Część 1: Oswajanie

Robię w tym od dziada pradziada.

Nie znam niczego innego poza sięgającymi horyzontu polami, wszechobecnym zapachem świeżo przerzuconej gleby, porykiwaniem trzody, kiedy chodzę rano wciąż tą samą drogą. Niewiele sam się nauczyłem, większość dni tutaj wygląda tak samo, rutynę przełamuje czasami awaria ciągnika, wykończenie starannie uchowanych zapasów, ale nie dzieje się tu nic niezwykłego. A ten efekt potęguje fakt, że jestem sam. Dosłownie. Do najbliższego miasta dumnie liczącego ponad pięćdziesięciu mieszkańców jest chyba z trzydzieści kilometrów. I w przenośni: do kobiet nigdy nie miałem szczęścia, przecież jestem tylko nie-brzydki-ale-za-ładny-to-też-nie. Zawsze to samo, jednak samotność mi nie przeszkadza, mam czym się zająć. Mam radio, telewizor, zwierzęta... Nie, nie narzekam. Prowadzę spokojną egzystencję. Dobra, prowadziłem. Ponieważ pewnego letniego dnia ktoś wdepnął w nią z ubłoconymi butami i nawet ich nie wytarł.

Z czym jest kojarzona odizolowana amerykańska wieś, jak nie z legendami godnymi strefy 51? Podziwiam tych, którzy znaleźli na tyle wolnego czasu, żeby powycinać jakieś śmieszne kółka w zbożu, by potem wydzwaniać po tabloidach. Jednak teraz myślę, że naprawdę wolałbym, gdyby nawiedzili mnie kosmici niż ten jeden człowiek, który przewrócił wszystko do góry nogami, chociaż tak naprawdę powinienem obwiniać siebie i moją wrodzoną ciekawość.

A zaczęło się od krów.

To krowy zawsze wyczuwają wszystko jako pierwsze nie mam pojęcia jak. Ale wiedzą. Kiedy chodziłem do stodoły wtedy każdego dnia, słyszałem tylko szelest zboża - a one momentalnie robiły się nerwowe. Podczas pierwszych dni wydawało mi się, że to tylko burza, lecz minął tydzień; burzy jak nie było, tak nie ma, a one nadal są zdenerwowane. A to był tylko szum... Po nich reszta zwierząt także zaczęła się niepokoić, aż w końcu ja, niepodejrzliwy nawet wobec człowieka z zakrwawionym nożem, zacząłem czuć czyjś wzrok na mnie, czyjś oddech na moim karku. Od razu pomyślałem sobie - nie wpadaj w paranoję, jesteś tutaj sam, istoty o twoim poziomie poczytalności nie ma żadnej w promieniu dziesiątek kilometrów... To poniekąd była prawda.

Co było jeszcze? Zapasy kurczyły się w znacznie szybszym tempie niż powinny, co zmuszało mnie do częstszych wyjazdów do miasta, a kiedy wracałem, zastawałem wyłamane zamki w drzwiach, i choć na początku przeraziło to mnie, z czasem zacząłem się... Przyzwyczajać. Nigdy bowiem nie zniknęły mi sprzęty o jakiejkolwiek wartości, po moim powrocie wszystko było na swoim miejscu, tylko powietrze się zmieniło. Niosło ze sobą obcy zapach, który po bydle wyczułem także ja.

Pamiętam do dzisiaj, że był to piątek, koniec lata wypełniony wonią świeżego siana. Tylko w piątki przerzucam je w stodole, symbolicznie kończąc tydzień pracy, potem karmię zwierzęta i wychodzę do domu, aby zupełnie świadomomie rozkoszować się do końca dnia oglupiajacym przekazem telewizyjnym.

Tego wieczoru jednak zwierzęta były wyjątkowo niespokojne, kilka z nich kręciło się w kółko, inne porykiwały z przestrachem. A ja? Cóż, mogłem domyśleć się, o co chodzi.

Bo gdy tylko moja reka sięgnęła po widły, poczułem potężne, ogłuszające uderzenie w plecy, jakby spadł na dwutonowy blok granitu. Upadłem na plecy i zobaczyłem, że to wcale nie był granit.

Jakiś człowiek w kapturze przystawiał mi nóż do gardła.

"To on na mnie spadł?" - pomyślałem.

To było pierwsze pytanie, jakie sobie zadałem w tej dość... niecodziennej sytuacji. Naprawdę tylko to mnie interesowało, nawet nie chciałem pytać o jego zamiary wobec mnie. Mężczyzna oddychał miarowo, cały czas patrząc mi w oczy, nie ruszając ręki. Ja także patrzyłem na niego. Widziałem w jego oczach dziwną mieszankę pewności i strachu, zwątpienia, jakby chęć dociśnięcia mi ostrza do gardła trzymał na bardzo krótkiej, napiętej smyczy.

Wtedy się zawahał.

Szybko szarpnąłem się w bok i zrzuciłem go z siebie, a kiedy spróbował z powrotem mnie przygnieść, potraktowałem go kopem w kopano. Stęknął z bólu i zgiął się, kiedy ja poderwałem się z podłogi i chwyciłem widły jako ostatnią deskę ratunku. Zrównałem jego sylwetkę z rzędem ostrych prętów i wreszcie miałem szansę się mu przyjrzeć.

Był takiej postury i sylwetki, że nie zwróciłbym na niego uwagi na ulicy. Był młody, na oko może dwadzieścia lat, twarz miał opatrzoną cieniem obszernego kaptura białej bluzy. Sprawiał wrażenie tak normalnego, że gdyby przed chwilą nie zaatakował mnie z nożem w ręku, zaproponowałbym mu podwózkę do miasta.

A, nóż. Po chwili ujrzałem, że wcale nie trzymał go w ręce: długie, cienkie, obosieczne ostrze wyglądało, jakby wyrastało mu z rękawa. Przyjrzałem się mu bliżej, zobaczyłem że odsłonięte przedramię ma oplecione kilkoma skórzanymi pasami, z umocowanym mechanizmem po jego wewnętrznej stronie.

- Przestałeś się już gapić? - Warknął nieznajomy, uświadamiając mi, że stoję z oczyma wbitymi w jego ostrze już dobre parę minut. Chwyciłem mocniej widły, starając się ukryć drżenie rąk.

- Czego ode mnie chcesz?! - Krzyknąłem, mając nadzieję, że będzie brzmiało to pewnie; w głębi duszy byłem przerażony.

- Schronienia. - Odpowiedział po dłuższej chwili, przechodząc z pozycji obronnej, do pozycji pojmowanej jako przedstawiającą pokojowe zamiary. Rozluźnił pięści, pokazał otwarte dłonie, zupełnie jakby miał zamiar się poddać. Byłby dobrym negocjatorem.

Jednym, niemalże niezauważalnym ruchem ręki wsunął ostrze z powrotem do mechanizmu na jego przedramieniu, a ja przyjrzałem się temu z zamaskowanym zachwytem. Później spróbuję wyciągnąć od niego zasady działania tego mechanizmu, lecz teraz podniosłem wzrok z powrotem ku jego oczom, nie pozwalająć, aby mnie rozproszył.

- Schronienia? - Prychnąłem. - Jakbyś nie udzielał go sobie przez ostatnie tygodnie.

- Proszę - powiedział błagalnym tonem, jakby ten napad sprzed kilku minut nie należał do przeszłości - Muszę się schować, ścigają mnie. Odpowiem ci na... większość twoich pytań, tylko opuść te widły.

Nie zrobiłem tego.

- Dlaczego mnie zaatakowałeś?

- Bałem się, że odkryjesz moją obecność. Wolałem sam się ujawnić, nie zrozum mnie źle, ale wtedy to ja miałbym przewagę.

- Widać. - żachnąłem się.

- Nie wiedziałem, że masz widły.

Zapadła cisza. On, tajemniczy przybysz, uzbrojony w niesamowity nóż, żerujący na mnie od tygodni, na jednym końcu narzędzia, na drugim - ja, przerażony farmer, nieprzywykły do takich zdarzeń i nie mający pojęcia na dalszy ruch.

- Posłuchaj - powiedział w końcu - mogę cię zabić w każdym momemcie, tak samo jak wcześniej, miałem do tego wiele okazji. Lecz nie zrobiłem tego wcześniej i nie zrobię tego teraz, nie tylko z powodu ataku litości. Opuść widły, a ja nie wysunę ostrza, dobrze? Potrzebuję twojej pomocy.

Przez cień kaptura widziałem błysk w jego oku. Opuściłem widły. Nieznajomy odetchnął. - Kto cię ściga? - Spytałem, kierowany już nie przez podejrzliwość, a przez zwykłą ciekawość.

- Zaraz wszystkiego się dowiesz - odparł, zerkając na ły. - Ale wpierw zabezpieczymy to miejsce.

- Co? - spytałem zszokowany, ale nieznajomy ruszył już w kierunku mojego domu, nie zważając na jakiejkolwiek protesty z mojej strony. Pobiegłem za nim.

I wtedy pierwsze wrażenie prysło jak bańka mydlana, przebita palcem zdrowego rozsądku. Ujrzałem go w innym świetle - przede mną szedł teraz paranoik, tak sobie o nim pomyślałem. Posegregowałem bałagan myśli w mojej głowie, koncentrując się na lokalizacji najbliższego telefonu, z którego mógłbym wykonać zbawienne połączenie na dziewięćset jedenaście.

Tak, miałem go.

Był w domu.

Mężczyzna pokonał kilkadziesiąt metrów w zwrotnym tempie, po czym ostentacyjnie otworzył drzwi frontowe niczym wrota do świeżo zdobytego fortu. Wystarczyło mu kilka sekund na ocenę sytuacji - jasne, bywał tu już wiele razy. Czy wspominałem już o włażeniu do mojego życia z niewytartymi butami? Cóż, wtedy robił to dosłownie.

Mój dom nie był mały - piętrowy, wiekowy budynek mógłby pomieścić kilkupokoleniową rodzinę. Nieznajomy natomiast od razu skierował się do jego centralnej części - olbrzymiej jadalni z pięknym stołem misternie wykonanym przez siwego stolarza wiele dekad temu; wszedł tam i bezceremonialnie zrzucił wszystko co się na nim znajdowało - talerze, szklanki, sztućce - wszystko zawdzięczło o podłogę, wypełniając pokój ceramiczną kakofonią.

Chwyciłem się za głowę i zacząłem odsuwać w stronę przytwierdzonego do ściany aparatu. "Świetnie" pomyślałem. "Świetnie, świetnie, zaaajebiście. Dobra, weź się w garść. Wpuściłeś obłąkanego do domu, to teraz musisz go usunąć. Talerze się odkupi."

I, może przewidując mój ruch, może planując to od dawna, jednym susem znalazł się tuż przy mnie, chwycił telefon i - Boże, miał on parę - wyrwał go ze ściany.

- Co ty kurwa robisz?! - Wrzasnąłem, a w tym czasie nieznajomy rzucił aparat na stół i już kierował swe kroki w stronę telewizora.

- Każdy ma w swoim domu około trzy tuziny produktów Abstergo. - powiedział, nie, zarecytował jak mantrę - Jedna połowa to leki.

Zlustrowałem swoją pamięć, gdy tylko usłyszałem tę nazwę.

Abstergo. Farmaceutyki, chyba nic więcej, przeciwbólowe, może coś jeszcze, nigdy nie zwracałem na to większej uwagi. Najwyraźniej on miał obsesję na punkcie tej firmy.

- Drugą połowę - kontynuował - stanowią te rzeczy. Odbiorniki i nadajniki zarazem. Radia, telewizory, wszystko co odbiera sygnał, jednoczesnie go nadaje. Może tego nie wiedziałeś, jasne, że tego nie wiedziałeś, oni mają uszy wszędzie, i te uszy trzeba obciąć.

Słuchałem go z coraz większym przestrachem i patrzyłem, jak wrzuca na stół kolejne sprzęty. Miałem jeszcze jedną, ostatnią, desperacką szansę, o której wolałem nie myśleć - komplet noży rzeźnickich w kuchni. Ręce mi zadrżały.

"Spokojnie" pomyślałem. "Jesteśmy w pustym kole o promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Nikt go tutaj nie usłyszy, nikt nie będzie mnie podejrzewać, nikt o niego nie spyta, a tym, którzy go ścigają, tylko wyręczę przysługę..." Teraz przeraziłem sam siebie takimi myślami.

"Przecież to niewinny człowiek!"

"Ma ogon"

"To paranoik"

"Jest uzbrojony"

"Mógł cię zabić"

"Ale tego nie zrobił."

Nie zastanawiałem się nad tym później, ale ta ostatnia myśl przeważyła o wszystkim; spowodowała, że nie rzuciłem się do kuchni, nie chwyciłem noża z szuflady i nie wbiłem mu go w plecy, gdy przenosił radio, tylko stałem i cierpliwie patrzyłem, jak cały sprzęt RTV wylatuje z mojego domu na misternym, dębowym stole.

Po czynie mężczyzna zamknął drzwi, otrzepał ręce i zwrócił się do mnie z ulgą wypisaną na twarzy:

- To wszystko. Teraz, masz jakieś pytania?

Wskazałem kciukiem drzwi.

- Mogliśmy iść na pole.

Nieznajomy popatrzył się tylko w tym kierunku i wzruszył ramionami.

- Uwierz, moje rozwiązanie było trwalsze, a w dodatku masz pewność, że nikt nie będzie cię już inwigilował. Obiecałem jednak w zamian za wikt i opierunek odpowiedzieć ci na parę pytań, więc słucham.

- Mógłbyś zdjąć kaptur?

Cisza. Popatrzył na mnie.

- Jasne. - Odpowiedział po chwili. Jego kaptur powędrował na plecy, odsłaniając jasnobrązowe włosy, krótko przycięte, choć widać było, że dosyć dawno i nieprofesjonalnie.

"Musi od dawna się ukrywać" pomyślałem znów.

W jego szarych oczach tliły się pewność i zdecydowanie.

- Jak się nazywasz? Kim jesteś? - Z trudem powstrzymywałem rwący potok pytań. Teraz widziałem przynajmniej, jakim wyrazem twarzy opatrza on swe słowa.

- Lepiej będzie dla ciebie i dla mnie, jeżeli nie zdradzę ci mojego imienia - mówił łagodnie, tak zwyczajnie, bez przejawiania krzty paranoi - Ale możesz mi mówić Allen. Allen bez-mam-nadzieję-żadnego-nazwiska.

- Pewnie - odparłem nieśmiało. Allen. To chyba lepsze niż obłąkanynieznajomyparanoik. - Dlaczego masz taką obsesję na punkcie Abstergo?

- Przecież to tylko firma farmakologiczna, prawda? Tę prawdę nazwijmy propagandą. Bardzo sprytnie poprowadzoną propagandą, bo od pół wieku, albo więcej, nikt nie zorientował się, czym to naprawdę stoi i czym ci "farmaceutycy" - prawie wypluł to słowo - naprawdę się zajmują. Leki to tylko przykrywka, przykrywka i finanse. Ale wszystkiego dowiesz się w swoim czasie, albo lepiej żebyś się w ogóle nie dowiedział.

To mnie, lekko mówiąc, zaniepokoiło, lecz postanowiłem drążyć temat, niesiony na falach ciekawości. Oprócz oczywistego przerażenia, czułem jeszcze... Podniecenie. Znaczy, pierwszy raz w moim życiu coś się działo. Miało szansę się dziać. Ostatecznie ten przypływ adrenaliny, który rozbił się o mój zdrowy rozsądek, gdy Allen przygwoździł mnie do ziemi w stodole kierował moimi czynami. To było jeszcze przeczucie, że za moimi plecami dzieje się coś wielkiego i ja mogę stać się tego częścią.

Ta lekkomyślność i powiedzmy sobie szczerze: brawura kosztowały mnie później wiele. Za dużo.

- To oni cię ścigali?

- Ścigają. Inaczej nie ukrywałbym się na ma tym cholernym końcu świata.

Nie wiem, czy starał się mnie obrazić, czy po prostu standardowo zaszufladkował mnie jako odizolowanego rolnika, dla którego nie ma już nadziei.

- Więc - udawałem, że się tym nie przejąłem - powiesz mi dlaczego tak bardzo pragną cię złapać, i jak bardzo ty nie chcesz, żeby im się to udało, skoro ukrywasz się na MOIM końcu świata?

Allen popatrzył na sufit, później na mnie, potem jeszcze omiótł wzrokiem puste pomieszczenie, chyba chcąc sprawdzić, czy nie pozostawił żadnego nadajnika przy robieniu czystki, albo po prostu pragnąc odwlec odpowiedź.

- Posłuchaj - powiedział w końcu, rozkładając ręce, a moje spojrzenie mimowolnie powędrowało ku mechanizmowi ostrza - jesteś tylko prostym farmerem i nie chcę wikłać cię w moją sprawę. Nie twierdzę, że może cię to przerastać, ale ta wiedza jest po prostu niebezpieczna. Zastanów się nad tym.

Nazywać to ciekawością byłoby prozaicznie. To było pożądanie. To była tajemnica, zakazany owoc. Ja stałem u wrót jej poznania. Moja odpowiedź była oczywista.

- Chcę poznać przyczynę twojej obecności tutaj - powiedziałem stanowczo, zwalczając resztki przerażenia, jakie we mnie pozostały. - Koniec końców jesteś na mojej łasce.

Allen patrzył na mnie przez chwilę wilkiem, gotów udowodnić, że się mylę i że niczego nie musi mi udowadniać, lecz wtedy jakby ocknął się i spojrzał ma mnie łaskawszym okiem. Odetchnął, po czym zaczął, ku mojemu zdziwieniu, zupełnie poważnie:

- To jest wojna. Pomiedzy Nimi, a Nami. Wojna, która ma dwie strony, chociaż trzy, a tak naprawdę nie ma żadnej, i która toczy się od tysiącleci.

"Wojna z tysiącletnim koncernem od leków?" - przerwałem sobie. Wtedy zacząłem żałować decyzji przygarnięcia tego nieznajomego pod dach i rozmyślać o szybkim pozbyciu się go na trasie czterdzieści jeden, gdy znów popatrzyłem na jego przedramię, przypomniałem sobie przekonanie, z jakim wszystko mówił i robił, stanowczość, której padłem ofiarą i pomyślałem: "Coś w tym jednak może być..."

- Abstergo to przykrywka dla o wiele większej organizacji - toczył dalej Allen, z właściwym sobie spokojem - o której też na pewno słyszałeś. To Templariusze.

Nie wiedziałem wtedy, czy mam wybuchnąć śmiechem, czy rwać sobie włosy z głowy w rozpaczy dla głupoty tego człowieka. -

Templariusze przestali istnieć wieki temu! - wykrzyknąłem - Krucjaty! Średniowiecze! Wiesz w ogóle o czym mówisz?

Spiorunował mnie wzrokiem tak, że natychmiastowo pożałowałem tych słów. Z całą pewnością to spojrzenie nie należało do szaleńca.

- A ty wiesz, o czym mówisz? - w jego głosie rozebrzmiała surowa stanowczość - Powtarzasz te głupoty, które pochłania każdy człowiek o małej ambicji, kiedy tylko podtykają mu je pod nos. Potrzeba więcej, by zrozumieć tę historię, niż tylko ogólne przeświadczenie o sprawie. Z powodu ignorancji i głupoty takich jak ty, giną codziennie dziesiątki takich jak ja, na całym świecie, a nie zostało nas wielu. Brakuje nas, żeby z tym wszystkim walczyć i boję się, że w końcu polegniemy.

Zamknął oczy i odetchnął. Poczucie winy dźgnęło mnie w serce i przeklnąłem w duszy własną nadgorliwość.

- Więc... kim jesteście? - spytałem nieśmiało.

Allen nie podniósł wzroku. Jego głos wybrzmiał jak jedwab, gdy zarecytował:

- Gdy inni ślepo podążają za zasadami, my pamiętamy, że nic nie jest prawdziwe. Gdy inni są ograniczeni przez prawo lub moralność, my pamiętamy, że wszystko jest dozwolone. Kryjemy się w cieniu, aby służyć światłu. I mimo że nigdy o nas nie słyszałeś, jesteśmy Asasynami.

Tę nazwę dane mi było usłyszeć jeszcze wiele, wiele razy, czasmi niesioną szeptem w okowach nocy, czasami przy akompaniamencie uderzeń pałką w rytm zadawanych pytań. Ale wtedy usłyszałem ją pierwszy raz i nie zatamowała ona rzeki pytań, która wypływała z mojej głowy.

- Nasi przodkowie walczyli z zakonem Templariuszy, my walczymy teraz z Abstergo. Dlatego jestem ścigany. - w końcu zwrócił się do mnie - Wiesz teraz wszystko, na własne życzenie i sam właśnie podpisałeś na siebie wyrok. Oni tutaj przybędą, prędzej czy później. Zawsze nas znajdują. A my zawsze im uciekamy. Ale jeżeli złapią ciebie, a ty nic im nie powiesz, zabiją cię. Jeżeli powiesz im to, co ja powiedziałem tobie teraz, również cię zabiją, bo mógłbyś to komuś przekazać. Jeżeli wyśpiewasz im wszystko, o mnie, o reszcie i jeszcze opiszesz im historię swojego życia, zabiją cię, gdy nie będziesz im już potrzebny. To jeżeli cię dopadną. Ale nie zrobią tego. Bo wpierw ja zabiję ciebie, żeby im to uniemożliwić.

Przelknąłem ślinę i zacząłem się bać.

Bałem się, ale nie byłem przerażony, o nie, to była najgorsza istniejąca odmiana strachu, to był niepokój. Ta nadzieja, że może uda ci się zmienić przypieczętowany już los, ona nie istniała. Wiedziałem, że Allen mówi serio. Słyszałem to w tonie jego głosu, w sposobie, jakim to wszystko tłumaczył, tym dziwnym spokoju. Mówiąc o takich rzeczach nie był tym samym człowiekiem, który z ukrytym uśmiechem wyrzucał mi meble przez okno. Nie zastanawiałem już się, jak zmienić to, o czym mówił. Nagle zyskałem przeczucie, że przeżyłem już swoje i że nic nie zmieniłbym, siedząc i obserwując rozwój wydarzeń biernie, z boku. Nic nie przeniosłem światu, niczego nowego nikogo nie nauczyłem. Ale mogłem coś zmienić.

Podeszłem do Allena, stojącego ze wzrokiem utkwionym w miejscu, gdzie wiele czasu temu znajdowało się słońce.

- Czy mogę wam więc jakoś pomóc?

Po pierwsze dowiedziałem się, że od dobrych kilku lat Allen oficjalnie uważany jest za nieboszczyka i nie wiedziałem wtedy, czyja to była zasługa: Abstergo czy Asasynów, bo widocznie obu stronom szło to na rękę. Sam zmarły nie przejmował się tym faktem, bo wiedział, że obie strony doskonale zdają sobie sprawę z tego, że jeszcze trzyma się przy życiu.

Po drugie zorientowałem się, że nie jestem pierwszym odizolowanym od społeczeństwa rolnikiem, jakiego zdołał zaszczycić swą obecnością, ale pierwszym, który zdał sobie z tego sprawę. Gdyby nie to, moja farma stanowiłaby dla niego tylko przystanek w drodze na południe, najprawdopodobniej do Meksyku.

Po trzecie, chyba wreszcie przestałem traktować go jako intruza. Jest tu już od trzech tygodni, a już w kilka dni po jego przybyciu uzgodniliśmy plan dalszych działań. Dobra, on uzgodnił, ale nie chcę tu umniejszać swojej roli. Powiedział, że najlepszym wyjściem będzie powiedomienie jego grupy, czy też sztabu o jego lokalizacji i modlenie się, żeby Templarzy - jak to określił - nie znaleźli go pierwsi.

Komputer był jedynym sprzętem, który uniknął eksmisji, chyba właśnie dlatego; a moje wątpliwości, czy uda mu się wyrzucić internet były równie ogromne jak nadzieje, że pobratyńcy Allena jak najszybciej go zabiorą. Wysyłanie jednego maila zajęło mu przeszło pół godziny, nie przez wolne łącze - tylko przez odprawianie komputerowej czarnej magii, tylko żeby zatrzeć wszelkie ślady. Gdy skończył jednak i wyrwał kable z gniazdka, na jego twarzy nie ujrzałem satysfakcji.

Miał na niej wypisane poczucie beznadziei. Oboje wiedzieliśmy, że ten mail był niczym telegraf puszczony w świat, z nikłą pewnością, że dotarł, jeszcze mniejszą - że został odcyfrowany i przeczytany, a już z całkowitym jej brakiem - że spowoduje on jakąś reakcję.

- Zastanawiam się, czy naprawdę nie postawili już na mnie kreski - powiedział potem cicho, beznamiętnie, ze wzrokiem utkwionym w pusty ekran monitora.

Nie odpowiedziałem. Bo co mógłbym powiedzieć? Że się z nim zgadzam?

To było jednak trzy tygodnie temu, jednak od tego czasu niewiele się zmieniło. Nikt nie podjechał pod bramę gospodarstwa. Ani Asasyni, ani Abstergo.

Bardzo powoli, ale też bardzo skutecznie otoczka tajemnicy oplatająca tego człowieka zaczęła się przerzedzać, aż w końcu zniknęła całkowicie. Zacząłem postrzegać go nie jako paranoika, jak przy naszym pierwszym spotkaniu, nie jako intrygującego Asasyna, jakim mi się przedstawił, ale jako zwykłego, trochę zagubionego człowieka, może wyróżniającego się na tle ludzkości, lecz na pewno nie innego.

Jednak za każdym razem, gdy jego ostrze znalazło się w zasięgu mojego wzroku, przypomniałem sobie o tej całej walce. Uświadamiałem sobie, że Allen należy do elity i wie rzeczy, o których nawet bym przelotnie nie pomyślał, że zagraża mu o wiele większy wróg niż stonka i susza. Z każdym dniem ciężej mi było o tym myśleć.

A ja? Cóż mogłem robić? Powróciłem do wiecznej rutyny. Mojej małej rzeczywistości, z tym całym karmieniem zwierząt, przerzucaniem siana, koszeniem zboża. Jedyną zmianą było to, że odjeżdżąc do miasta nie bałem się już kradzieży - ani ze strony Allena, jak dawniej, ani nikogo innego i to sprawiało mi małą satysfakcję. Co robił Allen przez cały dzień mojej pracy w polu - mogłem się tylko domyślać.

Któregoś dnia poprosił mnie o jutowe worki wypełnione piaskiem, a że miałem nadmiar jutowych worków wypełnionych piaskiem przystałem na jego prośbę. Później zastawałem go zamiatającego cały ten piasek z podłogi jadalni i zbierającego go z powrotem do zaszytych dratwą worków.

- Ćwiczenia. - tak zawsze odpowiadał na moje pytania, lecz nie miałem pojęcia, czego mogłyby one dotyczyć. Jak najszybszego opróżniania jutowych worków z piaskiem?

Zostawiłbym ten temat, gdyby nie inne "ćwiczenia" Allena, raz napawające mnie podziwem, raz przerażeniem - i o ile codzienny bieg wokół pola mogłem uznać jako pozytywny przejaw chęci dbania o dobrą kondycję, to gdy widziałem go wdrapującego się na szczyt czteropiętrowej stodoły miałem nieraz chęć wezwania straży pożarnej w towarzystwie dyżuru z wariatkowa. Robił te rzeczy z zapałem i powagą, więc uznałem że wie na czym stoi i starałem się nie wchodzić mu w drogę, przez większą część dnia omijając się - gdy ja wyjeżdzałem kombajnem na pole, on kończył trzecie okrążenie; gdy wychodziłem ze stodoły w pustym kubłem po paszy, on śledził mnie wzrokiem stojąc na dachu domu.

On gość i ja gospodarz, mijaliśmy się. Dopiero wieczorami, gdy jedliśmy lichy obiad na schodach werandy (nie byłem już w posiadaniu żadnego stołu) miałem okazję go w pewien sposób poznać.

Był poniedziałek czwartego tygodnia jego prawie niezauważalnego pobytu na farmie, siedząc na trzeszczących schodkach słuchaliśmy cykających odgłosów wieczoru. Było bardzo ciepło, lecz Allen miał jak zwykle na głowie kaptur osłaniający mu oczy, a jego przedramię niezmiennie oplatał mechanizm wysuwanego ostrza. Jadł bez słowa, a ciszę zatkniętą miedzy nami dałoby się kroić nożem stołowym. Można więc sobie tylko wyobrażać, jakie było moje zaskoczenie, gdy po zjedzeniu resztek wciąż parującego obiadu Allen zwrócił się do mnie:

- Nie ufasz mi, prawda? Na pewno ufasz mi tak, jak ja tobie, czyli... prawdę mówiąc w marnym stopniu.

Kiwnąłem głową, nie odwracając wzroku od talerza. Miał rację. Czemu więc zaprzeczać?

- Powiedz... To przez to, co ci wtedy powiedziałem? Może mi nie wierzysz? Dałem ci za mało dowodów na istnienie mojej sprawy? Czy mówiłem zbyt ogólnikowo?

Pozwoliłem sobie przełknąć przed odpowiedzią, aby potrzymać go w niepewności. To będzie ciężka znajomość.

- Nie zwątpiłem w to, co mówiłeś o Asasynach i Abstergo, nawet jeżeli brzmiało to niedorzecznie - powiedziałem spokojnie, choć czując nutkę kłamstwa w swoim głosie - I fakt, mógłbyś mi powiedzieć dokładnie, co poruszyło tak Templariuszami, że ruszyli za tobą w pogoń, albo chociaż określić, dlaczego mnie napadłeś. Ale ufam ci w pewnym stopniu, opuściłem przecież widły. Nie zaufam ci natomiast w pełni, dopóki nie zrobisz jednej, jedynej rzeczy, a konkretnie nie wyjawiszsz mi swojego imienia.

Allen obruszył się.

- Wiesz, że nie mogę tego zrobić, wtedy zniknęłyby już wszystkie szanse na twoje i cholera jasna moje przeżycie. - zamilkł, a po chwili dodał - Ja też nie darzę cię całkowitym zaufaniem. I to się nie zmieni, dopóki nie staniesz twarzą w twarz z agentami Abstergo i mnie nie wydasz.

I tak oto pięknego poniedziałkowego wieczoru postawiliśmy sobie ultimatum. Później uznawałem to jako symboliczny początek naszej burzliwej przyjaźni, za początek nowej ery w moim życiu i ostatecznie za świadectwo mojej klęski. Mężczyzna - nie, jeszcze chłopak - popatrzył na mnie i znów dojrzałem błysk w jego okraszonch cieniem szarych oczach.

- Dobrze więc. - Powiedziałem, wstając - zobaczymy wtedy, czy jesteśmy siebie warci.

...

Po obiedzie poszedłem umyć naczynia, zostawiając Allena samego z jego myślami. Jak dla mnie znów stał się on chodzącą Enigmą, człowiekiem może i pozbawionym skrupułów, ale nie bez przyczyny. Pomyślałem wtedy o tamtym mailu-telegrafie, zastanawiając się, ile jeszcze to potrwa, gdy usłyszałem ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi; odwróciłem się i zobaczyem go bez kaptura, z potarganymi włosami, dłuższymi, niż ostatnio je widziałem - i z uśmiechem wyrysowanym na zaniedbanej twarzy.

- Będę mógł ci jutro pomóc w polu? - Zapytał.

Zgodziłem się dla świętego spokoju.

Ostatni dzień sierpnia był wyjątkowo upalny, miałem wrażenie, że gleba topi się i paruje pod moimi stopami. Allen, chyba zaniepokojony wizją dostania udaru słonecznego, zdjął wreszcie z siebie bluzę i kosił zboże w tak samo jak ona wyblakłej koszulce.

Przed tym jak wyszliśmy, niepostrzeżenie wrzuciłem ją do bali wody z dodatkiem kilku ton proszku do prania - wiem, że nigdy nie pozwoliłby mi tego zrobić, ale jako człowiek ceniący sobie jako taką czystość nie mogłem już na niego patrzeć.

Rozprostowałem obolałe plecy i rozejrzałem się. Wokół nas tylko morze złota, nie przyszłoby mi wtedy do głowy, że nadal tkwimy w gnieździe os. To wszystko wyglądało tak... Spokojnie. Idyllicznie. Obejrzałem się na chłopaka, który ścinał właśnie kilka upartch kłosów swoim wysuwanym ostrzem.

- Allen? Podniósł głowę niczym zaalarmowany krokami myśliwych królik. - Opowiedz mi o Asasynach.

Rozejrzał się tak jak ja przed chwilą, po czym wrócił do koszenia.

- Co by tu opowiadać? Powiedziałem ci wszystko, co powinieneś wiedzieć.

- Ale nie wszystko, co chcę.

- Więc co chcesz? - popatrzył na mnie; zagrbiony, trzymając w jednej dłoni pęk pszenicy, a w drugiej kosę wyglądał jak żywcem wyjęty z pozytywistycznego obrazu.

- No, wiesz... Czym się zajmujecie. Co robicie przez ten cały czas, gdy się nie ukrywacie.

- Gdy się nie ukrywamy? My się zawsze ukrywamy! Naprawdę, idąc ulicą byle większego miasta masz stuprocentową pewność, że miniesz Asasyna, a stupięćdziesięcioprocentową, że go nie zauważysz. To pierwsza część naszego kreda, "Kryjemy się w cieniu...". Ale było kilku takich...

Urwał nagle i pomyślałbym, nie to niedopuszczalne, gdyby mój towarzysz nie zaczął nagle nasłuchiwać. Zastanowiłem się, czy rzeczywiście nie jest reinkarnacją upolowanego królika i w tym momencie również coś usłyszałem.

Z oddali, jakby bzyczenie elektrycznego silnika.

Napięcie drgnęło jak struna.

- Na ziemię! - Wrzasnął Allen i poczułem, jak jego ręka chwyta mnie za kołnierz koszuli i pociąga za sobą, prosto w łan zboża. Rzucił mną o glebę pośród kłosów, a sam nurkując w nie upadł obok mnie.

- Co... - zacząłem, będąc zarówno zaniepokojony, jak i zdezorientowany.

- Cicho - syknął mężczyzna, patrząc w górę i najwyraźniej na coś czekając.

Byłem więc już cicho. Po kilku minutach krycia się w pszenicy znów usłyszałem to metaliczne bzyczenie, tylko teraz coraz głośniejsze. Tak jak Allen zacząłem patrzeć w górę.

Wysoko nad nami, przecinając powietrze niczym sztylet przeleciał niewielki samolot, po czym zniknął tak jak się pojawił, zabierając że sobą złowrogie bzyczenie.

Cisza, szum zboża, ciepła ziemia.

- Kurwa - skwitował po chwili wyraźnie sfrustrowany Allen. - Już po nas.

- Co się dzieje?

Wstał, nie odpowiadając, strzepał z siebie resztki kurzu i spojrzał na mnie wymownie.

- Wiesz, co to było? - Wskazał palcem biały ślad na niebie pozostawiony przez samolot - To było najgorsze, co nas mogło spotkać, to był zwiastun naszej, tak, mojej i twojej, śmierci. To był pieprzony dron!

Również wstałem i otrzepałem spodnie żałując, że nie mogę pozbyć się moich wątpliwości tak samo łatwo jak ziemi.

- I co? - Starałem się ukryć panikę w głosie.

- Oni już wiedzą, że tu jesteśmy. Przyjadą tutaj, jeżeli nie dzisiaj, to jutro, jeżeli nie jutro, to pojutrze. Mamy mało czasu…

- Co teraz zrobimy? - Nie byłem w stanie wykrztusić więcej niż zdawkowe pytania. Allen zmierzył mnie wzrokiem, a flustracja zniknęła z jego twarzy.

- Najlepiej będzie - rzekł spokojnie - jeżeli nie zdradzimy mojej obecności tutaj. Gdyby mnie odkryli, musiałbym ich zabić, a wtedy w dowództwie zauważyliby ich brak.

Po plecach przeszły mi ciarki. To co mną wstrząsnęło, to nie plany Allena co do zwiadowców Abstergo, tylko ta dziwna płynność, z jaką mówił o odbieraniu komuś życia.

Mogłem tego nie rozumieć, byłem tylko prostym farmerem, może nie rozumiałem, co to "większe dobro", ale sam fakt, że mój towarzysz chciał oszczędzić tych ludzi nie z powodu ludzkich wyrzutów sumienia czy litości, lecz po prostu nie chcąc zdradzać swojej pozycji, on napawał mnie obrzydzeniem. Próbowałem to ukryć.

- Czyli... Zabijesz ich, jeżeli cię dostrzegą? - Spytałem dla pewności, jednak z drżeniem w głosie. Mężczyzna kiwnął głową.

- Nie zapominaj, że to wojna, a każda wojna niesie ze sobą ofiary. Nie zabijam dla przyjemności, lecz ci ludzie nie są też bez winy. Z rąk takich jak oni zginęły setki Asasynów i mam pewność, że na tym się nie skończy, a jeżeli drogę zagrodzi im jeden nic nie znaczący cywil, ten ma nikłe szanse na przeżycie, o ile ma jakiekolwiek. Nie stanowisz dla nich żadnego problemu, jeżeli tylko ty dzielisz ich ode mnie.

Wtedy zacząłem odliczać godziny do końca mojego życia.

Nie wiedziałem dotychczas, że jeden człowiek może wywołać takie poruszenie. Tuż po tym, dron zwiadowczy Abstergo zniknął z horyzontu, Allen ruszył w stronę domu, a ja oczywiście za nim, zostawiając na polu narzędzia - czego nigdy, przenigdy wcześniej bym nie zrobił. Ale widać człowiek zmienia się wraz z okolicznościami.

Wtargnął do domu niczym huragan - wątpię, żeby kiedykolwiek szanował to miejsce. Od razu skierował swe kroki do kuchni, po czym zabrał się do przetrząsania zawartości wszystkich moich szafek i szuflad.

- Nie muszę chyba mówić, że żądam wyjaśnień - powiedziałem, obserwując go z dystansem.

- Cóż, sprawa jest prosta: musimy przygotować się na ewentualną ucieczkę. Szczerze mówiąc, myślałem że się domyślisz. - Odparł, po czym mruknął z uznaniem, gdy znalazł moje zapasy suszonego mięsa.

- Zaraz, zaraz... Musimy?

Mięso wylądowało na blacie.

- Chyba że chcesz tu zostać na pastwę Templariuszy.

- A co z twoimi zamiarami co do mnie?

Spojrzał na mnie pytająco.

- Mówiłeś, że kiedy przyjdą tutaj, zabijesz mnie dla pewności.

- Zmieniłem zdanie - odparł, wzruszając ramionami - Zawsze przyda się ktoś do pilnowania pleców.

"Albo przestałeś sobie radzić z samotnością" - pomyślałem kpiąco. Otworzyłem kilka szafek i wyjąłem z nich to, co mogło mieć termin ważności dłuższy niż czas połowicznego rozkładu. Jakaś dziwna siłą zmuszała mnie do wierzenia Allenowi we wszystko, co mówi, albo ja sam. Przecież mogłem z nim nie jechać - nikt nie powiedział, że muszę, nie byłem do tego zobowiązany. Nawet nie przypuszczałem, że może kłamać. Ale chyba na tym stanęło - byliśmy sobie potrzebni, nie tylko do pilnowania pleców: on był zbyt samotny, ja - zbyt znużony. I choć nie byłem do końca przekonany do jego sprawy, poszedłem razem z nim. ... Już przed południem napełnione jedzeniem torby leżały w szoferce zatankowanego do pełna pickupa, który stał ze wzrokiem lamp skierowanym w stronę szosy.

Po spakowaniu wszystkiego "na wszelki wypadek", ja i Allen skończyliśmy pośpiesznie żniwa, po czym przygotowywaliśmy zwierzęta do wypuszczenia.

Tego najbardziej się obawiałem - że w końcu będę musiał je wypuścić, zostawiając je na łaskę moich sąsiadów. Nie byłem do nich zbytnio przywiązany, powiedziałbym raczej: przyzwyczajony. Byłem przyzwyczajony do wszystkiego, z czym miałem lada moment zerwać.

Nie myślałem o tym. Robiłem wszystko machinalnie. Allen zagrabił siano w stogi, ja przesypałem do koryt całą karmę, jaką jeszcze posiadałem...

Wtedy to usłyszały. Krowy, oczywiście.

Zrobiły się znajomo nerwowe.

Potem Allen. Może cały ten jego zawód wyostrzył mu zmysły, nie wiem. Również się zaniepokoił, odruchowo wycofał się w cień.

I w końcu ja. Stojąc na szarym końcu kolejki po dźwięk usłyszałem go jako przytłumiony warkot silnika samochodu. Serce mi stanęło.

Zacisnąłem kurczowo palce na worku z paszą, po plecach przebiegły mi sprintem dreszcze. Myśli kłębiły się i splątywały gorączkowo w mojej głowie, ale z żadnej z nich nie miałem pożytku, poza jedną, która kazała mi oddychać.

Wdech, wydech, to łatwe.

Ta sama myśl zasugerowała zamianę aktualnie trzymanego przedmiotu na widły, więc odrzuciłem worek i poszedłem w ich stronę, rozglądając się za moim towarzyszem. Jednak on zniknął, całkowicie. Zaryzykowałem wyjrzenie przez otwarte drzwi stodoły.

Na podwórku stanął czarny, lśniący van z trójkątem utworzonym z trzech grubych kresek na boku, od razu zobaczyłem w nich logo Abstergo. Nawet się z tym nie kryli. Odsunąłem się szybko od drzwi, gdy zobaczyłem, że tylne drzwi vana rozsuwają się i z wnętrza samochodu wychodzi pięciu ludzi, wszyscy oczywiście w garniturach; skojarzyli mi się z tymi tępymi filmami o agencjach rządowych, zawsze kończących się odparciem ataku kosmitów i uratowniem Ziemi.

Nie było mi jednak teraz do śmiechu, byłem pewien, że pod marynarkami mają glocki niesione w podwójnych kaburach.

Z góry usłyszałem słaby gwizd. Podniosłem głowę. Allen, ten kosmita siedział na belce stropowej w całkowitym cieniu, trzy metry nade mną. Palec wskazujący najpierw ułożył poprzecznie do ust, a potem przeciągnął go sobie po szyi. To było zbyt wymowne.

Ale jak - i kiedy - się tam znalazł, nie miałem czasu roztrząsać, bowiem gdy tylko opuściłem wzrok, ujrzałem tych pięciu poważnie wyglądających mężczyzn, z których jeden - ten idący na czele - był podręcznikowym przykładem kompleksu napoleona. Starając się nie sprawiać wrażenia doszczętnie przerażonego, wbiłem widły w ziemię i oparłem się na nich.

- Witam panów - zagaiłem - czegoś panowie potrzebują, może?

Napoleon spojrzał na mnie i uśmiechnął się władczo.

- Chcemy tylko zadać kilka pytań, nie ma powodów do niepokoju. Mam nadzieję, że w niczym... W niczym panu nie przeszkodziliśmy.

Ręką sięgnął za pazuchę marynarki i wyjął złożony na dwa kawałek papieru. Podał mi go.

- Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, czy w ostatnich dniach widział pan tego człowieka, lub nawiązywał z nim jakikolwiek kontakt.

Cierpliwie rozłożyłem kartkę, która okazała się listem gończym - rozpoznałem na nim Allena en face i z profilu, a umieszczona pod tymi portretami liczba mogłaby zakwestionować każde poczucie lojalności.

Ale czułem jego wzrok na sobie. Zapewne pełen paniki, desperacji.

- Nie widziałem człowieka w życiu. - odparłem, siląc się na obojętność. Oddałem list Napoleonowi, ten schował go, po czym rzucił niezrozumiale dwa słowa do goryli stojących za nim. Ścisnąłem mocniej widły.

- Doprawdy? - Spytał, a uśmiech zniknął z jego twarzy. - Mamy bardzo wiarygodne przesłanki, karzące nam twierdzić, że ukrywa się na pańskim terenie.

- Nie mam pojęcia, kim on jest - wyparłem się - a nawet jeśli się ukrywał, musiał odejść stąd dawno temu.

- Musi pan wiedzieć, że to bardzo niebezpieczny człowiek - ton głosu mężczyzny przybrał na surowości - i stanowi zagrożenie dla otoczenia. Został on oskarżony o wielokrotne morderstwa na ludności cywilnej, kradzieże oraz dewastacje. Pytam się więc jeszcze raz: czy widział go pan?

Trzeci raz, jak Piotr.

- Nie.

Napoleon zmierzył mnie wzrokiem i uniósł rękę. Dwójka stojąca za nim podeszła do mnie, i jak gdyby nigdy nic, szybko chwyciła mnie za ręce, pozbawiając możliwości ruchu.

Nie muszę chyba mówić, że serce skoczyło mi do gardła. Kopnięcie od tyłu. Upadłem na kolana. Kurz zatańczył w gorącym powietrzu.

- Chciałbym pana przestrzec, że celowe utrudnainie nam pracy nie poskutkuje dla pana niczym dobrym. - Pochylił się nade mną - Wiemy, że obiekt ukrywa się na pańskim terenie i proszę temu nie zaprzeczać; to bardzo szlachetne z pana strony, że pan go kryje, lecz jeżeli ceni sobie pan swoje kończyny, proszę wyjawić nam miejsce jego pobytu.

- Ale ja nie...

Poczułem potężne uderzenie w szczękę. Ból przeszył kość tnącymi fraktalami i owinął się wokół niej. Ciepła strużka krwi spłynęła mi po brodzie, oczy zaszły łzami. Jak przez zaparowaną szybę zobaczyłem jednego z goryli, zamierzającego się na drugi cios. Zacisnąłem oczy.

"Na co czekasz, Allen?!"

Cios nie nadszedł.

Zamiast niego - pytanie.

- Gdzie on kurwa jest?! - Wrzasnął nad moim uchem Napoleon. Zamrugałem, aby oczyścić oczy z łez. Stał tak blisko, że na klapie jego marynarki mogłem zobaczyć mały, misternie wyszyty symbol, który ostatni raz widziałem w szkole, na lekcjach historii.

Krzyż Templariuszy.

Allen mnie nie okłamał.

- Pieprzcie się. - Splunąłem.

Tym razem oszczędzili moją twarz, otępiający cios w brzuch zadał mi sam szef.

Zaszklonymi z bólu oczami spojrzałem w górę i jednocześnie usłyszałem jego syk, jak węża:

- Nie zdaje pan sobie nawet sprawy, z kim pan zadziera. Nie ma pan co nawet marzyć o...

I nigdy się nie dowiedziałem.

Urwał, gdy zobaczył, że kieruję wzrok na sufit.

Najprościej będzie, jak porównam atak Allena do ataku kuguara. W jednej chwili mężczyzna zaskoczył, jeszcze w powietrzu wysunął ostrze i spadł na goryla stojącego z tyłu - powalił go i zgrabnym, morderczym ruchem poderżnął mu gardło. Jego towarzysz, zaskoczony, ale czujny, sięgnął do pasa i sprawnie odpiął ciężką, teleskopową pałkę policyjną. Rozsunął ją i wymierzył zamach, lecz Allen wykonał unik i jednym susem znalazłszy się za nim, wbił mu ostrze w plecy, na wysokości serca. Wątpiłem, czy mężczyzna dożył do upadku. Dwójka, która trzymała mnie w ryzach puściła moje ramiona, również odpięła pałki i zaszarżowała w jego stronę. Pierwszy z nich od razu wykonał silny zamach, który Allen bez problemu skontrował; Asasyn uderzył go w ramię, chwycił, i pociągnął do tyłu, jednocześnie prawą ręką dobijając ostrzem. Odepchnął ciało i zanim ostatni agent zdążył sięgnąć po glocka, on skoczył na niego, całym swoim ciężarem i siłą rozpędu przygniatając go do ziemi i kończąc jego żywot szybkim pchnięciem w pierś.

Obserwowałem ten przerażający spektakl w szoku i zdumieniu, graniczącym z chorym zachwytem. Wszystko trwało kilka chwil, a na zakapturzonej twarzy Allena nie zauważyłem choć cienia wątpliwości; wszystkie jego ruchy były instynktowne, pewne, zwierzęce.

Stojąc tam jak słup uprzytomniłem sobie, że to jeszcze nie koniec i przeniosłem wzrok na Napoleona.

A on miał Allena na muszce.

- Obiekcie dziewiętnasty! - wykrzyknął - Miło cię znowu spotkać, choć w tak... niesprzyjających ci okolicznościach. Teraz, aby uniknąć zbędnego zamieszania, proszę skierować swe kroki do samochodu…

- Nie zastrzelisz mnie - odparł hardo Allen, nie chowając ostrza - dopóki jestem wam potrzebny.

Templariusz udał, że się zamyślił.

- Owszem, masz rację. Ale on nie jest.

Wtedy to ja spojrzałem w zimny otwór lufy i, Bóg mi świadkiem, nigdy nie byłem bardziej przerażony. Kolana przeobraziły mi się w kawały gorącego wosku, a tępy ból w brzuchu przybrał na sile. Mężczyzna nie odwrócił się jednak, nadal patrzył w stronę Asasyna. Mogłem mieć tylko nadzieję, że skoro przed chwilą ujawnił się, aby odwrócić ode mnie uwagę agentów, teraz nie da ich szefowi przeszyć mnie ołowiem.

- Jeden krok! - Rzucił Napoleon, ze wzrokiem utkwionym w Allenie - Rzuć ukryte ostrze na ziemię i unieś ręce w górę, a oszczędzę tego cholernego farmera!

On - ani drgnął. Mogłem iść w zakład, że przez jego głowę przebiegały teraz miliardy chłodnych kalkulacji i analiz, jednak żadna chyba nie uwzględniała mojego przeżycia. Mówi się trudno, nie?

Oni mierzyli się wzrokiem, a ja postanowiłem wykorzystać status quo i zerknąłem w lewo, panicznie szukając jakiejkolwiek deski ratunkowej - i wtedy zobaczyłem go, dwa metry ode mnie - nóż do rozcinania worków.

Zimny pot oblał mój kark; spróbowałem się zbliżyć, sięgnąć po niego, lecz za każdym razem mój ruch zwracał uwagę Napoleona. Musiałem to zrobić szybko, nie było innej możliwości, po prostu nie było.

Więc zrobiłem to szybko.

Rzuciłem się do stołu, pochwyciłem nóż i najmocniej jak mogłem, cisnąłem go w stronę Templariusza, gdy ten właśnie odwracał się w moją stronę. Czy trafiłem? Jasne, że nie. To by było zbyt piękne. Ale ta sekunda zawahania w jego oczach, opuszczenie pistoletu i krok, aby uniknąć nadlatującego narzędzia wystarczyły Allenowi. Zaszarżował ku mężczyźnie i zamachnąwszy się, przebił mu ostrzem nerkę.

Wiedział, gdzie uderzyć. Nie chciał zabijać go od razu.

Napoleon zatoczył się na wiotkich nogach, chwycił ręką powstałą ranę - jakby miał zatamować silne krwawienie, jakby miał nadzieję, że uda mu się to zrobić; upadł na kolana.

- Brawo, Key - wychrypiał kpiąco; nawet w obliczu nadciągającej śmierci nie dał pozbawić się dumy. Ale nie zaimponował mi tym - był jak przegrany kogut w walce, który ostatkiem sił skacze zwycięzcy do gardła, nie przyjmując wiadomości o swojej porażce.

- Brawo. Powinienem chyba teraz dać jakiś wieniec asasynom, prawda? Ale spokojnie, to nie potrwa długo. Zawsze cię znajdziemy.

Allen przystąpił do niego i chwycił go z kołnierz.

- Co zrobiliście z Milesem? Z Davidson?! - Warknął rozzłoszczony.

- Z siedemnastką i osiemnastką? - Templariusz zaśmaił się, po czym splunął krwią - Oboje gryzą piach, jak twój kochany Clay... Inaczej już dawno byś do nich dołączył, gdyby też nie coś, co należy do nas...

Mężczyzna nie wytrzymał i uderzył go w twarz.

- To należy wyłącznie do mnie! I jeżeli Abstergo chce położyć na tym swoje owszałe łapska, będzie wpierw musiało mnie zabić!

Napoleon odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się znowu, teraz bardziej ochryple i odpychająco.

- Widocznie nie pozostawiasz nam wyboru... Powiedział i skonał. Zabił go wewnętrzny krwotok.

Allen opuścił jego ciało na ziemię; w jednym momencie cała wściekłość uszła z niego niczym powietrze z przebitej opony. Dwoma palcami zamknął mu oczy i rzekł spokojnie:

- Niech żądza i chciwość na zawsze opuszczą twoją duszę, gdyż bez nich dane ci będzie odpocząć. Spoczywaj w pokoju.