I.

sól - 1. «biała, sypka substancja o ostrym smaku, używana do przyprawiania lub konserwowania potraw» 2. «skała krystaliczna, z której otrzymuje się tę substancję» 3. «związek chemiczny powstający w reakcji kwasu z zasadą»

Sherlock syczy z bólu.

Jest jeden z tych długich, nudnych wieczorów na Baker Street, kiedy marzec owiewa mury zimnym powietrzem, wdzierając się do środka przez nieszczelne okna. Cisza. John wyszedł pięćdziesiąt cztery i trzy czwarte minuty temu; nie pytał dokąd, świeżo wyprasowana koszula i zgolony zarost mówią same za siebie. Smukła lampa w kącie przegania ciemność, pokój na piętrze tonie teraz w złocie światła i zieleni ścian. John wyszedł w plątaninę miasta, nieczuły na mieszaninę barw. Idiota.

I do tego wszystkiego ta okropna nuda.

Próbował wszystkiego, myśli na swoje usprawiedliwienie, chociaż nie ma po co, pani Hudson na dole śledzi losy Elizabeth Bennet i pana Darcy'ego, nieskomplikowane, przewidywalne, nudne, tak bardzo nudne szczęśliwe zakończenie. Szczęśliwe zakończenia nie istnieją, myśli Sherlock, nie w marcu, kiedy jest tak bardzo zimno i nie ma nikogo, komu można by kazać uszczelnić okiennice, bo nie mogę myśleć, John, ten wiatr mnie rozprasza.

Równo pięćdziesiąt sześć minut, Sherlock zrywa z nadgarstka trzy zużyte plastry. Nuda.

Pięćdziesiąt osiem i pół minuty, środkowa struna w skrzypcach pęka z jękiem, Beethoven nie pomaga, stary, głuchy, nudny Beethoven, ciągle te same nuty, żadnej niespodzianki.

Tik-tak, tik-tak, tik-tak.

Palce świerzbią go, by napisać SMS-a.

PRZYJEDZ NATYCHMIAST – SH

Albo:

PRZYJEDZ NATYCHMIAST. NIEBEZPIECZENSTWO – SH

Albo też:

PRZYJEDZ. UMIERAM – SH

Od domu Sarah jest pół godziny, John zdążyłby w piętnaście minut; Sherlock wierzy w niego i żołnierskie umiejętności zastraszania taksówkarzy, a to ostatnie nie byłoby kłamstwem, nie tak naprawdę. Nuda to zabójca najgorszy z możliwych; niezdolny podarować ofierze nawet ostatniego dreszczyku emocji.

Kuszące, ale daje temu spokój. Do przewidzenia reakcji Johna niepotrzebna jest sztuka dedukcji.

Równo w godzinę po wyjściu Johna głowa eksploduje mu tępym bólem, gałki oczne pulsują, jakby miały zaraz wypaść z orbit i zbiera mu się na mdłości. Pierwsza myśl – rak mózgu, to tak absurdalne, że aż poważne.

Czy gdyby zamienił się z kimś na mózgi – na przykład, dajmy na to, z Johnem – myślałby tak samo jak teraz?

Nie wie i nie umie tego rozgryźć, ból w skroniach jest zbyt potężny, gdzieś w odmętach umysłu plączą mu się słowa wiersza Frosta - mówią, że świat pochłonie ogień, mówią, że lód – gdzie jesteś, John, gdzie cię wyniosło, do cholery, ile może przeciętnie trwać stosunek seksualny – znając smak pożądania mogę zgodzić się, że to będzie ogień – ból spala go na popiół, niemal czuje w powietrzu duszny smród dymu – lecz gdyby świat miał zginąć znów, wiem też dość o nienawiści – łup, łup, łup, bębny w jego głowie doprowadzają go do szału, to nie choroba, to nuda, to tylko nuda – by rzec, że równie dobry lód, aby niszczyć i jest go w bród – rytmiczne staccato myśli cichnie powoli, a Sherlock odnajduje się na podłodze, kryjąc twarz w znajomej poduszce z Union Jackiem.

- Chryste, co tu się działo? – trzeźwy głos każe mu wracać, John stoi w progu, kurtka zwisa mu z jednego ramienia, mijają trzy minuty i pięć sekund nim rzuca się w jego kierunku ze strachem w oczach.

- Nie było cię półtorej godziny i sześć minut – mówi z wyrzutem Sherlock, starając się, żeby dłonie nie drżały mu tak bardzo, zapomina o opuszczeniu rękawów szlafroka i John łapie go za rękę, lodowate palce na gładkiej skórze potęgują dreszcze, chociaż w pokoju wcale nie jest zimno.

- Coś ty narobił najlepszego, idioto?

Sherlock nie wie, o co chodzi, nacięcia na przedramionach nie są głębokie, nie są nawet niebezpieczne, tylko niektóre pieką, spuchnięte i zaognione, bo wcierał w nie sól, ale wszystko było – jest – czyste, używał przecież skalpela ze Świętego Barta, John tam pracuje, tam się spotkali, najlepsze miejsce na lekarstwo na nudę. Pokój wiruje, złoto i zieleń, barwy heraldyczne, ale nie pasują do siebie, bo złoto łączy się z czerwienią, a zieleń ze srebrem, John na pewno to wie, bo John jest rycerzem, ale rycerze wymarli wiele wieków temu, rycerze nie najeżdżali na Afganistan, John coś do niego mówi –

- Gdzie je masz, do kurwy nędzy? Ostatnim razem zabrałem ci wszystko.

- Wydedukuj – mówi kpiąco i mocna, wciąż mroźna dłoń Johna ląduje na jego rozpalonym policzku. Oczy Johna w blasku lampy mają odcień wrzącego złota w tyglu, a on, Sherlock, jest ogniem i płonie, spala się, znika, a tygiel jest coraz bardziej gorący...

- Nic mądrego mi teraz nie powiesz, geniuszu, więc pogadamy rano – warczy John do ucha Sherlocka, woda utleniona i bandaże, niemal tak białe jak jego skóra, woda się pieni, sól paruje, ból narasta. Sherlock krzyczy, John sarka coś co brzmi jak i dobrze ci tak, Sherlock nie rozumie, czemu John jest zły, bo on nie chciał, ale ta nuda, ta pieprzona nuda…

- Dobranoc. Będę w drugim pokoju, gdybyś czegoś potrzebował – wzdycha John, gasząc światło. Sherlock jęczy, ale John jakimś cudem rozumie i nie domyka drzwi do końca. W jasnej przestrzeni między zamkiem i futryną w powietrzu tańczy kurz.