Zapowiada się długa opowieść. Może nawet kilku częściowa. Chyba, że w trakcie pisania zabraknie mi pomysłów, ale Merlinie, błagam Cię, nie pozwól na to!
Zapraszam do czytania! Na początek prolog, a już jutro pierwszy rozdział. Kolejne nie wiadomo kiedy. Z góry przepraszam, za niską częstotliwość dodawania kolejnych rozdziałów, ale mam poważna wymówkę - dwa kierunki studiów - mam nadzieję, że zrozumiecie.
I jeszcze mała prośba: komentujcie, piszcie pw, cokolwiek. Bo nie wiem czy kontynuować.
PROLOG
Walka trwała. Coraz więcej martwych ciał leżało na ziemi. Na ich zimnych twarzach malowało się przerażenie i strach. Inne w kałużach krwi zmieszanej z błotem stały się nagrodą dla wilkołaków, krążących między walczącymi i szukających kolejnych ofiar. Ogromny olbrzym przemierzał błonia wielkimi krokami, raz po raz uderzając swoją maczugą w ziemię. Wszyscy uciekali przed nim w popłochu. W tych tylko momentach byli zgodni i działali wspólnie. Gdy jednak znaleźli się już w bezpiecznej odległości znowu celowali do siebie różdżkami wypowiadając po cichu mordercze klątwy.
Stado centaurów na granicy Zakazanego Lasu dumnie naprężało swe łuki wysyłając w stronę czarodziejów chmarę strzał. Większość z nich trafiała jednak w twarde plecy olbrzyma, dla którego były one zaledwie jak ugryzienia komarów.
Nikt nawet nie zauważył gdy z zamku wybiegła młoda czarownica o różowych włosach. Przystanęła na chwilę rozglądając się z niepokojem dookoła. Zdawała się nie zauważać leżących na schodach ciał i rozbłysków kolorowych promieni w powietrzu. Wyraźnie szukała czegoś wzrokiem wśród pyłu i dymu i sądząc po jej minie nie mogła tego znaleźć. Zielony promień minął jej głowę zaledwie o cal. Wstrzymała na chwilę oddech, po czym spojrzawszy jeszcze raz za siebie pobiegła w stronę chatki Hagrida. Kilka razy w ostatnim momencie pochyliła się unikając lecącej w jej stronę klątwy lub maczugi, która z ogromną prędkością przecinała powietrze.
Nie wiedziała gdzie biegnie. Nie wiedziała nawet gdzie powinna biec. Serce kołatało jej w klatce piersiowej jak nigdy dotąd, a krew szumiała w uszach tak bardzo, że nie słyszała nawet odgłosów walki. Zatrzymała się w połowie drogi, chcąc złapać oddech. Zmrużyła oczy próbując wytężyć wzrok. Gdyby nie rozbłyskujące co chwila zaklęcia na błoniach panowałaby nieprzenikniona ciemność. Wątłe światło zapaliło się na końcu jej różdżki, gdy tylko o tym pomyślała. Skarciła się jednak w myślach, gdy tylko uświadomiła sobie, że przez nie będzie łatwiej dostrzegalna w ciemności, i lekkim ruchem nadgarstka zgasiła promień.
W końcu, gdy prawie się już poddała nie mogąc nic dostrzec i chciała zawracać, tuż przy Zakazanym Lesie ujrzała to czego szukała. Wysoki mężczyzna w płowej szacie walczył z zamaskowanym Śmierciożercą. Serce zabiło jej jeszcze mocniej, gdy zaczęła znowu biec próbując przekrzyczeć własny szum w uszach. Teraz już nie dbała o to czy zostanie zauważona, wiedziała, że prędzej czy później i tak będzie musiała zacząć walczyć. Chociażby po to by uratować męża. Już tak blisko, tak nie wiele jej zostało. Jeszcze tylko kawałek żeby jej zaklęcie nie chybiło. Ciemna maska spadła z twarzy Śmierciożercy zdradzając jego tożsamość. Antoni Dołohow. Uniosła różdżkę. Wymierzyła i... Zielony promień z różdżki Śmierciożercy przeszył pierś jej męża.
Głuchy okrzyk rozpaczy wydobywający się z jej gardła rozdarł powietrze znikając po chwili za zasłoną lasu. W tym momencie wszystko ucichło. Słyszała tylko szybkie bicie swojego serca i swój płytki, nierówny oddech. Ruszyła przed siebie czując jak ciepłe łzy próbują za wszelką cenę wydostać się z jej oczu. Skupiła wzrok na jasnym kształcie leżącym nieopodal lasu. Przyspieszyła. Opadła na kolana przy jego ciele odgarniając włosy z twarzy.
Spojrzała w jego puste, bursztynowe oczy. Nie wyglądał na przestraszonego. Ani nawet na cierpiącego. Uśmiechał się. Jakby zaraz miał wstać i powiedzieć jej, że pięknie dziś wygląda. Jakby miał objąć ją delikatnie i pocałować w czoło, tak jak zawsze robił, gdy się czymś martwiła. Jakby miał ją przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Nie potrafiła dłużej powstrzymać łez. Położyła głowę na jego torsie mając cichą nadzieję, że może usłyszy jeszcze bicie jego serca. Nawet nie poczuła, kiedy jej włosy zmieniły kolor na jasny brąz, twarz stała się bardziej blada i smukła, a oczy ciemne i zdające się nie wyrażać innych emocji poza smutkiem i bólem. Łkała cicho obejmując go coraz mocniej i błagając by jej nie opuszczał.
Nie wiedziała nawet ile czasu tak leżała, gdy w końcu usłyszała cichy szelest trawy za plecami. Uniosła głowę i obejrzała się za siebie. Wysoka czarownica w czarnej szacie, z burzą kręconych ciemnych włosów i nienaturalnie bladą twarzą szła w jej kierunku ze złośliwym uśmiechem na twarzy. Tonks otarła łzy z twarzy i zaczęła po omacku szukać różdżki nie spuszczając wzroku z Bellatrix.
-Już nie usłyszysz wycia swojego wilczka. - zaśmiała się Lestrange przechadzając się dookoła martwego ciała Lupina. - No chyba, że twój syn odziedziczył po ojcu umiłowanie do księżyca w pełni.
Tonks czuła jak krew zaczyna w niej buzować. Smutek, który ogarnął ją z chwilą śmierci Remusa zaczął powoli ustępować miejsca niepohamowanej złości. Zaczęła pospiesznie macać trawę dookoła siebie, aż w końcu natrafiła na to czego szukała. Chwyciła różdżkę i natychmiast wstała celując nią w stronę Bellatrix.
-Nigdy więcej nie waż się mówić tak, o którymkolwiek członku mojej rodziny. - powiedziała zaciskając zęby i wypowiadając każde słowo coraz głośniej.
Lestrange znowu się zaśmiała wciąż bawiąc się swoją różdżką i obchodząc aurorkę dookoła.
-Nie martw się. Małego też zabiję, żeby nie tęsknił za bardzo za rodzicami. - czerwony promień wydobył się z różdżki Tonks, jednak Bellatrix jednym ruchem ręki go odbiła powodując, ze różdżka aurorki wyleciała w powietrze i zniknęła w ciemności.
-Jeszcze będziesz mnie błagać o śmierć! - wykrzyknęła Bellatrix patrząc jak Tonks upada na ziemię uginając się pod bólem wymierzonym jej przez zaklęcie Cruciatus.
-To mnie zabij! Zabij mnie z zimną krwią patrząc mi prosto w oczy! Zrób to! Zrób to tu i teraz, ciociu! - wykrzyknęła aurorka oddychając ciężko.
Ostatnie słowo powiedziała po chwili przerwy patrząc prosto w szalone i przepełnione złością oczy Bellatrix. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi w nich konsternację. Tak jakby Lestrange się wahała. Było to chyba jednak tylko złudzenie, bo już po chwili upadła martwa na ziemię obok męża, a na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech, jak gdyby śmierć stała się dla niej ukojeniem.
Teddy Lupin usiadł na łóżku oddychając ciężko. Po jego twarzy spływały kropelki potu. Nie mógł uwierzyć w to co zobaczył. Wstał z łóżka i wyjrzał przez okno. Blade światło wschodzącego na horyzoncie słońca oświetlało uliczkę. Sięgnął po niewielką ramkę stojącą na parapecie. Na czarno białym zdjęciu jego rodzice uśmiechali się do niego. Byli tacy sami jak we śnie. Tacy sami jak tej nocy na błoniach Hogwartu. Tak samo uśmiechnięci jak w chwili śmierci.
