A/N: Już od dłuższego czasu nosiłam się z zamiarem napisania siedmiu opowiadań o siedmiu zawodnikach Generacji Cudów (do GoM zaliczam również Kagamiego). Następnie pomysł nieco się rozrósł i postanowiłam zacząć je publikować - wtedy jestem bardziej zmotywowana do dalszego pisania, no i może spodobają się komuś poza mną ;). Każdy rozdział pisany będzie z perspektywy innej bohaterki i dotyczył będzie innego zawodnika. Niektórym poświęcę więcej uwagi (rozdziałów), innym mniej, ale każdy będzie miał swoje pięć minut. Inspiracją do napisania tego była piosenka I Want Candy zespołu Bow Wow Wow. Miłego czytania! :)


Witamy w Yosen

Pierwszy dzień liceum to traumatyczne doświadczenie. Szczególnie, gdy plan budynku szkoły przypomina labirynt, a numeracja sal pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu czy logiki. Przemierzałam jeden z głównych korytarzy w poszukiwaniu klasy E-2C-14 (czy to szyfr, który trzeba złamać, by się do niej dostać?). Brnęłam na oślep przez tłum uczniów, jednocześnie próbując odczytać zdobytą w sekretariacie mapkę, gdy ktoś się ze mną zderzył. Zderzył to spore niedopowiedzenie. Zostałam staranowana i pewnie padłabym plackiem na podłogę, gdyby nie to, że każdy centymetr kwadratowy posadzki zajmowali już inni uczniowie.

– Patrz jak leziesz! – wydarłam się ochryple i podjęłam próbę nawiązania kontaktu wzrokowego z intruzem, aby dobrać odpowiednią wiązankę epitetów. Zadarłam głowę do góry i zamarłam. Stojący przede mną chłopak miał, lekko licząc, dwa metry wzrostu. Gapiłam się z rozdziawioną buzią, próbując dostrzec jego twarz, lecz skutecznie utrudniał mi to blask zawieszonych na suficie jarzeniówek. Chyba coś powiedział, bo z góry rozległ się niezrozumiały pomruk, zagłuszony przez szkolny gwar. Nagle jego wielka łapa uniosła się i zakleszczyła na mojej głowie, zasłaniając mi oczy i odcinając dopływ krwi do mózgu. Zrobiłam jedyną sensowną rzecz jakiej można się podjąć, gdy dwumetrowe monstrum próbuje oderwać ci łeb.

Wydarłam się na całe gardło.

Wszyscy na korytarzu zamilkli i wlepili w nas zdziwione spojrzenia. Olbrzym puścił moją głowę i znów coś mruknął. Nagle poczułam, że łapie mnie w pasie i unosi. Chłopak podniósł mnie i posadził sobie na ramionach. Znów wrzasnęłam, jednocześnie starając się nie zgubić torby i resztek godności.

– Puść mnie! – zaskrzeczałam i dla lepszego efektu trzepnęłam go planem lekcji w głowę.

Nastąpił cud. Uczniowie zaczęli odsuwać się i praktycznie wtapiać w ściany, żeby zrobić dla nas miejsce. Tłum rozstąpił się niczym Morze Czerwone, aby przepuścić Mojżesza-porywacza z ofiarą kurczowo trzymającą się jego głowy. Przeszliśmy przez korytarz i skręciliśmy w boczną alejkę. Pchnął wielkie drzwi wiodące na schody przeciwpożarowe, a ja cudem uniknęłam zderzenia czołowego z futryną. Gdy tylko się za nami zatrzasnęły, gwar na korytarzu się wznowił i wszystko wróciło do normalności. No, prawie wszystko.

W końcu zdjął mnie z pleców i postawił na ziemi. Poprawiłam spódnicę, wygładziłam pognieciony nieco blezer, wyprostowałam się dumnie (do wzrostu metr pięćdziesiąt trzy) i wrzasnęłam:

– Co ty sobie myślisz?! Co to w ogóle miało być?! Co ty sobie wyobrażasz, ty... – przerwałam by złapać oddech, a wtedy on pstryknął mnie palcem w nos.

– Au – pisnęłam, choć raczej mnie to zdziwiło, niż zabolało.

– Pchła – powiedział chłopak, dźgając mnie palcem w czoło.

– Przestań – burknęłam. – Odbiło ci?

W odpowiedzi zacmokał z dezaprobatą i sięgnął do zawieszonej na ramieniu torby. Rzucił we mnie czymś, co odruchowo złapałam.

– Masz – mruknął, obrócił się na pięcie i odszedł.

Zamrugałam kilkakrotnie ze zdziwienia. Co to miało znaczyć? Spojrzałam na trzymany w ręku przedmiot. To był batonik, oblany niebieską czekoladą Kit-Kat. Prychnęłam pod nosem i wcisnęłam go do kieszeni. Nagle drzwi otworzyły się z hukiem, a na schody wpadł ciemnowłosy chłopak.

– Hej – powiedział i zmrużył jedno oko. Drugie zasłaniała kruczoczarna grzywka. – Widziałaś może gdzie poszedł Atsushi?

– Masz na myśli dwumetrowego psychopatę o aparycji zaspanego menela, nie mającego za grosz poszanowania dla osobników mniejszych od siebie? – spytałam i nie czekając na odpowiedź, wskazałam ręką kierunek. – Tam polazł.

Chłopak zmarszczył czoło i zlustrował mnie wzrokiem od stóp po czubek głowy, co z uwagi na mój mikry wzrost zajęło mu ułamek sekundy, po czym skinął głową i odszedł. Gdy zniknął z pola widzenia, westchnęłam ciężko i usiadłam na chłodnej podłodze.

Ach, Japonia. Witamy w domu.


Udało mi się złamać szyfr i dotrzeć do tajemniczej klasy E-2C-14 (wschodnie skrzydło, blok C, drugie piętro, sala numer czternaście). Zajęłam ławkę pod oknem, a minutę później pojawił się nauczyciel. Po obowiązkowym ukłonie od razu przeszedł do tematu lekcji. Przynajmniej darowaliśmy sobie te ceregiele związane z przedstawianiem się i opowiadaniem o sobie. Zerknęłam na plan lekcji - czekały mnie dwie godziny matematyki. Starałam się nadążać za tokiem lekcji i wszystko notować, ale w głowie nadal miałam mętlik. Gdy zadzwonił dzwonek na przerwę, postanowiłam nie ryzykować wyłażenia na korytarz. Właśnie wyciągałam z torby drugie śniadanie, gdy ktoś klepnął mnie w plecy.

– Cześć! – Obróciłam się ostrożnie i zobaczyłam siedzącego za mną chłopaka. – Znowu się spotykamy.

Jedno oko, emo grzywka, irytujący uśmieszek - to był koleś goniący za moim prześladowcą. No cóż, lepsze to niż prześladowca sam w sobie.

– Nazywam się Tatsuya Himuro – powiedział i wyciągnął rękę w powitalnym geście.

– Kanegawa Nozomi – mruknęłam i uścisnęłam jego dłoń.

– Widziałem tę akcję na korytarzu. – Wyszczerzył się w uśmiechu i dodał – Niezłe przedstawienie.

Zacisnęłam wargi i nie odezwałam się słowem, ale niezrażony Himuro kontynuował:

– Murasakibara to nietypowy gość. Poznałem go niedawno, parę razy grałem z nim w kosza, no ale tego się nie spodziewałem. Słyszałaś, że jest jednym z pięciu najlepszych koszykarzy wśród wszystkich licealistów w kraju?

– Nie interesuję się sportem – odparłam lakonicznie, dyskretnie sięgając po pudełko śniadaniowe.

– Podobno na boisku zamienia się w prawdziwą bestię, ale to raczej zwykłe plotki. Może i ma talent i niezwykłe warunki fizyczne, ale jest równie zdolny, co leniwy – ciągnął wywód. – Dotychczas mieszkałem w Stanach i grałem w uliczną koszykówkę. Już zapisałem się do szkolnej drużyny, mamy naprawdę niesamowity skład – powiedział z dumą w głosie i zamilkł, czekając na moją reakcję.

– Aha – odpowiedziałam, przeżuwając kanapkę z serem.

– Nie jesteś zbyt rozmowna, co? – spytał, unosząc lekko brew. – Teraz jesz drugie śniadanie? Dzień się dopiero zaczął.

Mogłabym wytłumaczyć mu, że gdy się stresuję, to jem, ale w sumie guzik go to obchodzi. Westchnął i przeczesał palcami grzywkę.

– Skąd jesteś? Masz dziwny akcent – mruknął i skrzyżował ręce na piersi.

– Ty też – odparowałam. – Urodziłam się w Tokio, ale moi rodzice dużo podróżują, więc często się przeprowadzamy. W sumie nigdy nie mieszkałam na stałe w Japonii, a ostatnie trzy lata spędziłam we Francji. Teraz mieszkam u dziadków, ponieważ rodzice stwierdzili, że powinnam pójść do japońskiego liceum.

– Łał – westchnął. – To najdłuższa wypowiedź jaką od ciebie usłyszałem.

– Rozmawiamy niecałe pięć minut – syknęłam, mrużąc oczy.

Tatsuya roześmiał się, a jednocześnie rozległ się dźwięk dzwonka. Odwróciłam się do niego plecami i odetchnęłam z ulgą. Jeszcze tylko osiem lekcji i będę bezpieczna w domu.


Przerwa obiadowa w nowej szkole to nie lada wyzwanie. Przeżywałam to już dziesiątki razy, a i tak nigdy nie przywyknę do tego uczucia. Błądzenie po olbrzymiej stołówce z pełną tacką, gdy wszystkie stoliki są już zajęte to jedna z największych traum mojego życia. Zawsze można schować się i spożyć posiłek w szkolnej toalecie, ale w tak wielkim gmachu niełatwo będzie ją znaleźć, a prędzej umrę z głodu, niż spytam kogoś o drogę do klopa, jednocześnie ściskając w rękach obiadek na wynos. Dlatego, gdy tylko zadźwięczał dzwonek obwieszczający najdłuższą przerwę w ciągu dnia, wystartowałam z ławki jak torpeda i pognałam na złamanie karku w stronę stołówki.

Gdy dotarłam zdyszana na miejsce, kilka stolików było już zajętych. Zgarnęłam czerwoną, plastikową tackę i ustawiłam się w kolejce. Ryż, makaron, różne rodzaje ryb. Nałożyłam wszystkiego po troszkę i ruszyłam w stronę ulubionego stanowiska - deserów. Szaro-żółta breja w miseczkach (tudzież pudding, jak dumnie głosiła tabliczka), trochę owoców i ciasto. Najprawdziwsze czekoladowe ciasto, którego nie spodziewałam się uświadczyć w Japonii. Rozejrzałam się dyskretnie i zaczęłam nakładać - jeden, dwa, trzy kawałki. Po namyśle władowałam na talerz wszystkie i zadowolona ruszyłam w stronę kasy. Po zapłaceniu za obiad i napotkaniu paru nieprzyjemnych spojrzeń od innych entuzjastów czekoladowego ciasta, zaczęłam przeciskać się przez tłum w poszukiwaniu wolnego miejsca.

– Kanegawa-san! Tutaj!

Obróciłam się na pięcie i dostrzegłam Himuro. Siedział przy stoliku pod ścianą i zachęcająco się do mnie uśmiechał. Przełknęłam nerwowo ślinę. Z każdą minutą zwłoki moje szanse na odnalezienie niezajętego miejsca malały. Rozejrzałam się raz jeszcze po zatłoczonej sali i niemrawo powlekłam się w jego stronę. Może nie będzie tak źle. Wydaje się być miły, poza tym chodzimy razem do klasy. Lepsze to, niż siedzenie z kimś obcym albo jedzenie w samotności.

Przycupnęłam na brzegu plastikowego krzesełka i ostrożnie położyłam tackę na stole.

– Popilnuj nam miejsca, okej? – zapytał, mrugając do mnie porozumiewawczo.

– Jasne – westchnęłam i przewróciłam oczami.

Odszedł od stolika, a ja zabrałam się do jedzenia. Ryż był całkiem niezły, ryba zimna i rozgotowana. Zrezygnowana odsunęłam talerz z obiadem i sięgnęłam po ciasto. Nieco czerstwy wierzch skrywał zbyt słodkie nadzienie, ale całość nie smakowała źle. Metodycznie wpychając kolejne kawałki do buzi, zaczęłam rozglądać się po stołówce. Wszyscy wyszli już z klas i walka o ostatnie wolne miejsca osiągnęła apogeum. Popularne dzieciaki, sportowcy i trzecioklasiści zajmowali uprzywilejowane miejsca pośrodku sali. Reszta rozsiadła się przy stołach dookoła lub na podłodze. Pechowcy zepchnięci na margines życia towarzyskiego musieli zadowolić się stolikami usytuowanymi w najmniej atrakcyjnych miejscach - przy okienkach, do których odnosiło się brudne naczynia, trzech ogromnych koszach na śmieci i drzwiach do toalety (odnotowałam w pamięci ostatnią lokalizację, tak na wszelki wypadek). Przyglądając się szarpaninie dwóch pryszczatych gimnazjalistów, wyrywających sobie spod tyłków krzesło, sięgnęłam po ciasto. Pacnęłam dłonią o stół. Nie chcąc przerywać fascynującej obserwacji, zaczęłam macać blat na oślep, próbując znaleźć tackę, gdy złapałam kogoś za rękę. Z trudem zdusiłam krzyk, moje ciało przebiegł dreszcz. Powoli się obróciłam, żeby zidentyfikować jej właściciela.

– Stawiam pięć jenów na okularnika – powiedział chłopak, przeżuwając mechanicznie moje ciasto.

– Co t-ty...? – wyjąkałam, rozdziawiając paszczę w wyrazie bezgranicznego zdumienia. Olbrzym w odpowiedzi wzruszył ramionami i kontynuował ze zobojętniałą miną kontemplację rozgrywanego starcia o Ostatnie Wolne Krzesło. Zamrugałam kilka razy, zamknęłam buzię, odczekałam, aż mój mózg przetworzy odebrane bodźce. Usłyszałam rozlegające się w czeluściach mej czaszki ciche klik.

– Oddawaj. Moje. Ciasto. – Wyplułam każde słowo, rozpryskując jad. Zmarszczyłam brwi, przyszpilając ofiarę najbardziej złowrogim spojrzeniem, na jakie było mnie stać.

Wróg obnażył pokryte czekoladą zęby w szerokim uśmiechu i sięgnął po ostatni kawałek ciasta. Naprężyłam mięśnie i niczym dziki kot rzuciłam się na zdobycz. Chłopak złapał ją sekundę szybciej ode mnie i uniósł do góry, co z racji jego nienaturalnie długich kończyn wyniosło ją poza mój zasięg. Niezrażona porażką poderwałam się z miejsca i skoczyłam, wyciągając wysoko ręce. Niestety, w ferworze walki zapomniałam o tym, że przysunęłam krzesło maksymalnie do stołu. Zamiast odbić się od pokrytej linoleum podłogi, poszybować w górę i odzyskać bestialsko odebrany przysmak, przyrąbałam udami o spód blatu, zgięłam się w pół, boleśnie waląc brzuchem o krawędź stolika i rozpłaszczyłam się na nim, sapiąc jak lokomotywa i z trudem powstrzymując łzy.

– Kanegawa-san...? – spytał Himuro, który właśnie wrócił ze swoją tacką. – Wszystko w porządku?

– Jasne – wydyszałam, odklejając się od stołu i siadając prosto na krześle.

Brunet posłał mi przeciągłe spojrzenie, następnie zerknął na swojego towarzysza i smugi czekolady na stole. Westchnął ciężko i powiedział:

– Kanegawa-san, jak się pewnie domyślasz, to jest Atsushi Murasakibara. Murasakibara-kun, to jest moja nowa koleżanka z klasy, Kanegawa Nozomi.

Nie zaszczyciłam żadnego z nich spojrzeniem, uparcie wbijając wzrok w pustą tackę i starając się zachować względny spokój i opanowanie.

– Nomi – powiedział Atsushi, wyginając usta w uśmiechu. – Pchła.

Zacisnęłam szczęki i poczułam na czole pulsującą żyłę. Przysięgam, jeszcze jedno słowo i wybiję mu zęby. Tatsuya zaśmiał się nerwowo i zaczął paplać o ich dzisiejszym treningu. Odetchnęłam głęboko. Muszę myśleć o przyjemnych rzeczach. Masło powoli rozpuszczające się w małym rondelku. Drożdżowe ciasto rosnące w piekarniku. Smażone w głębokim oleju pączki, grubo obsypane cukrem pudrem...

Moją cukierniczą mantrę przerwał szelest towarzyszący otwieraniu plastikowej paczki i mimowolnie spojrzałam w kierunku z którego dobiegł. Murasakibara wyłożył na stół olbrzymią papierową torbę wyładowaną słodyczami. W chwili obecnej wcinał kwaśne żelki w kształcie robaków.

– Hmm? – wymamrotał, ściskając w ustach fioletowego wężyka.

– Dlaczego...? – spytałam, mrugając z niedowierzaniem. – Dlaczego zabrałeś moje ciasto, mimo że miałeś to?

Oskarżycielsko wskazałam palcem na przepełnioną torbę. Chłopak w odpowiedzi wzruszył ramionami i sięgnął po kolejnego żelka.

– Murasakibara zawsze nosi przy sobie słodycze – powiedział lekko zakłopotany Himuro.

Prychnęłam pod nosem i wstałam od stołu.

– Dzięki za wspólny lunch, Himuro – powiedziałam, sięgając po tackę i obracając się na pięcie w stronę skupu brudnych naczyń. Zrobiłam zaledwie kilka kroków, gdy usłyszałam za sobą głos chłopaka.

– Hej, poczekaj – powiedział Tatsuya. – Ja też już skończyłem. Odprowadzę cię do klasy.

– Nie trzeba – mruknęłam, wzruszając lekko ramionami.

– I tak mamy razem lekcje. – Uśmiechnął się trochę szerzej niż zwykle.

– A co z Atsushim? – Skrzywiłam się na samą myśl o tym przygłupie. Brunet znów zaśmiał się lekko i machnął ręką.

– Poradzi sobie. Chyba.


Kończył się dopiero mój pierwszy dzień w nowej szkole, a lekcje już mi się niemiłosiernie dłużyły. Gdy zadzwonił dzwonek obwieszczający ich koniec, nie miałam nawet siły wybiec z klasy. Człapałam powoli w stronę wyjścia, gdy usłyszałam głos Himuro.

– Robisz coś po lekcjach?

Natychmiast obróciłam się na pięcie.

– A co, chcesz się ze mną umówić? – spytałam zaczepnym tonem.

– Nieee. – Zaśmiał się i pokręcił głową. – Mam teraz trening. Zastanawiałem się, czy też chodzisz na jakieś dodatkowe zajęcia.

Odwróciłam wzrok, żeby nie zobaczył, że się czerwienię. Wypominałam sobie własną głupotę, gdy mój mózg znów zrobił klik.

– O nieee – jęknęłam. – Mam jeszcze godzinę zajęć wyrównawczych.

Tatsuya zmarszczył czoło i spojrzał na zegarek.

– W takim razie lepiej się pospiesz. Masz już dwie minuty spóźnienia.

Podziękowałam mu, pomachałam na pożegnanie i ruszyłam biegiem w stronę sali. Wpadłam z hukiem i wymamrotałam przeprosiny. Prowadzący zajęcia mężczyzna posłał mi znudzone spojrzenie, następnie wcisnął do ręki plik papierów i kazał je wypełnić w ostatniej ławce razem z innym uczniem z wymiany, któremu już objaśnił procedury. Powlekłam się na wskazane miejsce, a nauczyciel wrócił do tłumaczenia grupce niezbyt rozgarniętych uczniów działań na potęgach.

– Cześć – powiedziałam, nieśmiało przysiadając się do ciemnowłosego chłopaka. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale kazał mi tutaj usiąść.

– Guten Morgen – odparł cudzoziemiec, odsłaniając w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.

Tak rozpoczęła się moja znajomość z Pablo Marquezem, zrodzonym z matki Kolumbijki i ojca Hiszpana, pochodzącym z Brazylii czternastolatkiem, który mimo restrykcyjnej polityki imigracyjnej Japonii, nie znając ani słowa w jej języku, trafił do Liceum Yosen, elitarnej szkoły w centrum Akity.

Po wypełnieniu testów (zarówno moich jak i Pablo) i oddaniu ich nauczycielowi, udało mi się w końcu opuścić budynek szkoły. Mój nowy znajomy wytłumaczył mi, że nie będzie jechał autobusem, bo mieszka blisko szkoły (a przynajmniej wydaje mi się, że o to mu chodziło). Pożegnał mnie łamaną francuszczyzną i zadowolony ruszył w w bliżej nieokreślonym kierunku. Kompletnie wycieńczona padłam na ławkę, licząc, że autobus nadjedzie w najbliższym czasie, ponieważ nie miałam nawet siły zerknąć na rozkład jazdy. Przymknęłam powieki i usłyszałam znajomy głos.

– Hej.

– Cześć, Himuro - mruknęłam, nawet nie otwierając oczu.

– Czekasz na trójkę?

– Mhm.

– No to poczekamy razem.

Poczułam jak usiadł tuż obok mnie. Nie był już taki rozmowny, na pewno zmęczył go trening.

Wspólną kontemplację ciszy przerwał przyjazd autobusu. Już wsiedliśmy do środka, gdy sobie przypomniałam, że...

– Nie mam biletu! – jęknęłam, uderzając się dłonią w czoło.

– Nie martw się, pożyczę ci – zaoferował natychmiast Tatsuya.

– Okej – westchnęłam. – Jutro ci oddam.

– Nie trzeba! – żachnął się, na co tylko przewróciłam oczami.

Rozsiedliśmy się w końcu wygodnie i poczułam się zobowiązana do rozmowy.

– Jak było? – zagadałam. W odpowiedzi posłał mi pytające spojrzenie.

– Jak było na treningu? – uściśliłam.

– Ach, o to chodzi! – rozpromienił się i zalał mnie potopem informacji o ich nowej, sekretnej taktyce na najbliższe mecze. Bardzo szybko pożałowałam, że w ogóle się odezwałam.

– Tylko pamiętaj, mówię ci to wszystko w tajemnicy – powiedział i mrugnął okiem.

– Jasne - odparłam i udałam, że zaszywam sobie usta. – A co z nim?

– Z Atsushim? – Pokiwałam twierdząco głową, jednocześnie zastanawiając się, dlaczego wyrwało mi się takie pytanie.

– Mógłbym cię spytać o to samo. – Zaśmiał się lekko. – Co z wami?

– A co ma być? – burknęłam, krzyżując ręce na piersi.

– Może i jest dość... ekscentryczny. No ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby nosił kogoś po korytarzu na plecach, i to nieznajomą dziewczynę! Nie wspominając o tym, że pobiliście się w stołówce, a Murasakibara jest w szkole zawsze taki spokojny. Nigdy nie myślałem, że mógłby podnieść rękę na kogoś o tyle mniejszego od siebie.

– To ja zaczęłam – wymamrotałam.

– Słucham? – zapytał z niedowierzaniem w głosie.

– Zabrał mi ciasto! – zawołałam usprawiedliwiającym tonem, wykonując rękami enigmatyczny gest, mający tłumaczyć wszystko.

Himuro wpatrywał się we mnie przez chwilę szeroko otwartymi oczami, po czym wybuchł gromkim śmiechem. Rechotał na całe gardło, aż pociekły mu z oczu łzy. Pozostali pasażerowie wbili w nas spojrzenia, od pełnych politowania po mocno zirytowane. Gdy autobus w końcu dotarł na mój przystanek, wypadłam z niego z impetem, tupiąc nogami i zaciskając pięści.

– Ej, poczekaj na mnie! – Usłyszałam za sobą głos chłopaka. – Przepraszam, nie obrażaj się.

Obróciłam się gwałtownie na pięcie, przez co prawie na siebie wpadliśmy. Odsunął się na kilka kroków i spojrzał mi w oczy.

– Przepraszam. Po prostu nie mogę uwierzyć, że takie maleństwo rzuciło się z pięściami na dwumetrowego faceta z powodu ciastka.

– Było moje, a on je ukradł, chociaż miał całą torbę własnych słodyczy! – Wygięłam usta w podkówkę niczym nadąsana pięciolatka.

Popatrzył na mnie, kręcąc głową z niedowierzaniem i szeroko się uśmiechając.

– Jesteś niesamowita.

– Wszyscy mi to mówią – odparłam, wzruszając ramionami. – W którą stronę idziesz?

– Nie mam pojęcia, zazwyczaj wysiadam trzy przystanki dalej. Chciałem cię odprowadzić do domu.

Kazałam mu iść do diabła, na co on odpowiedział, że widzimy się u niego jutro, na dwóch lekcjach historii u pana Sashimy. Następnie rozeszliśmy się, każde w swoją stronę, i tak minął mój pierwszy dzień w Yosen.


Następnego ranka ominęło nas spotkanie z władcą piekieł - znienawidzony belfer uczący o wiekach przeszłych wylądował na zwolnieniu lekarskim, a w jego zastępstwie przybyła młodziutka nauczycielka i z emfazą zaczęła opowiadać o okresie Muromachi.

– Jak w "Księżniczce Mononoke" – wyszeptał za moimi plecami Tatsuya i poświęcił kolejne dwie lekcje na rysowanie pana Sashimy pod postacią olbrzymiego dzika. Znów zaproponował wspólny lunch i znów dołączył do nas Murasakibara. Tym razem obyło się bez rękoczynów – na deser podano jogurt i lekko sczerniałe banany. Przez całą przerwę słuchałam paplaniny Himuro, kątem oka obserwując Atsushiego zajadającego się prażynkami. Kolejne zajęcia upłynęły spokojnie. Na wyrównawczych okazało się, że zarówno ja, jak i Pablo mam luki jedynie w wiedzy na temat historii Japonii i nie czytaliśmy obowiązkowych lektur. Nauczyciel spojrzał na jego prawie bezbłędne wypracowanie i znacząco uniósł brwi.

– Piszacz jest bardziej easy, niż mówicz – odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem chłopak, na co mężczyzna tylko machnął ręką. Resztę lekcji spędziliśmy w ostatniej ławce czytając podręczniki i rozwiązując zadania. Później pożegnaliśmy się, wróciłam do domu autobusem z Himuro i tak minął kolejny dzień. Następny przebiegł podobnie, tyle że na deser podano budyń i mleko truskawkowe (Atsushi również się nie skusił). Ani się obejrzałam, wpadłam w przyjemną i bezpieczną rutynę. Myślałam, że w tak wielkiej szkole codziennie będę przeżywać niesamowity stres i poznawać nowych ludzi, tymczasem obracałam się w grupce tych samych osób, a zagadanie do kogokolwiek graniczyło z cudem i wcale mi to nie przeszkadzało. Dopiero gdy wstałam o siódmej rano w sobotę, z przerażeniem stwierdziłam, że nie mam nic do roboty na najbliższe dwa dni. Jeszcze tego samego ranka odrobiłam zadanie domowe na przyszły tydzień, posprzątałam pokój i zrobiłam dziadkom śniadanie - jajecznicę na maśle, grzanki i świeżo wyciskany sok pomarańczowy.

– Poranek w stylu europejskim! – zawołała babcia, a dziadek otarł łzy wzruszenia i powiedział, że jestem najcudowniejszą wnusią na świecie. Umyłam naczynia, pojechałam z nimi na zakupy, pomogłam przy gotowaniu obiadu, a resztę po południa spędziłam oglądając telewizję.

– Mam zaledwie szesnaście lat, a już prowadzę życie emerytki z przedmieścia – wymamrotałam, jednocześnie notując numer infolinii telezakupów proponujących blendery w przystępnych cenach, gdy zabrzęczał mój telefon.

Masz nową wiadomość: 1.

Rusz tyłek i wbijaj na skajpa, ciołku

– Anette! – pisnęłam, zeskakując z kanapy i jednym susem wpadając na schody. Dorwałam się do komputera i zalogowałam, a niecałą minutę później zobaczyłam na ekranie buzię najbliższej mi na świecie osoby.

– Joł – przywitała się, salutując i wydymając pyzate policzki.

– Cześć! – Z trudem powstrzymałam się od przytulenia ekranu. – Co u ciebie?

– To co zwykle – odparła, wzruszając ramionami. – Nic się nie działo, szczególnie od kiedy wyjechałaś. Lepiej powiedz jak ci się żyje po powrocie do ojczyzny, hmm?

– Nie jest tak źle, jak myślałam. Dziadkowie okazali się w porządku, w szkole mam sporo zaległości, ale jakoś daję radę...

– A jedzenie? – przerwała mi, pochylając się w stronę kamery.

– Gorsze niż u twojej mamy, ale z głodu nie umieram...

– To nie brzmi najlepiej. – Anette zmarszczyła lekko czoło. – A słodycze?

– Żadnych jeszcze nie próbowałam – wymamrotałam.

– Co takiego?! – Usłyszałam jak ze świstem wciąga powietrze. – Nie poznaję cię! A faceci? Masz w szkole jakichś przystojniaków? Poznałaś już kogoś fajnego?

Westchnęłam ciężko.

– Czy to jest przesłuchanie?

– Tak – odparła krótko i skrzyżowała ręce na piersi. – Słucham.

– No cóż... – mruknęłam, drapiąc się jednocześnie w kark. – W sumie jest taki jeden...

Anette wytrzeszczyła oczy i przykleiła się do swojego ekranu.

– Mów! - sapnęła, posyłając mi obłąkane spojrzenie. Opowiedziałam jej całą historię, zgrabnie pomijając nieistotne fakty (jak na przykład moje bolesne lądowanie w pozycji horyzontalnej na stole). Słuchała uważnie aż do samego końca, co wydawałoby się niemożliwe ze względu na jej ogólną nadpobudliwość, po czym spytała:

– A przystojny jest?

– Nie w moim typie – odpowiedziałam wymijająco, chociaż nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Facet w twoim typie to Franz Sacher – odparła, szczerząc się w uśmiechu. – Ale i tak jestem w szoku. Po tylu latach posuchy udało ci się poderwać kogoś w pierwszym dniu szkoły!

Otworzyłam usta, by coś odpyskować, gdy usłyszałam stłumiony głos pani Taille.

– Muszę kończyć – jęknęła Anette. – Matka narzeka, że siedzę po nocy, a jutro rano mam odkurzać i tak dalej. Kup mi coś słodkiego i wyślij, bo się pogniewam! Ja już mam dla ciebie paczkę. Dobranoc, skarbie.

– Skarbie, u nas jeszcze nie ma piętnastej.

W odpowiedzi tylko posłała mi całusa i wyłączyła komputer. Przez chwilę wpatrywałam się w pusty ekran, czując jak mnie pieką oczy i ściska w gardle. Szybko odsunęłam krzesło i wyszłam z pokoju.

Przynajmniej nie będę się jutro nudzić.


Ze wsparciem mapki miasta, telefonu z dostępem do internetu i błogosławieństwem dziadków, po trzech przesiadkach (w tym dwóch zupełnie nieplanowanych) i piętnastu minutach bezradnego dreptania w kółko, w końcu udało mi się dotrzeć do największego centrum handlowego w mieście. Tuż po przekroczeniu progu świątyni konsumpcji oślepił mnie blask lamp i jaskrawe kolory wystaw. Tylko dzięki niezawodnemu szóstemu zmysłowi udało mi się bezpiecznie dotrzeć przez zatłoczone sklepowe alejki prosto do działu ze słodyczami. Rzędy pudełek w pastelowych kolorach wyglądały równie kusząco, co niebezpiecznie. Sięgnęłam po najbliższe, ozdobione króliczkami i kiczowatym wzorkiem złożonym z gwiazdek i serduszek. Żelki w proszku do samodzielnego przyrządzenia - zmieszaj proszek z wodą, umieść w foremkach... Rzuciłam okiem na listę składników, przypominającą raczej kompletną tablicę Mendelejewa i odłożyłam paczuszkę na miejsce. Ponownie ruszyłam przed siebie, by z impetem wpaść na czyjeś plecy. Wymamrotałam przeprosiny i wbiłam wzrok w podłogę, próbując ominąć przeszkodę, gdy z góry rozległ się nosowy, tak dobrze mi znany głos.

– To znowu ty.

Podniósłam wzrok. Murasakibara Atsushi w całej swej okazałości.

– Co tu robisz?

– Ja? – spytałam, łapiąc się pod boki. – Co ty tu robisz?

– Przychodzę tu codziennie – odparł, wkładając do ust ciasteczko. Całkiem logiczne, ten świr musi skądś czerpać zapasy słodyczy.

Klik.

– Gdybyś miał wysłać w prezencie słodycze komuś, kto nigdy nie był Japonii, to co byś wybrał? – spytałam, celując w niego palcem wskazującym.

– Co...? – Na jego niezmiennie znudzonej twarzy doszło do rewolucji – patrzył na mnie jak na wariatkę.

– Odpowiadaj – zaskrzeczałam. – Nie mam całego dnia!

Obserwował mnie jeszcze przez chwilę, po czym odpowiedział krótko.

– Pocky.

– Hę? – Tym razem to ja popisałam się elokwencją. Atsushi w milczeniu sięgnął na jedną z półek i podał mi prostokątne, jasnoróżowe pudełko. Obrazek na nim przedstawiał garść oblanych polewą pałeczek. Wyglądały nieźle, na pewno lepiej od radioaktywnych żelków.

– Czekoladowe to klasyk, ale najlepsze są truskawkowe. Zielona herbata i kinako to wyjątkowe smaki, weź jeden z nich - tłumaczył znudzonym głosem, sięgając po kolejne opakowania. - To dziewczyna czy chłopak?

– C-co? – wyjąkałam, oszołomiona jego słowotokiem.

– Dla kogo ma być prezent? – spytał, przewracając oczami.

- Dla przyjaciółki – wymamrotałam.

- To weź jeszcze musujące cukierki Hello Kitty, są pyszne. Do tego paczkę owocowych Kasugai, wszyscy je lubią...

Postanowiłam zignorować jego bełkot i samodzielnie poszukać czegoś dla Anette.

– Mo-chi – przeczytałam szeptem. Wyglądały całkiem obiecująco, przypominały małe, różowe ciasteczka. Już wkładałam je do koszyka, gdy olbrzymie łapsko złapało pudełko i wyrwało mi je z rąk.

– Ej! – Wyraziłam oburzenie trochę za głośno i robiący zakupy ludzie zaczęli się na nas gapić. – Co ty wyprawiasz?

– Co ty wyprawiasz? – powtórzył, przyglądając mi się z odrazą.

– Kupuję mochi. To tradycyjny japoński przysmak i idealnie nada się na prezent – powtórzyłam z namaszczeniem formułkę z opakowania.

– Dokładnie – wysyczał, nachylając się w moją stronę. – I ty chcesz to kupić w supermarkecie?

– A niby gdzie? – Głos mi lekko zadrżał i mimowolnie się odsunęłam. Bliższy kontakt z Murasakibarą już nieraz kończył się dla mnie tragicznie. Wyprostował się, lekko speszony moimi słowami. Przeczesał palcami włosy i wymamrotał, odwracając wzrok:

– Mogę ci pokazać, jeśli chcesz.