Nigdy z nikim nie rozmawiał, nie tylko dlatego, że nie mógł. On nie mówił nic, nawet w szkole się nie odzywał, uznano go za niemowę. Był smutny, rzadko się uśmiechał, a jeśli już to tylko ustami, nigdy oczami. Nie pasował do sielskiego obrazka rodziny spod czwórki, ale nawet nie próbował tego zmienić, tak jakby wiedział że to nie jego miejsce. Pewnego dnia wyjechał, podobno do szkoły dla łobuzów, ale nikt w to nie uwierzył. To dziecko nie było złe. Wrócił jeszcze smutniejszy, w następne wakacje było tak samo. Z każdym kolejnym rokiem wyglądał jakby ktoś nakładał mu na ramiona co raz więcej i więcej, aż w końcu cały świat spoczywał na jego barkach. Był już mężczyzną kiedy pojawił się tylko na dzień, choć szedł już wolny od ciężaru, tylko oczy ukazywały to samo zagubienie co dziesięć lat wcześniej. Znów nie pasował i wiedział o tym. Znikł na kilka miesięcy. Tamtego dnia gdy wrócił, odezwał się, pierwszy raz jego głos rozbrzmiał na ulicy. Jak się okazało trzy godziny później, był to też ostatni raz. Kartka na idealnie pomalowanym płocie informowała o śmierci, szeptano, że samobójczej. Jedne było pewne, umarł w ciszy tak jak żył.

Wiele lat później pod czwórką można było zaobserwować młode małżeństwo z dzieckiem w ramionach. Ono także milczało i również znikło w wieku jedenastu lat. Też było smutne, ale w chwilach wyjazdów widać było szczery uśmiech na drobnej buzi dziewczynki. Prawdziwy, sięgający zielonych oczu, tak jakby tam gdzie jechała, pasowała.