AN: Gaia i Erissan z tej strony :3 Dwie mroczne autorki, które zdecydowały napisać trochę angstu... Endżoy...
- Wszystko w porządku, Kanda?
- Che.
Błękitnooki złapał szybko za dłonie bruneta i przyciągnął je do siebie.
- Widzisz? Masz strasznie zimne i sine dłonie. Może powinieneś ubrać się w coś cieplejszego, albo...
Starszy ściągnął brwi z irytacją.
- Puszczaj idioto. Nie potrzebuję niańki - warknął, wyrywając ręce z uścisku chłopaka - Zrób tak jeszcze raz, a pożegnasz się z głową - syknął przez zaciśnięte zęby, piorunując białowłosego spojrzeniem, które mogłoby zabijać. Mimo wszystko na Allena zdawało się nie działać - egzorcysta uparcie patrzył mu prosto w oczy.
- Nie zachowuj się jak uparty osioł! - wykrzyczał odrobinę zbyt histerycznie. - Naprawdę nie wyglądasz najlepiej!
- To nie twoja sprawa, moyashi. Zajmij się własnym życiem i nie wtrącaj się w moje.
Nie zważając na protesty ze strony Walkera, Yuu odwrócił się tyłem do niego i wyszedł z pokoju trzaskając drzwiami. Skierował się w stronę wyjścia z hotelu, klnąc przy tym pod nosem i rzucając mordercze spojrzenia w stronę każdego, kogo napotkał.
Na dworze panował tnący mróz. Malownicze zaspy śniegu naturalnie wtapiały się w krajobraz pełen nagich drzew. Kanda nie zdążył odejść kilku kroków od wejścia do budynku, w którym zatrzymał się razem z moyashim, gdy czarno-biała smuga skoczyła mu na plecy, przewracając w zaspę. Próbując wypluć z ust biały puch, poczuł jak ktoś zawiązuje mu na szyi coś długiego i miękkiego... Coś, co po podniesieniu głowy i bliższych oględzinach okazało się czerwonym, puchowym szalikiem.
- Nie waż się tego zdjąć - zagroziła osoba siedząca mu okrakiem na biodrach.
- Moyashi... - syknął czarnowłosy, próbując zrzucić z siebie delikwenta. Niestety z marnym skutkiem. Skończyło się to tak, że Kanda mocniejszym szarpnięciem przewrócił białowłosego na ziemię, lądując na nim. Walkerowi ewidentnie nie podobała się ta pozycja - zrzucił z siebie starszego, ten pociągnął go za mundur... I tak w kółko... Dla osoby patrzącej z boku zachowywali się jak małe dzieci turlające się w śniegu.
- Kanda, wyglądasz jeszcze gorzej - mruknął Allen po kolejnej sesji turlania się. - Lepiej wróćmy do środka.
- Zapomnij, nie mam zamiaru spędzić z tobą ani minuty dłużej - Yuu najwidoczniej chciał coś dotać, lecz przeszkodził mu w tym nagły atak kaszlu. Spojrzał na rękę i zaklął cicho, po czym wsunął ją nerwowo do kieszeni kurtki. Wstał z ziemi, a następnie rzucił białowłosemu zirytowane spojrzenie.
- To idziemy, czy nie?
- Hę? - niebieskie oczy rozszerzyły się lekko ze zdziwienia. - Skąd ta nagła zmiana zdania? Ej Kanda, czekaj!
Kanda nie zwolnił, ani nie zaczekał. Kiedy dopadł łazienki i zamknął drzwi, dopiero po chwili usłyszał, że Allen wpadł do pomieszczenia. Prychnął cicho pod nosem, zdejmując z szyi przeklęty szalik. Szybko odkręcił wodę. Czuł nadchodzący atak paskudnego kaszlu, który męczył go już od jakiegoś czasu i nie potrzebował dodatkowych pytań białowłosego, więc wygodniej było po prostu zagłuszyć ewentualne dźwięki. Nagle chwycił za brzeg umywalki, spazmatycznie zginając się w pół. Odruchowo przyłożył rękę do ust, by po chwili poczuć wykrztuszoną, ciepłą i lepką krew, leniwie spływającą w dół, do brzegu dłoni.
- Cholera - warknął, gdy zakręciło mu się w głowie. Nie było to bynajmniej z powodu widoku krwi, gdyż tą oglądał prawie codziennie.
Cofnął się o parę kroków i zsunął po pokrytej lodowatymi kafelkami ścianie. Opadł na ziemię oddychając ciężko.
- Szlag by cię trafił, moyashi - wyszeptał bardziej do siebie, niż do młodszego chłopaka.
Po dłuższej chwili powoli wstał, podszedł do umywalki i zaczął zmywać krew z twarzy i rąk. Zamrugał parę razy, widząc jak obraz powoli się mu rozmywa przez oczyma.
- Kanda! Oi, Kanda! - krzyknął Walker, waląc w drzwi do łazienki. Mimo nieznośnego szumu wody płynącej z kranu słyszał przytłumione kaszlenie starszego egzorcysty.
- Kanda, wszystko w porządku? - rzucił nieco ciszej, gdy jego uszu dobiegł dźwięk zakręcanego kurka. Kilka ciężkich kroków odbijających się echem po kafelkach, a potem łomot upadającego ciała. Allen nawet przez ułamek sekundy się nie zastanawiał, gdy aktywował swoje Innocence, by łatwiej wyważyć drzwi. Ciemnooki leżał na podłodze, a luźno spięte włosy rozsypały się dookoła jego bladej twarzy niczym bazaltowa smuga.
Błękitnooki natychmiast rzucił się w stronę Kandy.
- Szlag by to – syknął do siebie, przerażony.
Podniósł ciało czarnowłosego i powoli wyniósł je z łazienki, kierując się w stronę łóżka. Kiedy położył Yuu na pościeli, zbiegł na dół do recepcji.
Przeskakując co drugi stopień dopadł parteru. Właściciel zajazdu widząc jego pośpiech i przestraszoną minę natychmiast spytał, co się stało. Po krótkim, pełnym zająknięć wyjaśnieniu zaoferował, że sam zadzwoni po lekarza, każąc egzorcyście wracać na górę. Odrobinę uspokojony Allen spełnił polecenie. Usiadłszy na krześle obok łóżka obserwował jak klatka piersiowa starszego unosi się i opada w nierównym oddechu, dłonie drżą. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się widzieć go w takim stanie.
- Oby ten lekarz szybko przyjechał. Masz się trzymać do tego czasu, rozumiesz?
Poprawił nerwowo włosy i przygryzł wargę. Siedział tak przez długi czas, co chwila rzucając zniecierpliwione spojrzenie w stronę zegara.
- Nie panikuj – mruknął cicho. – To, że jedzie on tutaj już ponad półgodziny nic nie znaczy. Zaraz powinien być.
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Allen szybko zeskoczył z krzesła i pobiegł otworzyć. Na progu stał właściciel zajazdu z nietęgim wyrazem twarzy.
- Doktor nie przyjedzie. Zawieja permanentnie zasypała drogi.
- Jaka zawie... - zaczął chłopak, obracając głowę w stronę okna. Faktycznie na dworze szalał wiatr niosący ze sobą tumany śniegu. Dziwne. Nie zauważył... Mimowolnie przeniósł wzrok na nieruchomo leżącego na łóżku Kandę.
- Nie martw się, zajmiemy się twoim kompanem - wtrącił mężczyzna, chcąc udobruchać Walkera.
Białowłosy tylko patrzył zmartwiony jak grupa ludzi, w tym także właściciel, sprawdzają puls bruneta, następnie nakrywając go ciężkim kocem. Jedna z pomagająca w tym kobiet przyniosła apteczkę, z której wyciągnęła nieznane Allenowi przyrządy.
- Nie wygląda to najlepiej – stwierdziła po przebadaniu pacjenta. – Nie znam się na tym za dobrze, ale najwidoczniej twój przyjaciel ma poważne problemy z płucami.
Walker zamrugał kilka razy zanim dotarło do niego, co usłyszał.
- Ale da się coś zrobić, prawda?
- O to trzeba by spytać kompetentną osobę - odpowiedziała kobieta, z powrotem pakując wszystkie rzeczy - Gdyby coś się działo, zawołaj mnie albo właściciela - dodała, po czym wraz ze wszystkimi opuściła pokój. Allenowi nie podobała się cisza, która zaległa. Była dziwnie ciężka, niemal huczała. Walker potarł oczy, czując lekki swędzenie. O nie, nie będzie przecież płakał...!
- Baka moyashi - usłyszał ni to szept ni warknięcie.
- Allen de... - zaczął odruchowo, nagle urywając. Zamrugał ze zdumieniem, spoglądając na Kandę. Brunet rzucał mu poirytowane, ledwo przytomne spojrzenie.
- Kanda, żyjesz!
- Nie, rozmawiasz z trupem – burknął Yuu. – Kretyn.
Białowłosy uśmiechnął się lekko, ignorując wypowiedź partnera.
- Nie strasz mnie tak, Bakanda – mruknął radośnie.
Kanda przewrócił oczyma, cicho prychając.
- A co, martwiłeś się moyashi?
- O-oczywiście, że nie! - zaparł się Walker, rzucając mu rozeźlone spojrzenie. Humor zmieniał mu się jak w kalejdoskopie...
- Baka - w głosie bruneta słychaė było lekką nutę zmęczenia. Allen zamruga%S5 krótko, przyglądając się leżącemu z większą uwagą niż dotychczas.
Przekręcił lekko głowę, obserwując z zaskoczeniem jak starszy powoli próbuje wstać z łóżka.
- Gdzie idziesz?
Yuu tylko warknął coś pod nosem i nie zwracając większej uwagi na słowa Allena, ominął go i przeszedł się przez cały pokój.
- Nie zamierzam tutaj zostać - burknął po chwili. - Nie próbuj mnie zatrzymywqć, moyashi.
Albinos zmarszczył brwi, wstając z krzesła.
- Żaden pieprzony moyashi nie będzie mi rozkazywał! - szarpnął się z dosyć marnym skutkiem. Był osłabiony.
- Puszczaj - syknął, niebezpiecznie mrużąc oczy. Allen najwidoczniej nic sobie nie robił z jego niezadowolenia. Przy odpowiednio mocnych pociągnięciach zaprowadził go z powrotem do łóżka. Gdy Kanda znów próbował uciec, chwycił go za nadgarstki, przyszpilając samuraja do pościeli.
- Uspokój się, bo cię zwiążę!
Przez następne parę chwil wymieniali się morderczymi spojrzeniami.
- Pójdziesz sobie kiedyś? – syknął Yuu.
- Jeśli nie będziesz próbować uciekać.
- Che.
Walker puścił nadgarstki bruneta i odsunął się o parę kroków. Widząc, że Kanda leży spokojnie skierował się do łazienki rzucając przy okazji, że zaraz wróci.
- Che. Jakby mnie to obchodziło - mruknął do siebie Kanda, poprawiając ułożenie głowy na poduszce. Idiota moyashi oczywiście nie zwrócił uwagi na jego wygodę. "A z resztą... czemu miałby..." - pomyślał. Jego uszu dobiegł odgłos płynącej wody i przytłumiony głos Walkera.
- Moyashi śpiewa pod prysznicem? - powiedział na głos, żeby lepiej zrozumieć sens zdania. – Nieważne.
Przymknął oczy i przykrył się kołdrą.
- Im szybciej zasnę, tym szybciej to wszystko się skończy.
***
Otworzył lekko jedno oko. W ciemności ledwo dostrzegł zarys Allena leżącego na podłodze. Spał.
- Che, idiota - szepnął Kanda do siebie.
Wstał z łóżka i podszedł do wieszaka. Zdjął płaszcz, nałożył go na siebie, a po chwili najciszej jak potrafił otworzył drzwi. Opuścił pokój, a następnie rozejrzał się dookoła. Pracownicy zajazdu najwyraźniej byli już dawno po pracy. Nigdzie nikogo nie było, a w całym korytarzu paliło się tylko jedno małe światełko.
Yuu odetchnął, wiedząc, że gdyby natrafił na kogokolwiek, ten natychmiast powiedziałby o tym Walkerowi, co skomplikowałoby jego sytuację.
Sprawdził drzwi wejściowe - zamknięte. "Cholera" - zaklął mentalnie, rozglądając się po słabo oświetlonym przedsionku. Jedno z okien było uchylone - ktoś chyba go nie domknął... Brunet uśmiechnął się kątem ust, zwinnie wyskakując na zewnątrz.
Nagły podmuch wiatru sypnął mu śniegiem w twarz, na moment oślepiając. Kanda otarł oczy brzegiem rękawa. Tak, teraz musiał tylko znaleźć odpowiednie miejsce...
***
- Głupie sny – wyjęczał tymczasem Walker. Zmarszczył brwi zdziwiony, że jeszcze nie otrzymał żadnego złośliwego komentarza na ten temat. Odwrócił się do tyłu.
– Kanda, żyjesz? Hę, Kanda…?
Nie czekając na odpowiedź, uderzył z ca%S5ej siły dłonią w twarz.
- Głupi Allen! Zapomniałeś za}knąć drzwi od pokoju. Cholera.
Zerwał się z łóżka i w pośpiechu ubrał się.
Tymczasem Kanda przemierzał zaspę po zaspie, uważając, by się nie przewrócić. Perspektywa całego przemoczonego płaszcza stanowczo nie była zachęcająca.
"No nareszcie" - przeszło mu przez myśl, gdy ujrzał ciemną linię lasu, wyraźnie kontrastującą z bielą śniegu. Gdy wszedł między drzewa, wiatr dotąd mocno szarpiący jego ubraniem, widocznie zel5C5ał.
- Szlag by to – zaklął, potykając się o wystający korzeń. Chcąc utrzymać równowagę złapał mocno za gałąź, pociągnął ją, a po chwili został przykryty przez wielkie tumany śniegu.
- Gorzej być nie mogło. Pieprzona pogoda.
Allen szybko obiegł cały budynek - niestety, nigdzie ani śladu Kandy. Białowłosy przygryzł wargę ze zdenerwowaniem, wyglądając przez okno. Wyszedł w taką śnieżycę...? Chłopak naciągnął na głowę kaptur płaszcza, po czym wyszedł. Wiatr niemiłosiernie szarpał nim, gdy wołał starszego egzorcystę po imieniu i jak szalony biegł przed siebye, od czasu do czasu zwalniając, by złapać tchu i rozejrzeć się.
- Gdzie on mógł pójść? – wydyszał.
Zwrócił głowę w stronę lasu i po chwili uśmiechnął się pod nosem. Od razu rzucił się między drzewa, biegnąc coraz szybciej i szybciej. Był pewny, że to właśnie tam schował się Yuu, bo niby gdzie indziej?
"Hm? Zdawało mi się, czy słyszałem kroki...? Nieważne." - pomyślał Kanda, upadając przy drzewie o szerokim pniu, który niemal całkowicie osłaniał go od wiatru. Nie mógł dłużej ignorować igiełek bólu odzywających się w klatce piersiowej.
- Kaaaaanda! Jesteś tutaj? – wykrzyczał Allen zmęczonym głosem.
Zrobił dwa kroki do przodu i zmarszczył brwi.
- Czy…?
- Stoisz na mojej ręce, idioto.
Podskoczył nerwowo słysząc jak chrypliwy był głos bruneta.
- K-kanda, nic ci nie jest? – przygryzł lekko usta. - Powinienem był zamknąć te drzwi, cholera. Kanda, nie umieraj mi tutaj!
Grymas bólu na twarzy samuraja nie znikał, a on sam wyglądał jakby przygotowywał się do mordu.
- ZEJDŹ Z MOJEJ RĘKI, MOYASHI ALBO POŻAŁUJESZ, ŻE SIĘ URODZIŁEŚ!
Allen odskoczył jak oparzony, przepraszając bruneta.
- Che - ten tylko prychnął, gdy chłopak pomógł mu usiąść.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażałeś wychodząc w taką śnieżycę? Przecież to prawie pewna śmierć! - rzucił ze zdenerwowaniem młodszy. Widział jak ramiona Kandy lekko się trzęsą, a jego oddech jest nierówny, wręcz urywany.
- Nieważne – dodał cicho. Zdjął z siebie płaszcz i nakrył nim ramiona bruneta.
- Jeszcze tego brakowało żebyś i ty się rozchorował, moyashi!
- Nic mi nie będzie!
Odwrócił głowę, spoglądając w bok. Przez chwilę siedzieli w ciszy, którą przerwało kasłanie obu egzorcystów.
- Mówiłem, że się rozchorujesz. Bezmyślny bachor.
Allen tylko coś mruknął, pociągając nosem.
- Idiota - warknął starszy, chwytając albinosa za ramię.
- Co ty...
- Morda, ty mały kretynie - syknął, przyciągając go do swojej klatki piersiowej. Walker natychmiast zesztywniał, nie śmiąc się odezwać. Z policzkiem przyciśniętym do przemoczonego uniformu Kandy aż nadto wyraźnie słyszał bicie jego serca.
Siedzieli tak przez dłuższy czas, lecz nie widać było, żeby pogoda się poprawiała. Śniegu przybywało coraz więcej, a od zasypania chroniło egzorcystów jedynie drzewo, pod którym się znajdowali.
- Jak myślisz, jak długo to potrwa? – mruknął cicho Allen.
Zaniepokoił się, nie otrzymując odpowiedzi. Dopiero teraz zauważył, że uścisk Yuu zelżał, a on sam w ogóle się nie rusza.
- Kanda?
Podniósł się trochę, a po chwili zamarł w bezruchu. Starszy wyglądał jakby prawie zasypiał, a z sinych ust ciekła mu stróżka krwi.
- Kanda?! Kanda! - zawołał z przerażeniem Walker, energicznie potrząsając bezwładnym samurajem. Ten powoli otworzył oczy, mrugając. Allen odetchnął z ulgą. Żył. Podniósł dłoń, rękawem ocierając krew spływającą z kącika ust bruneta. Yuu powoli przeniósł na niego niesfokusowane spojrzenie, jakby pytając co do cholery robił.
- Nawet nie próbuj protestować - mruknął młodszy, lekko ściągając brwi - Czy tego chcesz, czy nie przejmuję się twoim stanem.
Kanda przez chwilę milczał, lekko przygryzając dolną wargę.
- Jesteś idiotą moyashi - rzucił w końcu, najwyraźniej nie mogąc znaleźć lepszych słów na określenie tego, o czym myślał. Walker parsknął krótkim, zmęczonym śmiechem.
- Wiem, mówiłeś mi to już tysiące ra... - urwał, gdy podniósł głowę, by odnaleźć zimne wargi starszego przyciśnięte do własnych. Czas na krótką chwilę zdał się stanąć w miejscu. W pocałunku bruneta było coś na kształt desperacji i obezwładniającej, niezrozumiałej emocji.
Brunet oderwał usta od białowłosego i odchylił się do tyłu.
- Allen – młodszy przełknął nerwowo ślinę, słysząc swoje imię. – Nie waż mi się tu umrzeć.
- O czym ty…?
Ciemnoniebieskie oczy spojrzały na niego z żalem, po czym przykryły je powieki. Allen zamrugał kilka razy, niedowierzając temu co widzi.
- To nie jest śmieszne, Bakanda! – wykrzyczał histerycznie. – Nie żartuj sobie ze mnie! Kanda, wstawaj! Yuu… idioto, przestań!
Kanda już mu nie odpowiedział. Walker czując łzy napływające do oczu, oplótł rękoma bezwładne ciało chłopaka, tuląc głowę do jego ramienia. Płacz wstrząsnął nim nagle, konwulsyjnie. Nie czuł już ostrego zimna, ani bólu sztywniejących na mrozie kończyn. Zostało tylko odrętwienie. Odrętwienie, które zalało wszystko czernią.
Świt przywitał dwie zamarznięte, przyciśnięte do siebie postaci radosnymi, ciepłymi promieniami. Śnieg zaczął się powoli topić, a z gałęzi spłynęło kilka kropek wody, które rozbiły się o nos Allena.
- Panie Kando, panie Walkerze! – rozległo się nawoływanie.
Ubrana w płaszcz postać przemierzała las w poszukiwaniu dwóch egzorcystów. Przystanęła, a po chwili jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu.
W biurze Komui'ego rozdzwonił się telefon.
- Już, już... - wymamrotał sennie mężczyzna, przeszukując stertę papierów. Pamiętał, że gdzieś tam ostatnio zostawił to natrętne urządzenie.
- Komui Lee z tej strony! - rzucił radośnie, gdy w końcu znalazł maszynę. Wystarczył krótki, urywany komunikat, by naukowiec nagle zamilkł, a jego oczy rozszerzyły się z jednoczesnego zdumienia, strachu i smutku.
- Tak, rozumiem. Przyślemy kogoś - powoli odłożył słuchawkę, po czym ukrył twarz w dłoniach.
- Braciszku, coś się stało? - spytała Lenalee, która właśnie przyniosła kolejną porcję kawy.
- Braciszku?
Odpowiedział jej tylko szloch i dźwięk łez kapiących na blat.
I met you, the stars sparkled, and I was born.
I love you, therefore I am.
What good is waiting for a hopeless miracle?
Through my tear-filled vision, the planet's twinkle is gone...
AN: fanfick o dziwo będzie składał się z dwóch części. może opinie? :D
