze strategiczne decyzje, kapitanie.
Ichimaru Gin grzecznie pozwolił się prowadzić na kanapę. Długie, zręczne palce pocierały powoli materiał czarnego kimona porucznika.
Dopóki nikt nic nie wie.
Izuru cieszył się życiem.
Dopóki nic nie wiesz, Izuru.
Zapowiadał się szczególnie udany dzień.
koniec
