Wszystko zaczęło się, gdy miałem dwadzieścia lat. Nie, źle. Wszystko zaczęło się w dzień, w którym zacząłem mieć dwadzieścia lat. Innymi słowy w moje urodziny. Prawdę mówiąc, nie byłem wtedy w zbyt ciekawym stanie. Rok wcześniej skończyłem szkołę, ale nie miałem żadnych planów, by robić po niej. Nie byłem specjalnie uzdolniony w żadną stronę, ani nie miałem w sobie za grosz ambicji, by samemu znaleźć sobie jakieś zajęcie. Przez okrągły rok żerowałem na pieniądzach rodziców, prowadząc niezbyt wyszukane życie no-life'a i pisząc durne fan ficki na forach internetowych. Standard w tym wieku, ale niestety nie pozwoliłoby mi to na samodzielne utrzymanie się.
Wytrzymałość moich rodziców miała jednak swoją granicę. Nie chcieli już dłużej utrzymywać nieroba w swoim domu i szczerze mówiąc nie miałem im tego za złe. Nie chcąc być dalej dla nich zawadą, postanowiłem tego dnia wziąć sprawy w swoje ręce. Nie należę wszakże do ludzi, którzy cenią sobie rodzinne wartości, ani przywiązują się do innych. Gdybyście mieli okazję poznać mnie bliżej, zapewne nazwalibyście mnie socjopatą. I zapewne mielibyście rację. W każdym razie tego dnia, w dniu moich dwudziestych urodzin, postanowiłem opuścić mój rodzinny dom. Bez szumu i gwaru. Po prostu uciekłem, nie wiedząc co będę dalej robić. Oczywiście zawsze mogłem po prostu skoczyć z mostu i nawet nie było to takie złe rozwiązanie, a przynajmniej oszczędziłoby mi to problemów z zastanawianiem się nad moim dalszym losem. Było to jednak zbyt banalne jak dla takiego perfekcjonisty jak ja. Jeśli już zwiewam z domu, to po to, żeby jak najlepiej wykorzystać możliwości, jakie mi to daje. Ale jakie to dawało mi możliwości? Mogłem chociażby zostać wędrownym artystą. Choć, jak już wspominałem, nie miałem żadnych uzdolnień, w tym artystycznych, więc ta opcja była z góry przekreślona.
Poszedłem do pobliskiego parku i oparłem się o drzewo, by rozmyślać w ciszy na temat mojej przyszłości. Pewne było tylko tyle, że nie będę mógł długo pozostawać w tych okolicach. Wkrótce rodzice zdadzą sobie sprawę z mojego czmychnięcia i rozpoczną się poszukiwania. Im dłużej tu pozostawałem, tym więcej śladów po sobie mogłem pozostawić. Szczęśliwie, wstałem z samego rana, toteż w okolicy nie było zbyt wielu ludzi, którzy potencjalnie mogliby poinformować o mojej obecności i o tym, gdzie się udałem. Gdy tak myślałem, poczułem dziwne swędzenie w nogach. Czyżby jakiś wyprowadzany pies się mnie uczepił? Przede mną nie było jednak nikogo, kto mógł być jego właścicielem, więc spojrzałem na dół. To co ujrzałem, nie było zwykłym zwierzęciem, lecz Pokemonem. W naszych okolicach mało jest dzikich Pokemonów, a tego gatunku jeszcze na pewno tu nie widziałem. Był to mały Eevee. Nie wyglądał wrogo, wręcz przeciwnie - stukał przyjacielsko czubek mojego buta. Schyliłem się i spojrzałem się na niego z bliska. Nie spłoszyło go to, wręcz przeciwnie, sam skierował na mnie wzrok z zaciekawieniem. Poczułem dziwne ciepło, którego tak mi było wcześniej brak. Wyciągnąłem dłoń w stronę niezwykłego zwierzęcia i pogłaskałem je. Jego futerko było ciepłe i przyjemne w dotyku, niczym pluszowej zabawki. Uśmiechnął się, lecz dalej stał w miejscu, pozwalając mi się głaskać. Nie było to typowe zachowanie jak na Pokemona. Nie spotkałem wielu takich stworzeń w tej okolicy, ale ilekroć tylko spróbowałem się do jakiegoś zbliżyć, natychmiast uciekało. Nie kręciło się ich tu wielu i mało ludzi z tych okolic się nimi w ogóle przejmowało, stąd moja wiedza na ich temat była mocno ograniczona. Jednak gdy miałem przed sobą tego Eevee nieco pożałowałem, że wcześniej się nimi nie interesowałem, bo ten wyglądał na całkiem miłego.
Cóż, nie mogłem wiecznie pozostawać w jednym miejscu. Miałem nawet pomysł gdzie się dalej udać, więc nie zwlekając dłużej ruszyłem przed siebie. Zrobiłem kilkanaście kroków, ale poczułem szturchnięcie z tyłu stopy. To ten Eevee. Wygląda na to, że szedł za mną. Nie tylko nie uciekł ode mnie, ale ciągle za mną podążał.
-Ty też nie masz rodziny, do której mógłbyś wrócić? - spytałem stworzenie, wiedząc, że i tak mi nie odpowie. Z drugiej strony wyglądał na małego, więc z dużą szansą został opuszczony. Może nawet ma mnie za swoją matkę, dlatego za mną chodzi. Tak czy siak, nie było to normalne zachowanie. - No dobrze, niech będzie. Pozwolę ci być moim towarzyszem - dodałem. Jednakże zaledwie po paru metrach Pokemon zaczął się męczyć i miał problemy z utrzymaniem mojego tempa.
-Nie dajesz rady, co? - rzuciłem, widząc jak dyszy. Poczekałem, aż do mnie podejdzie, po czym ponownie schyliłem się ku niemu, pogłaskałem i wziąłem na ramię. Zwierzę było dość małe, toteż nie stanowiło wielkiego ciężaru. Z jakiegoś powodu nie chciałem się z nim rozstawać. Gdy niosłem go na sobie, mogłem poczuć jego ciepło, które nie wiem czemu przypominało mi o domu.
Może zostanę trenerem Pokemon? - pomyślałem. W tych rejonach nie było to zbyt popularne zajęcie, toteż nie brałem go wcześniej pod uwagę. Z drugiej strony, gdzie indziej trenerzy Pokemon są respektowaną warstwą społeczeństwa i czerpią z tego tytułu różnorakie zyski. Darmowe noclegi w Centrach Pokemon, turnieje ze sporymi nagrodami, różnorakie zniżki i gratisy... Brzmiało atrakcyjnie. Jednakże, by tego zasmakować, musiałem najpierw mieć wszystko to, czego potrzebuje trener. Teoretycznie miałem już Pokemona jako towarzysza, ale pytanie - czy nadaje się do tego, by walczyć? Walki to kluczowa część bycia trenerem, a Eevee, który się mnie przyczepił był jeszcze dość mały i zapewne niespecjalnie nadawał się do tego typu aktywności. No cóż, samo posiadanie odpowiedniego Pokemona też nie czyniło mnie jeszcze trenerem. Najprostszą drogą, by się takowym stać, byłoby skontaktować się z jakimś profesorem studiującym Pokemony. Sęk w tym, że nie znałem żadnych takich ludzi, a prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś w tych okolicach było niemal żadne. Mimo to, zawsze warto spróbować. Na skraju miasta była kafejka internetowa. Mógłbym się tam zatrzymać i poszukać informacji na ten temat...
Mały Eevee polizał mój policzek. Spojrzałem się na niego zdziwiony, a on w odpowiedzi uśmiechnął się słodko. Z dziwnego powodu od tej pory poczułem, że to był mój Eevee.
Dotarcie do wspomnianej kafejki zajęło mi mniej więcej godzinę. Mogłem co prawda skorzystać z komunikacji miejskiej, ale raz, że autobusy o tak wczesnej porze rzadko kursowały, a dwa, że chłopak z małym Eevee na ręce w tych rejonach był co najmniej podejrzany. Stąd byłem świadom, że muszę unikać wzbudzania zainteresowania i starałem się poruszać jak najdalej od tłumu. Szczęśliwie, chodząc dzielnicowymi uliczkami trudno było mi się na kogoś natknąć, nie licząc starszych pań wyprowadzających psy, które z racji słabego wzroku i tak raczej nie zdołały zapisać mnie w pamięci. Póki co mój plan postępował bez szwanku. Jednak najważniejsze było wciąż przede mną - musiałem rozstrzygnąć gdzie się udam, gdy opuszczę już to miasto.
Mimo, że było przed siódmą, kafejka była otwarta, gdyż była całodobowa. Wiedziałem o tym i po części dlatego właśnie to miejsce wybrałem. Innym argumentem była lokalizacja na odludziu, przez którą mało komu przyszłoby na myśl wtykać tu nosa. Mimo tego kafejka była pełna dzieciarni, która znając życie wciąż kontynuowała całonocne rajdy i inne gildiane questy. Z drugiej strony, działało to na moją korzyść. Dzieciaki (a nawet właściciel kafejki) byli tak pochłonięci graniem, że praktycznie nie zwrócili uwagi na dziwnego przybysza. Usiadłem więc przed pierwszym lepszym wolnym kompem i zacząłem googlać w poszukiwaniu informacji o Pokemonach i profesorach. Dowiedziałem się, że pomimo iż różne tereny były mniej lub bardziej ludne w te dziwne stworzenia, to zgodnie z zarządzeniem Ministerstwa Ekologii na każde województwo została rozporządzona minimalna ilość profesorów Pokemon, którzy mieli na nich stacjonować. W razie gdyby żaden nie był chętny, byli wybierani przymusowo. Dzięki takiemu systemowi, gdziekolwiek ktoś nie zechciałby zacząć się bawić w tresowanie Pokemonów, mógł liczyć na adekwatne wsparcie. Oczywiście, musiało mieć to pewne wady - znając życie profesorowie, którzy musieli być wybierani z przymusu (o ile takowi się zdarzali), zapewne nie byli nawet częściowo tak pomocni, jak ci z prawdziwym zapałem do pracy. Cóż, w każdym razie zawsze lepszy rydz niż nic. Pozostało tylko znaleźć informację, gdzie w tych okolicach stacjonuje jakiś z tych naukowców i kim on właściwie jest. Było to o tyle trudne, że każdy region miał osobną stronę temu poświęconą, a jak można się było domyślić strona mojego była wyjątkowo zaniedbana i wyciągnięcie z niej jakichkolwiek informacji wymagało niemałego wysiłku. W końcu coś znalazłem. O ile wpisy nie były przeterminowane (co też było możliwe), najbliżej byłoby mi do profesor Julii Aragackiej, która stacjonowała w Jasnym Grodzie. Wbrew pozorom nie było to jakieś malutkie miasteczko z dziwną nazwą, ba - wydaję mi się, że jest nawet większe od tego, w którym byłem. Dostanie się tam kosztowałoby mnie parę godzin, gdybym miał iść pieszo... Cóż, zapisałem w telefonie adres do pani profesor i pospiesznie opuściłem kafejkę. Tak, gdybyście się zastanawiali, wziąłem ze sobą telefon, z tymże użyłem totalnie nowej karty SIM, na wypadek gdyby komuś przyszło na myśl się ze mną kontaktować. Tak, nie bałem się, że się rozładuje. Był na baterię słoneczną.
Parę godzin... Byłem przygotowany na dalekie podróże, aczkolwiek jakoś nie rajcowała mnie perspektywa dłuższego marszu. Złapanie stopa o tej porze też było słabą opcją. Spojrzałem się na Eeviego. Maluszek całkiem zasnął i teraz leżał skulony na moim ramieniu. Uśmiechnąłem się. Gdyby nie ten Pokemon, prawdopodobnie nadal zastanawiałbym się co mam ze sobą począć.
Koniec końców wziąłem peksa. Co prawda miałem limitowaną ilość oszczędności, jakie ze sobą wziąłem, ale taka podróż kosztowała mnie marne grosze w porównaniu z wysiłkiem, który musiałbym włożyć, żeby dotrzeć na miejsce piechotą. Oczywiście kierowca mógł zawsze mnie wydać, dlatego asekuracyjnie założyłem na siebie czarne okulary i arafatkę na usta. Zawsze mógł pomyśleć, że jestem jakimś hipsterem albo innym gangstą. Podróż zajęła niecałą godzinę, więc nie zdążyłem się nawet spokojnie wyspać, a byłem już na miejscu. Choć zbliżała się już dziewiąta, Jasny Gród przywitał mnie w miarę sennym widokiem. Dworzec PKS znajdował się blisko strefy industrialnej, więc pierwszym widokiem jaki zapadł mi w pamięci był dym z kominów pokrywający szare niebo. Wpisałem w google maps lokalizację domu pani profesor i okazało się, że mam stąd do przebycia jeszcze kawał drogi. Eevee łagodnie ziewnął. Przynajmniej mając go ze sobą, nie będę wzbudzał wątpliwości, gdy będę się kręcił w poszukiwaniu profesor... Taką miałem nadzieję.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami, poszukiwania nie szły zbyt gładko. Dane na stronie internetowej faktycznie musiały być przeterminowane, bo miejsce, na które wskazywały było ruiną bez żadnych śladów życia. Spojrzałem na zegarek. 9:45. Cóż, o tej porze przynajmniej jest chociaż realna szansa spotkać jakiś ludzi na ulicy. Może ktoś stąd będzie wiedział, gdzie znajdę osobę, której szukam.
-Przepraszam - zapytałem pierwszej lepszej kobiety, która spacerowała po okolicy z małym dzieckiem. - Wie pani może gdzie znajdę profesor Aragacką?
-Hm - kobieta zastanowiła się. - Niestety, nic mi to nie mówi.
-Rozumiem...
Popytałem jeszcze paru innych ludzi, ale nikt z nich nie miał pojęcia o pani profesor. Czyżby dane ze strony były na tyle zdezaktualizowane, że nawet miasto i nazwisko się nie zgadzało? Z drugiej strony, jeśli kiedyś tu ktoś taki mieszkał, ludzie powinni ją pamiętać. Rozejrzałem się po okolicy. Zabudowę stanowiły głównie nowe bloki, gdzieniegdzie ktoś się dopiero budował. Może to oznaczać, że dawny rejon uległ wyburzeniu, a na jego miejsce postawiono nowe mieszkania. Co implikowałoby, że ludzie tutaj dopiero zaczęli się wprowadzać i nikt z nich nie pamięta starych pozostałości, wliczając w to placówkę profesor. Wywnioskowawszy to, przeniosłem się w inne rejony, by tam powypytywać starszych mieszkańców, którzy mogliby coś mi powiedzieć.
-Hmm - zamyśliła się staruszka. - Była tu taka jedna, tam gdzie są teraz nowe bloki. Ale co z nią potem było... Licho wie.
Inni ludzie, których spytałem również nie wiedzieli co się stało z tą kobietą, ale udało mi się ustalić, że ostatni raz była widziana nieco ponad rok temu. Zatem przyszedłem tu na daremno? Poczułem na sobie zimny wiatr. Nic tu po mnie - pomyślałem. Nawet jeśli kiedyś mieszkała tu ta Julia, dawno jej tu nie ma. Będę musiał szukać gdzieś indziej.
Udałem się zatem w stronę dworca, ale coś mnie zatrzymało. Na drodze do mojego celu stał mały lasek. Wcześniej tego nie zauważyłem, ale drzewa w nim rosły wyjątkowo gęsto... A może to coś w nim było? Nie mając co ze sobą począć, postanowiłem się tam nieco pokręcić. Las faktycznie był gęsty i trzeba było niemalże chodzić między drzewami. Ich liście zaś powodowały, że panował tam półmrok, więc starałem się uważnie stawiać kroki, żeby w coś nie wpaść. Wydawało mi się, że gdzieś dalej widziałem coś co przypominało jakiś budynek... A może to była jakaś skała? W każdym razie coś podpowiadało mi, żeby tam iść. W pewnej chwili, gdy byłem całkowicie skoncentrowany na moim celu, mój Eevee nagle zaczął warczeć, co nieco mnie wystraszyło. Zacząłem się nerwowo rozglądać. Mój towarzysz zeskoczył mi z ramienia, próbując wskazać na źródło zagrożenia. Przed nami stał Pokemon, ze dwa razy wyższy od Eeviego, choć nieco do niego podobny. Miał czarną skórę i wrogo szczekał. Wytężyłem swoją pamięć. To musiała być Poochyena - dość pospolity Pokemon typu mrocznego. Widywałem takie wcześniej, ale podobnie jak inne stworzenia zawsze uciekał na mój widok. Ten jednak wyglądał dość agresywnie. Wygląda na to, że czeka mnie moja pierwsza walka Pokemon i to zanim byłem na to gotowy...
W tej chwili Pokemon-pies rzucił się w stronę mojego.
-Eevee, unik! - zakomenderowałem. Mój Pokemon błyskawicznie uchylił się przed ciosem głową, ale Poochyena tylko zahamował i znów skierował się w stronę Eeviego. Teraz jednak była moja pora na atak. Próbując sobie szybko przypomnieć informacje, jakie wyszperałem w sieci na temat mojego podopiecznego, wydałem kolejne polecenie.
-Użyj szybkiego ataku!
Mój Pokemon zwinnie podbiegł do Poochyeny i szturchnął go z całych sił. Niestety, był od niego dużo lżejszy, stąd impet uderzenia nie był zbyt wielki i przeciwnik jedynie lekko usunął się do tyłu. Nie wyglądało to zbyt ciekawie.
Myśl, myśl - rozkazywałem sobie. Nasz oponent miał nad nami przewagę fizyczną, więc było pewne, że muszę użyć jakiejś sztuczki, by móc to nadrobić. Przyszedł mi do głowy pewien niezbyt górnolotny plan, ale w chwili stresu tylko takie człowiek jest w stanie wymyślić. Mimo to postanowiłem wprawić go w życie i sprawdzić, co się stanie.
-Eevee! Poczekaj na kolejny atak Poochyeny, a gdy zaatakuje, sam rusz na niego i zaatakuj go pchnięciem!
Co prawda biorąc pod uwagę balans sił, było pewne, że Poochyena błyskawicznie poradzi sobie z moim Pokemonem, ale na to właśnie liczyłem. Gdy więc rozpoczął szarżę, Eevee chcąc nie chcąc był przez niego usuwany do tyłu, aż w końcu trafił na drzewo. Widziałem, że nie znosi tego najlepiej, ale póki miał siłę utrzymać go przy sobie, było dobrze. Nasz przeciwnik w końcu dopiął swego i był sam na sam z moim Eevee, który był z kolej przyszpilony do drzewa. Wydawało się, że walka była przesądzona...
...Ale w tym momencie ruszyłem przed siebie i z całej siły wyprowadziłem kopniaka prosto w brzuch bezbronnego Poochyeny, co odrzuciło go na bok o kilka metrów.
Jest! - uśmiechnąłem się. Eevee odsapnął. Na szczęście nie ucierpiał zbytnio w wyniku walki, choć na tak małego Pokemona na pewno było to męczące. Spojrzałem jednak na naszego wroga. Póki co leżał sztywno na ziemi, gdzie został kopnięty i nie ruszał się ani nie zmieniał pozycji.
Cholera, czy ja go zabiłem? - przyszło mi na myśl. Co prawda wyglądał na silnego przeciwnika, ale był nadal tylko małym kundlem... Kopnięcie go przez człowieka mogło stanowić niemały uszczerbek na jego zdrowiu.
-Poochyena! Poochyena! - usłyszałem nagle żeński głos. Po chwili w rzeczy samej pojawiła się kobieta, która biegła w stronę rannego Pokemona. Po przejęciu w jej krzyku, wnioskowałem, że musi być właścicielką tego Pokemona. Na dodatek wyglądała na... No cóż, powiem tyle, że biały lekarski szlafrok nie jest chyba najlepszym wyborem na przechadzkę po lecie.
-O k**wa - powiedziałem na głos, choć nie na tyle głośno, by mogła to usłyszeć. Mój Eevee stanął obok mnie, jakby chciał przyznać mi rację. W tej jednej jedynej chwili nie miałem bladego pojęcia, czy lepiej byłoby zostać na miejscu, czy sp***dalać jak najdalej stąd...
Zegar zbliżał się do 11. Już niedługo skończą się zestawy śniadaniowe w McDonaldzie... Ech, gdybym był studentem, to pewnie miałoby to jakieś znaczenie, ale w tej sytuacji mogłem co najwyżej potraktować to jako słabą wymówkę do wprowadzenia wstawki pseudo-komicznej na rozluźnienie sytuacji.
A sytuacja nie wyglądała najlepiej. Profesor, sprawdziwszy stan Poochyeny, wzięła go na ręce i jak najszybciej pobiegła w stronę zabudowań, które wcześniej wydawało mi się, że widzę. Zapewne faktycznie tam właśnie mieszka. Przy tym wszystkim albo w ogóle nie zauważyła mojej obecności, albo totalnie mnie olała. Mogłem do niej pójść, lub darować sobie i szukać szczęścia gdzieś indziej... Ale jeśli do niej pójdę, to co jej powiem? "Dzień dobry, zabiłem dziś przypadkowo pani Poochyene, a teraz mogłaby mi pani pomóc?" Ehe... Z drugiej strony, jeśli faktycznie bym się oddalił, to w najgorszym wypadku Aragacka zadzwoniłaby po odpowiednie organy ścigania, a te po śladach powoli odkryłyby, kto był sprawcą. Wszakże las ten był opuszczony, nawet przez Pokemony, więc obecność w nim kogoś z zewnątrz na pewno nie mogła być przypadkowa. Zapewne ktoś by zobaczył, jak tu wchodzę lub wychodzę i o tym doniósł, co uczyniłoby mnie głównym podejrzanym. A ja miałem już dość problemów na karku związanych z moją ucieczką...
Koniec końców, musiałem stawić czoła pani profesor i, jeśli przyjdzie co do czego, spróbować wytłumaczyć się ze swoich uczynków. Było nie było, to ta Poochyena nas zaatakował, nie my jego. Udałem się więc tą samą ścieżką, którą wcześniej przeszła kobieta i wkrótce opuściłem gęsty las. Miejsce, w którym się znalazłem, wyglądało jak polana w środku lasu, z tymże było tam też mało jezioro, którego drugi brzeg było z daleka widać. Na krawędzi jeziora wybudowano zaś duży, drewniany dom, który mógłby spokojnie posłużyć za mieszkanie dla kilku osób. Podszedłem do zbiornika wody. Tafla wody była niemal krystalicznie czysta i bez trudu mogłem w niej ujrzeć swoje odbicie. Cóż, niewiele się zmieniło w moim wyglądzie odkąd wyruszyłem, oprócz tego, że miałem na ramieniu małego Pokemona. Zdziwiłem się, bo w tej chwili zdałem sobie sprawę, że jego futro jest niemalże takiego samego koloru co moje sięgające ramion włosy, przez co prawie się w nie wtapiał. Gdy tak się wpatrywałem, poczułem na sobie pacnięcie. I jeszcze jedno. Nie był to jednakże Eevee, lecz kolejne krople deszczu spadające na moją głowę. Tak jest, znikąd zrobiła się ulewa... Jeśli zostałbym tu dłużej, mógłbym totalnie przemoknąć, ale w tej chwili jedynym miejscem, w którym mogłem się schronić był... Przełknąłem ślinę. To nie będzie łatwe.
-Tak? - powiedziała kobieta, kiedy otworzyła drzwi. Wygląda na to, że mnie nie poznawała.
-Bo... Widzi pani... Chodziłem sobie w tych okolicach, gdy nagle się zgubiłem i... No, zaczął padać deszcz. Pomyślałem, że mógłbym się gdzieś schronić, ale...
-Wejść - rozkazała profesor.
Uff. Przynajmniej to mi się udało.
Zostałem poprowadzony do pokoju gościnnego przez długi korytarz z wieloma drzwiami (wcześniej musiałem zdjąć buty), gdzie czekał mnie dość miły widok.
-Rozgość się - powiedziała, tym razem nieco łagodniejszym tonem.
Pokój był dość przestronny, mieścił sofę, dwa fotele, stół z licznymi papierami (wyglądało to na tony biurowej roboty), a także wyłączony telewizor o dość sporej przekątnej ekranu. Rozwaliłem się zatem na sofie, a mój Eevee rozwalił się na moich kolanach, zwijając się na nich w kłębek i słodko usypiając. Dotknąłem lekko jego futerka - było przemoczone. Na szczęście w domu było ogrzewanie, więc mogłem mieć nadzieję, że szybko wyschnie.
-Niebezpiecznie kręcić się po tych okolicach - powiedziała nagle kobieta, stojąc w drzwiach pokoju.
-Możliwe... Nie jestem stąd, więc nie orientuje się. Po prostu tędy przechodziłem, szukając dworca PKS - odparłem, co zresztą było po części prawdą. - Może się poznamy? - zaproponowałem po chwili ciszy i przedstawiłem się.
-Nazywam się Julia Aragacka i jestem pokemonowym profesorem, co pewnie mogłeś zauważyć.
-Po czym? - spytałem ze zdziwieniem.
-Nie zwróciłeś uwagi? Gdy cię tu prowadziłam, mijaliśmy jedne drzwi, które były uchylone. Mogłeś w nich zobaczyć laboratorium, w którym leżała moja chora Poochyena.
-Chora? - przełknąłem ślinę. Jeśli coś, to w końcu ja uszkodziłem zwierzę pani profesor...
-Nic jej nie będzie. To tylko parę zadrapań.
-Ach - odparłem, maskując ulgę. - Często ma pani gości? - zmieniłem temat.
-Prawie nigdy - przyznała niemal natychmiast. - Niewiele osób z tej okolicy interesuje się Pokemonami na tyle, by móc potrzebować się ze mną skonsultować. Na dodatek mało kto wie, gdzie mnie szukać, a ci co wiedzą... Cóż, wolą unikać tego miejsca.
-Czemuż to?
-Hm... - zastanowiła się. - Chyba naprawdę nie jesteś stąd, skoro zadajesz takie pytania. Tu, gdzie się znajdujemy, jest nazywane przez niektórych Przeklętym Lasem.
-Przeklętym?...
-Kilka lat temu młoda para postanowiła urządzić sobie tu piknik wraz z dziećmi. Po paru dniach uznano ich za zaginionych.
-Jak to?
-Policja uważnie przeszukiwała cały las, ale w końcu znaleźli cztery zmarłe ciała. Były nie tylko zmasakrowane, brakowało w nich paru... Części, głównie kończyn.
-Zostały odrąbane?
-Wyglądało to raczej, jakby zostały... Zjedzone.
Uh! Cóż za okropność! - powiedziałem sam do siebie, lecz wolałem zachować te uwagi na boku.
-Rok później samotna kobieta, mniej więcej w moim wieku, weszła do lasu. Znaleziono ją zgwałconą, zamordowaną i...
-Zjedzoną? - dokończyłem.
-Tak. W tym samym miejscu.
-Gdzie dokładnie to było? - spytałem, ale wkrótce pożałowałem mojej ciekawości.
-Na polanie obok małego jeziora, w samym środku lasu. Tu gdzie teraz jest ten dom.
Czemu ta kobieta zatem zdecydowała się tu zamieszkać? - to pytanie cisnęło mi się samo na usta, ale wolałem w dalszym ciągu trzymać mój język na wodzy.
-A potem?
-Potem?
-W sensie... Nic się więcej nie działo?
-Nie. Odkąd tu mieszkam, nie zaobserwowałam nic złego. W innych miejscach też nie zdarzyły się od tej pory podobne przypadki.
-Hm... Nie bała się pani tu zamieszkać?
-Bać się? - spytała, z krztą kpiny w głosie. - Podejrzewam, że wiem kto stoi za tymi zdarzeniami. I wiem też, że dopóki tu będę, będzie siedział cicho i nic nie robił.
-Więc kto to taki?...
Cisza.
-Zostań tu dłużej, a może go spotkasz.
To zabrzmiało jak groźba! - pomyślałem z przerażeniem. Im dłużej tu byłem, tym bardziej profesor wydawała mi się tajemnicza... A ja zawsze myślałem, że ludzie zajmujący się Pokemonami to spokojne i pochłonięte swoim światkiem nerdy mojego pokroju. Jak się okazuje, rzeczywistość nie była taka kolorowa.
Nastała niezręczna cisza, którą przerwał rozbudzony Eevee cichy burczeniem w brzuchu. Do tej pory nie pamiętałem o tym, że Pokemony też w końcu mają swoje potrzeby żywieniowe.
-Wygląda na to, że twój Pokemon jest głodny - przyznała profesor, choć było to dość prostym spostrzeżeniem. Oczywiście nie miałem przy sobie nic, czym mógłbym go nakarmić, co nie mogło nie umknąć jej uwadze. - Długo jesteś trenerem? - spytała.
-Tak właściwie to nie jestem. I między innymi dlatego cieszę, że właśnie na panią trafiłem - odparłem.
-Hm... Może faktycznie pora, byś opowiedział mi co nieco o sobie. Może przejdźmy na ten czas do mojego laboratorium - powiedziała i wskazała ręką drogę.
Za oknem rozpętała się istna burza. Dało się słychać pioruny, a między nimi dzikie ryki roztrzęsionych zwierząt. W takich właśnie warunkach przyszło mi poznać tajniki trenerskiego bytu.
-Twój Eevee jest bardzo młody - powiedziała profesor Aragacka, gdy dała mu już trochę pokemonowej karmy. Zwierzak wziął się za pałaszowanie i najwyraźniej mu to smakowało, choć chwilę zajęło mu zrozumienie, że to co właśnie przed nim postawiono jest do jedzenia. A może to był nawet pierwszy posiłek w jego życiu?
-Pewnie tak, skoro jest taki mały... - odparłem.
-Mały to mało powiedziane. Tak młodych Pokemonów nie dajemy nawet początkującym trenerom jako ich pierwszego. Zwykle czekamy, aż nieco wyrosną. Takie maluchy jak ten najzwyczajniej w świecie są zbyt bezradne, by móc używać je do walki.
Czy to oznaczało, że zostanie trenerem nie będzie jednak takie łatwe?
-Ile... Jak długo musi żyć Pokemon, by nadawał się do trenowania?
-Dwa tygodnie do miesiąca, zależnie od gatunku i konkretnego osobnika. Niektóre Pokemony rozwijają się szybciej, inne wolniej.
-Rozumiem. W takim razie co z trenerami, którzy łapią młodsze...
-Nie łapią. To znaczy, to praktycznie niemożliwe. Takie Pokemony są pod ścisłą opieką rodziców, lub w wypadku Pokemonów hodowanych dla początkujących trenerów, odpowiednich specjalistów.
-Skąd zatem ten Eevee?... - zacząłem pytać, rozumiejąc w jak nietypowej sytuacji się znalazłem.
-O to samo chciałam zapytać - odparła profesor. - Ale widzę, że sam również niewiele wiesz o okolicznościach jego pojawienia się.
-Cóż, po prostu do mnie podszedł i zaczął za mną chodzić... Nie mogłem go zostawić - powiedziałem, patrząc się wciąż na mojego Pokemona, który zdążył się już najeść. Wyglądał na szczęśliwego i zaczął szturchać mojego buta, tak samo jak wtedy, gdy pierwszy raz się spotkaliśmy. Wziąłem go na ręce.
-Hm - westchnęła moja rozmówczyni, skupiając jednak wzrok bardziej na Eeviem, niż na mnie. - Cóż, tak czy siak, to twój Pokemon. Sugerowałabym ci nie walczyć nim za często, póki nie dorośnie, ale niestety nie mam żadnego innego, jakiego mogłabym ci oferować w zastępstwie.
-Huh? - zdziwiłem się. - Przecież jest pani profesorem Pokemon...
-To prawda - przerwała. - Ale w tym rejonie nikt od wieków nie chciał zostać trenerem, wiec nie byłam przygotowana na taką okoliczność. Pokemony dla początkujących są sprowadzane hurtowo, bezpośrednio z hodowli. Nawet gdybym chciała mieć tylko jednego i tak minęłoby trochę czasu, zanim by do mnie dotarł.
-Rozumiem...
-Niemniej - kontynuowała - mam dla ciebie parę rzeczy, które mogą być przydatne.
Powiedziała, po czym zaczęła szukać po rozmaitych szafkach i pojemnikach w pokoju.
-O, jest. To zestaw początkującego trenera - powiedziała, wręczając mi stertę ksiąg i broszurek. Złapałem za pierwszą lepszą i zacząłem przeglądać na poczekaniu. - Ta gruba książka to mapa kraju, z ponaznaczanymi i objaśnionymi miejscami wartymi uwagi trenerów. Dzięki niej będziesz wiedział, gdzie znaleźć najbliższego profesora, centrum Pokemon, sklep z akcesoriami, czy cokolwiek będziesz potrzebował. Dalej, masz kilka kodów, które po zeskanowaniu telefonem, pozwolą ci na pobranie kilku przydatnych aplikacji. Jedna z nich to wirtualna wersja mapy, o której wcześniej mówiłam, z tymże pozwala ona na pobieranie aktualizacji i, jeśli masz GPS-a, na wyznaczanie drogi do wybranego miejsca. Kolejna to Pokedex, czyli Pokemonowa encyklopedia. Kiedyś Pokedexy były tworzone jako osobne urządzenia, ale ze względu na drogi koszt produkcji i rosnące możliwości telefonów przenośnych, zaprzestano tego. Wystarczy, że zbliżysz do aparatu telefonu Pokemona, a program go rozpozna i wyświetli (lub odczyta, jeśli preferujesz) informacje na jego temat.
-To na pewno przydatne - powiedziałem, słuchając z zaciekawieniem.
-Niewątpliwie. Idąc dalej, masz tam formularz, który pozwoli ci zdobyć kartę trenera. Wystarczy, że go wypełnisz i przyniesiesz odpowiedniej osobie, a otrzymasz kartę. W szczególności możesz zrobić to teraz i dostaniesz ją ode mnie.
Zgodziłem się. Co prawda, oznaczało to podawanie swoich danych osobowych, ale profesor mieszkała w takim miejscu, że raczej mało komu przyszłoby do głowy szukać tutaj po mnie śladów...
Minęło kilka minut i otrzymałem kartę magnetyczną trenera Pokemon.
-Za okazaniem tej karty masz dostęp do zniżek przeznaczonych dla trenerów, a także do jednorazowego darmowego pobytu w Centrum Pokemon w każdym tygodniu. Dodatkowo, niektóre nagrody i prezenty będą zakodowywane właśnie na tej karcie. Przykładowo, w tej chwili masz tam kupon na darmowe 6 Pokeballi, który możesz zrealizować w dowolnym PokeSklepie. Obawiam się, że jednak w tym mieście żadnego nie znajdziesz, więc będziesz musiał zrobić to gdzie indziej.
-To dla mnie żaden problem - poręczyłem, bo w końcu i tak nie planowałem zostawać tu dłużej...
-To świetnie. Oprócz tego masz tam też 150 złotych do wykorzystania w sieciach akceptujących zakupy za pośrednictwem tej karty, do której oczywiście zaliczają się też PokeSklepy i Centra Pokemon. Wszystko jasne?
-Hm - nagle spostrzegłem, że wśród rzeczy, które otrzymałem od profesor, była jeszcze jedna, o której nie wspomniała wcześniej. - A to? Cóż to za pudełko? - spytałem.
-To etui na odznaki, żeby ci się nie pogubiły.
-Odznaki?...
-Widzę, że jesteś faktycznie zielony w temacie - westchnęła profesor. - Co roku w każdym kraju odbywają się Mistrzostwa Pokemon, nie inaczej jest też tutaj. Warunkiem uczestnictwa w niej jest pokonanie w walce konkretnych ośmiu trenerów Pokemon, wybieranych co roku przez Federacje Pokemon. Są to tak zwani Liderzy Ośmiu Sal.
-Zgaduje, że są oni rozsiani po całym kraju...
-Dokładnie tak jest - usłyszałem w odpowiedzi. - Jeśli jednak chcesz oszczędzić sobie czasu, sugeruję odwiedzać ich według jednej drogi. Mistrzostwa odbywają się za nieco ponad osiem miesięcy od teraz, więc jeśli miałbyś ochotę brać w nich udział, masz jeszcze trochę czasu. Choć oczywiście licz na to, że spotkasz się tam z trenerami o wieloletnim stażu.
-Nie jestem pewien, czy dałbym sobie radę, skoro dopiero zaczynam...
-Próbować możesz. Cóż, więcej informacji na temat mistrzostw, znajdziesz w przewodniku po lidze, który znajduje się jako dodatek do mapy kraju. Jakieś pytania?
-Raczej nie... Muszę tylko to wszystko przetrawić.
-Rozumiem. Zobaczmy... Hm, wygląda na to, że skończyło już padać.
-To świetnie. W takim razie...
-Do zobaczenia - powiedziała profesor, gdy znaleźliśmy się koło drzwi.
-Do zobaczenia - odparłem. Kiedyś? Może?
Nie byłem pewien, czy wrócę jeszcze w to miejsce. Wyglądało raczej na jakieś pustkowie, na które człowiek trafia w życiu raz i potem już do niego nie przychodzi...
Poczułem ból. Nie. To było coś innego. To było jak uderzenie w moją głowę. Cios w moją świadomość.
-Aaa! - krzyknąłem. Znajdowałem się już dobrych parę metrów za chatką Aragackiej, ale ciągle szedłem brzegiem jeziora, które teraz wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Cokolwiek by się nie stało, szanse na to, że w razie zagrożenia ktoś przyjdzie mi z ratunkiem były bliskie zeru.
Po chwili odsapnąłem. Nie dlatego, że uścisk zwolnił się, ale dlatego, że zaczynałem się do niego przyzwyczajać. Mój Eevee zeskoczył z ramienia i nerwowo na mnie patrzył, zastanawiając co się stało. Moja cała wizja pociemniała, a moją świadomość przepełniła ciemność.
Spojrzałem przed siebie. I zamarłem.
-Witaj - powiedziało stworzenie. Wyglądało jak duch, poza tym, że było całe czarne, poza czerwonym szalem i białymi włosami, które unosiły się w górę. - Czekałem na ciebie.
To, co przede mną stało, mówiło ludzkim głosem, ale wcale nie przypominało człowieka. Bardziej wyglądało na Pokemona, chociaż nigdy w życiu o takowym nie słyszałem, ani nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie przypuszczałem, że istnieje taki gatunek. Sama aura jego istnienia wydawała się być zła...
-Kim jesteś? - spytałem, odpowiadając na jego głos. Miałem nadzieję, że mnie zrozumiał i nie ma wcale złych intencji, choć w razie czego zawsze byłem gotowy do ucieczki.
-Jestem... - tu zastanowił się na chwilę. - Jestem smutkiem ludzi, którzy chodzili po tym świecie. Jestem ich płaczem wylanym w chwilach ich agonii, lamentu i utraty. Jestem tym, który widział ich ból, uciśnienie i śmierć, a zarazem ich personifikacją. Jestem Czarnym Płaczem tego świata. Dark Cry. Stąd moje imię to w skrócie... Darkrai.
-Nie jesteś zatem człowiekiem... - wysunąłem najbardziej oczywisty wniosek, jaki przyszedł mi do głowy.
-Ani zwierzęciem. Ani nawet duchem, czy zjawą. Jestem Pokemonem, chociaż innym niż wszystkie jakie znasz. Zrodzonym z bólu, pogardy i chaosu. Jednym ze znaków kresu dziejów.
-Eee...
-Zamieszkałem w tym miejscu, gdyż doświadczyło ono dość zła, by skupić tu moją aurę. Tutaj jestem silny na tyle, by móc się objawić światu w mej namacalnej formie. Chociaż jesteś pierwszym, który do mnie przyszedł.
-Nie przyszedłem do ciebie - zaprzeczyłem, lecz stwór kontynuował przemowę.
-Czekałem na ciebie. Na kogoś o sercu wystarczająco przesiąkniętym bólem, by mógł mnie rozbudzić. A ty przyszedłeś do mnie, dzierżąc ze sobą jeden z moich darów.
-Darów?...
-Eevee, którego posiadasz - wyjaśnił Darkrai - powstał razem ze mną. On nie jest zwykłym Pokemonem, lecz jednym z tych, które narodziły się w reakcji na fakt mojego bytu. Tak jak ja został powołany z bólu i cierpienia - które zalęgły się w tobie. W chwili, w której odejdę tego świata, on odejdzie razem ze mną. Tak jak każdy Pokemon narodzony w cieniu.
Trochę zajęło, zanim uświadomiłem sobie, co ta dziwna istota próbowała mi przekazać. Mój Eevee? Powołany w imię ciemności? To było zbyt dziwne i niepasujące do tego Pokemona, który przecież zawsze wyglądał na miłego i sympatycznego...
-Czego ode mnie chcesz? - spytałem w końcu.
-Zostań ze mną - odpowiedział po chwili milczenia. - Posiądź moją moc. Razem zaniesiemy krwawe żniwo temu ludowi i zakończymy ten świat.
-Eeeeh? - krzyknąłem. - Nie rozpędzasz się czasem?
-Nadejdzie czas - kontynuował niezrażony Darkrai - kiedy sam zrozumiesz swoją misję. Zostałeś skazany plamą cienia i nie masz od niej odwrotu. Jesteś mrocznym żniwiarzem i na rękach masz wypisane cierpienie setek, czy nawet tysięcy ludzi. Czy tego chcesz, czy nie. Takie jest twoje brzemię. Od tej pory naznaczam cię moją klątwą - kiedykolwiek doświadczysz nieszczęścia, pojawię się tam. Jeśli Ciemny Płacz będzie wystarczająco obfity, pojawię się tam w tej samej formie, w której jestem teraz.
Gdy to mówił, położył mi swoją kończynę na piersi. Poczułem, jak wypełnia mnie dziwne, nieprzyjemne uczucie. Zwinąłem się z bólu. Po chwili straciłem przytomność, a moja wizja pociemniała.
Otworzyłem oczy. Byłem gdzieś za lasem, siedziałem na ławce w parku. Obok mnie siedział mój Eevee i patrzył się na mnie zaniepokojony.
Co się stało? - próbowałem sobie przypomnieć. Czy to co widziałem, było tylko snem? Spojrzałem przez koszulę na mój brzuch, żeby sprawdzić, czy nie ma tam żadnej rany. Nie było, choć zamiast tego dostrzegłem dziwny znak na klatce piersiowej, wyglądający jak jakiś egzotyczny tatuaż.
-Darkrai... - wyszeptałem. Czy teraz moje życie jest z nim związane?
Wróciłem z powrotem na drogę do dworca PKS. Według informacji zawartych na mojej nowo otrzymanej mapie, najbliższe miasto z PokeSklepem to Nowe Miasto, niewielka miejscowość na wschód od Jasnego Grodu. Dotarcie tam autobusem zajęło mi dwie godziny, ale widok, którym powitało mnie miasto nie sprawiło wrażenia, że podróż była tego warta. Była to typowa uboga miejscowość, w której w najlepszym miejscu postawiono kilka sklepów na krzyż plus jakiś rynek. I tyle. Nie zdziwiłem się więc, że znajdujący się tu PokeSklep był mały i nie cieszył się żadnym zainteresowaniem. Na szczęście był czynny, więc wszedłem do środka, gdy tylko się przy nim znalazłem.
Kiedy wszedłem, sprzedawca nie zwrócił na mnie wielkiej uwagi, więc od razu skierowałem się do kasy. Zrealizowałem tam mój kupon na 6 Pokeballi i nabyłem trochę pokemonowej karmy z pieniędzy, które miałem na karcie. Gdy o tym wspominam, to sam poczułem, że robię się głodny. Niestety, w tak małym mieście nie było żadnych restauracji, za to niedaleko znajdowała się dużo większa miejscowość, w której było Centrum Pokemon.
Z myślą o tym, żeby jak najszybciej się tam dostać, wyszedłem ze sklepu. Miałem już iść prosto przed siebie, ale zauważyłem, że na chodniku przy sklepie obok siedziała dziwna dziewczyna z Pokemonem na kolanach. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się i powiedziała.
-Hej, ty! Jesteś trenerem Pokemonów, tak?
Cóż, obecność Eeviego na moim ramieniu oraz fakt, że właśnie wyszedłem z PokeSklepu niepodważalnie na to wskazywały.
-Tak... - odparłem zatem, nie widząc sensu w zaprzeczaniu. Przy okazji sprawdziłem, co to za słodkiego Pokemona ma nieznajoma. Pokedex w moim telefonie wyświetlił imię "Chiramii - Pokemon szynszyla". Po prawdzie, oficjalnie Pokemon ten nosił już inną nazwę, ale twórca aplikacji zostawił starą wersję, gdyż uznał, że jest bardziej słodka. Cóż za intrygujący wpis.
-Co więc powiesz na walkę Pokemon? - zapytała bez chwili wahania.
-Walkę? Ale... - zastanowiłem się. Mój Eevee był jeszcze mały i jak mówiła profesor Aragacka nie nadawał się jeszcze do tego, żeby nim walczyć. Z drugiej strony raz, że przeciwnik nie wyglądał groźnie, a dwa, że dziewczyna nie wyglądała na taką, która szybko ustępuje. - No dobra, niech będzie - zgodziłem się.
-Świetnie! - odparła z bojowym nastrojem w głosie i powstała. Chiramii zeskoczył jej z nóg i stanął przed nią. - Zaczynajmy zatem!
-A ja Zuz, w skrócie od Zuzanna - powiedziała moja rywalka, gdy przypomniałem sobie, że nie zdążyliśmy się nawet sobie przedstawić. Dziewczyna wyglądała na nieco młodszą ode mnie, obstawiałbym coś rzędu drugiej klasy liceum. Była dość wysoka zważywszy na płeć, choć byłem od niej wyższy o pół głowy. Szczególnie uwagę u niej przyciągały jej długie, proste włosy zabarwione na czerwono i kontrastujące z nimi zielone oczy i takiegoż koloru zielona koszula bez rękawów. Oprócz tego miała na sobie białą spódnicę sięgającą do połowy kolan, zielone pończochy i tenisówki na nogach.
-Ech, miejmy to szybko za sobą - westchnąłem. - Idź, Eevee! - I mój Pokemon posłusznie zeskoczył mi z ramienia przybierając bojową pozycję. Zuz wbrew moim przewidywaniom nie wysłała do boju Chiramiiego, lecz sięgnęła do kieszeni i złapała za Pokeball.
-Ursaring, wybieram cię! - rzuciła, a z jej balla faktycznie wyskoczył przerośnięty miś. Cóż, tego zagrania się nie spodziewałem.
-Taka duża, a tacha ze sobą pedobeara? - zadrwiłem, choć moja sytuacja do najradośniejszych nie należała.
-Hmpf - prychnęła tylko w odpowiedzi. - Ursa, załatw go hiper promieniem!
O, szlag.
-Eevee, unik! - krzyknąłem. Mój Pokemon ledwo uciekł z pola rażenia przeciwnika, choć do najwolniejszych wcale nie należał.
Ursaring chwilę odsapnął, ale zanim zdążyłem wydać komendę ataku, już był w pełnej gotowości do kolejnego uderzenia.
-Użyj wściekłego ataku! - dziewczyna wydała mu polecenie.
-Eevee, wyskocz w górę i szybki atak! - rzuciłem na ślepo komendę. Na skutek tego Eevee uniknął pierwszych uderzeń niedźwiedzia, po czym uderzył prosto w jego środek, lecz po tym Ursaring został odrzucony na taką odległość, jaką potrzebował, by wyprowadzić kolejny atak.
-Teraz! - krzyknęła Zuz. Pazury misia trafiły w Eeviego i odrzuciły go na bok. Siła uderzenia nie była jednak śmiertelna i mój Pokemon po chwili wstał, choć nie był też w najlepszym stanie.
-Hiper promień, by go dobić! - usłyszałem kolejne polecenie.
-Unik! - rzuciłem tylko.
-Wyskok w górę i sieknięcie! - Zuz dalej kontynuowała szarżę. Ponieważ nie mogłem znowu uciec tak jak ostatnio, zamiast tego kazałem Eeviemu użyć ataku piasku, żeby uniemożliwić wrogowi trafienie. Tym razem się udało, ale za kolejnym mogę już nie mieć tyle szczęścia...
Musiałem się zastanowić. Przeciwnik miał znowu przewagę siłową, więc musiałem ponownie uciec się do podstępu. Moja własna ingerencja nie wchodziła w grę, w końcu była to oficjalna walka... Z drugiej strony, nasz rywal miał dość schematyczny sposób atakowania, więc mogłem z tego skorzystać.
-Ursaring, hiper promień! Tym razem postaraj się trafić!
-Unik za pomocą szybkiego ataku! - postanowiłem.
Eevee przyspieszył i zaczął biec wokół wiązki, jaką atakował wrogi Pokemon, w końcu docierając do niego i odpychając go. Wiedziałem, że teraz będzie musiał on odpocząć po ataku, więc błyskawicznie wydałem kolejne polecenie, łudząc się, że mój podwładny będzie umiał je szybko wykonać.
-Teraz! Zdejmij go!
Eevee warknął i natychmiast przystąpił do brutalnego pchnięcia w poprzednio ranioną część ciała Ursaringa. Ten, niespełna jeszcze sił, zwinął się w kłębek i po chwili padł na ziemię. Mój Eevee postał przez chwilę, wpatrując się w to, lecz po chwili... Sam zatoczył się na glebę, nie będąc w stanie dłużej ustać.
-Eevee! - krzyknąłem i podbiegłem do niego. Choć niewątpliwie pokonał on Ursę, to jednak poświęcenie jakie musiał włożyć w finalny atak przerosło jego możliwości. Leżał teraz bezwładnie na moich rękach, ledwo otwierając oczy. - Eevee! - krzyczałem do niego, licząc na to, że zareaguje. Cały byłem zatrwożony. Co jeśli faktycznie przesadziłem i Pokemon nie dojdzie już do siebie?...
W międzyczasie dziewczyna zdążyła już wycofać swojego Pokemona do Balla. Choć nie wyglądała na taką, co przejmuje się zbytnio losem innych, podeszła do mnie, i spytała:
-Wszystko dobrze?
-Nie! - odkrzyknąłem jej, a z oczu prawie leciały mi łzy. Mój Eevee nie reagował już wcale na szturchanie. Nieco histerycznym, choć wyciszonym głosem mówiłem: - Eevee... Przepraszam! Powinienem był nie dopuścić do tego... Jestem głupcem! - powiedziałem, podnosząc głos i powstając z miejsca. Musiałem jak najszybciej coś zrobić, choć nie miałem pojęcia co.
-Poczekaj! - krzyknęła dziewczyna.
-Co? - rzuciłem, odwracając się do niej, jakby z pretensją, że mnie zatrzymuje.
-Twój Eevee... Nie dasz rady zabrać go do Centrum Pokemon...
Ma rację. Najbliższe było co najmniej godzinę drogi stąd. Zatrzymałem się. Czy to naprawdę był już koniec?
-Mój tata - powiedziała w końcu, nieśmiało odwracając głowę. - Zajmuje się też leczeniem Pokemonów... Może mógłby ci pomóc... Mieszka niedaleko.
Oczy trochę mi się rozjaśniły.
-Dobra - zdecydowałem. - Zaprowadź mnie do niego.
Chodziło tu w końcu o życie mojego Pokemona, więc nie było dużo czasu na rozmyślania.
Siedziałem w poczekalni, starając się zachować spokój. Obie ręce zakrywały moje czoło. Mimo usilnych starań, byłem cały nerwowy. Nigdy jeszcze nie byłem przywiązany na stałe do kogoś lub czegoś, ale czułem, że jeśli bym teraz stracił Eeviego, nie pozbierałbym się z tego łatwo. Dziewczyna, z którą walczyłem, siedziała naprzeciw mnie. Może czuła na sobie po części odpowiedzialność za to, co się stało, a może nie miała co robić, więc była przy ojcu. A może jedno i drugie po trochu.
-Przepraszam - powiedziała w końcu, przerywając kilkuminutową ciszę. - Nie wiedziałam, że nie mógł jeszcze walczyć...
Cisza.
-To moja wina - rzuciłem.
-Huh?
-Nie powinienem był się zgadzać. Gdybym ci odmówił, nic by się nie stało.
-Ale... - zaczęła znowu, ale widząc moją kamienną twarz, zaprzestała. Chyba zrozumiała, że taki spór nie miał sensu od samego początku.
Minęło jakieś pół godziny, a doktor w końcu do nas wyszedł. Spojrzałem na niego, niecierpliwie oczekując na werdykt.
-Będzie cały - rzucił w końcu.
-Uff... - odsapnąłem. Zuz też najwyraźniej odczuła ulgę.
-To nic wielkiego, ale musi jeszcze odpocząć do jutra.
Aż do jutra?
-Hm... To może być pewien problem - przyznałem. Raz, że nie chciałem zostawać dłużej w jednym miejscu, a dwa, że nawet gdybym chciał, nie miałem specjalnie gdzie się zatrzymywać.
-Cóż, wyglądasz na takiego, co nie jest stąd - zauważył ojciec dziewczyny. - Jeśli jest to dla ciebie kłopotem, to myślę, że mogę pozwolić ci przenocować u nas jeden dzień. Mamy duży dom, więc będzie dla ciebie miejsca.
-To bardzo hojna oferta - odparłem. - Myślę, że skorzystam.
-To świetnie. Zuzanna pokaże ci pokój dla gości.
-Dziękuję - dodałem i posłusznie poszedłem za dziewczyną. Po tym wszystkim będę mieć dług wdzięczności w stosunku do tych ludzi, choć biorąc pod uwagę, że opuszczę to miejsce, gdy tylko mój Eevee będzie w stanie kontynuować podróż, zapewne nigdy nie zdołam go zwrócić. Cóż, to pewnie nie ostatni taki przypadek na mej drodze.
Pokój, który otrzymałem na nocleg nie był wielki, za to na pewno zadbany. Wszystko było tam w dobrym stanie, więc bałem się czegokolwiek dotykać, by nie narobić bałaganu. Spojrzałem na zegar. Zbliżała się 16. Poczułem warczenie w brzuchu. Ach, no tak... Miałem coś zjeść, ale potem ta cała walka pokrzyżowała moje plany... Usłyszałem pukanie do drzwi. To Zuz.
-Tak?
-Zaraz będziemy jeść obiad - powiedziała swoim nieśmiałym głosem. - Dołączysz się?
-Jasne - odrzekłem. No, w samą porę. Trzeba przyznać dziewczynie, że przynajmniej stara się zrekompensować szkody, które wyrządzi.
Podczas obiadu panowała miła i rodzinna atmosfera. Po domu Zuz cały czas kręciły się jej Pokemony, choć raczej były to małe, niewinne stworzenia pokroju Chiramiiego. Cóż, wypuszczanie niedźwiedzia pokroju Ursy, żeby chodził sobie po pokojach, nie byłoby zbyt roztropnym pomysłem. Podziękowałem za obiad i poszedłem z powrotem do pokoju. Miejscowość, w jakiej się znalazłem była dość mała i nie było w niej nic do roboty, więc nie miałem specjalnie wyboru, jak siedzieć i przeczekać tutaj do następnego dnia.
Ciekawe, czy już mnie szukają - pomyślałem. Na bank rodzice zdążyli zauważyć moje zniknięcie i wezwać policję. Inną kwestią jest to z jaką skutecznością zareaguje... Jak na jeden dzień zdołałem przebyć dość długą odległość, nie zostawiając przy tym zbyt wielu śladów, więc byłem przekonany, że przynajmniej przez jakiś czas nie będę się musiał martwić. Ktoś zapukał do mojego pokoju. Znając życie to Zuz. Ciekawe czego znowu ode mnie chce?
-Możemy chwilę pogadać? - spytała.
-Jasne - odparłem, choć wcale nie byłem w nastroju na rozmawianie. - Wejdź.
Usiadła naprzeciw mnie. Ku mojej uldze nie chciała znowu przepraszać za dzisiejszy incydent, a wolała spytać o mnie.
-Tata mówił, że nie jesteś stąd, więc pewnie jesteś wędrującym trenerem - zauważyła.
-Można tak powiedzieć - odparłem.
-Jak to jest? - spytała, nieco nieśmiało. - Ja zawsze mieszkałam z tatą i nigdy nie ruszałam się z tego miejsca...
-Hm - zastanowiłem się. - Cóż, musisz mi wybaczyć, ale moja podróż dopiero się zaczęła, więc trudno mówić o jakiś wrażeniach.
-Ach... - westchnęła. - Hm. A co z twoim Eevee? Tata twierdzi, że w normalnych okolicznościach nie powinieneś takiego mieć. To twój jedyny Pokemon?
-Póki co, tak. Powiedzmy, że spotkałem go przypadkiem i nie chciał mnie zostawić samego, więc zdecydowałem się wziąć go ze sobą. Ot, cała historia - poza jeszcze jednym dziwnym Pokemonem, który uważa, że pojawienie się Eeviego to jego sprawka... Cóż, ten fragment wolałem zachować jednak dla siebie.
-To dość dziwne...
-W istocie samej - podsumowałem, nie chcąc narażać się, by zbyt wiele zdradzać. Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas o Pokemonach i różnych innych pierdołach, ale zbliżała się noc, więc w końcu dziewczyna udała się do siebie. Z tego co mówiła, miała o wiele większe obeznanie w dziedzinie Pokemonów i ich trenerów niż ja, co pewnie zawdzięczała swojemu ojcu, lecz mimo to wolała nie ryzykować wyruszania na ciężką podróż. Nie byłem pewien, czy w tej sytuacji to ja rzucałem się na zbyt wiele, czy może ona nieco przesadzała.
Wziąłem szybką kąpiel i udałem się na spoczynek. Nie trwał on jednak długo. W pewnej chwili coś gruntownie mnie obudziło. Było to jakby jakieś rąbnięcie, wyjątkowo głośne i nie do nie zauważenia. Spojrzałem na telefon i sprawdziłem, że była druga w nocy. Pomyślałem, że ten dźwięk to było uderzenie pioruna, choć za oknami nie było śladów burzy. Moje drzwi się uchyliły, lecz nie byłem w stanie nic przez nie dojrzeć. Poświeciłem telefonem w ich stronę i dostrzegłem Eeviego. Czyżby jego też obudził dziwny dźwięk? Wyglądał na przestraszonego... W każdym razie ucieszyłem się, że nic mu już nie jest, ale z drugiej strony musiałem go odstawić do miejsca jego wypoczynku, w razie gdyby coś się stało. Miałem jednak dziwne przeczucie, że nieuchronnie coś się stało... Czułem w sercu dziwne ukłucie, coś podobnego jak to, co czułem wtedy, nad jeziorem, choć teraz wydawało się być słabsze... A może to ja do niego przywykłem? Niepewny co tak naprawdę się stało, wziąłem Eeviego na ramię i powoli wyszedłem z pokoju, starając się przy tym robić jak najmniej hałasu. Na korytarzu było strasznie ciemno, a włączanie światła o tej porze mogłoby zbudzić innych lokatorów. Mieszkanie było dwupiętrowe, a miejsce przeznaczone leczeniu Pokemonów znajdowało się na dole, co oznaczało, że będę musiał zejść po schodach. Gdy dotarłem więc do nich, chwyciłem się kurczowo poręczy, żeby nie spaść z nich w ciemności i zacząłem uważnie stawiać kroki. Przy jednym z nich poczułem, że coś znajduje się pod moją stopą. Poszturchałem to nieco butem. Wydawało się być dziwnie miękkie w dotyku, niczym skóra niemowlaka. Wyjąłem telefon i poświeciłem tam, żeby zbadać co to za niezidentyfikowany obiekt leżał w takim miejscu.
I zamarłem.
Tuż pod moją stopą leżała Zuz. A dokładnie górna część jej ciała. Dolna, od pasa w dół poczynając, była nieobecna. Dziewczyna była naga, a kawałki jej ubrań leżały porozrzucane na kolejnych stopniach schodów. Z jej lewej piersi ciekła świeża jeszcze krew, a jej oczy były jeszcze otwarte.
Eevee pisknął. Stałem i patrzyłem się na nią przez kilkanaście sekund, niezdolny wypowiedzieć jednego słowa. W końcu odezwałem się w próżni, jak najciszej tylko mogłem.
-Nie żyje... - bo tylko tyle byłem w stanie powiedzieć.
Czy jej ojciec o tym wie? - pomyślałem i nagle przyszło mi przez myśl, by sprawdzić, czy jest on w swoim pokoju. Wszedłem tam i powtórnie przeżyłem szok. Leżał martwy w łóżku, z otwartą na wskroś klatką piersiową, z której wystawały wnętrzności. Jego rąk nie było na miejscu.
To niemożliwe! - krzyczałem do siebie w podświadomości. Takich ludzi nie ma... Chyba. Zadrżałem. Co mam robić w tej sytuacji? Krew na obu z nich była jeszcze świeża, co sugerowało, że ktokolwiek to zrobił, ledwo stąd wyszedł... Może jeszcze nie zdążył się oddalić. Z jednej strony mogłem wezwać policję, ale wtedy ryzykowałbym ujawnienie się... Z drugiej pozostawanie tu z dwoma trupami nie było najlepszą opcją. Niewiele myśląc, złapałem za wszystkie swoje rzeczy i zacząłem uciekać z domu. O tej porze miałem zresztą spore szanse, że i tak nikogo nie będzie na ulicach...
Wybiegłem na zewnątrz. Nie poszedłem jednak zbyt daleko, bo tuż przede mną stał człowiek, który wcale nie wyglądał jak człowiek. W jednej ręce miał olbrzymią siekierę, a w drugiej... Ludzką dłoń, a właściwie jej część. Wolałem nie zastanawiać się w tej chwili nad pochodzeniem tej kończyny, zresztą i tak ledwo byłem w stanie powstrzymać się od wymiotów. Poza tym w ciemności trudno było cokolwiek dostrzec, ale w pamięci mi zapadło, że człowiek był łysy.
-Och? - powiedział na mój widok. - Czyżbym jednak kogoś nie zauważył?
-Ty! - krzyknąłem, wiedząc już, że stoi przede mną ten, kto zabił mieszkańców tego domu. I najpewniej ja również podzielę ich los.
W tej chwili życie nie stanęło mi przed oczyma. Nie pożałowałem swoich czynów, ani nie pomodliłem się do żadnego z bogów. Moja egzystencja miała i tak już nikły sens. Może było mi tylko siebie samego żal, że przyjdzie mi zginąć z rąk jakiegoś sadystycznego potwora, daleko od domu... Niechciany... Zabity... Zjedzony? To było tak przygniatające, że z moich oczu mimowolnie popłynęły łzy.
Nie wiem, czy to przez to, że było tak ciemno, czy to tylko wrażenie związane ze świadomością śmierci, ale byłem pewien, że łzy, które spadły na ziemię były koloru czarnego. Zabójca zobaczywszy, że nie ruszam się, wziął tylko w dwie ręce siekierę i mocno się zamachnął. Nie poczułem nawet bólu.
Otworzyłem moje zamknięte oczy. Wydawało mi się, że minęła wieczność, choć było to zaledwie parę sekund. Czas nieodczuwalny dla normalnego człowieka. Choć było ciemno, moje zmysły wyostrzyły się i po chwili zrozumiałem, czemu nie poczułem bólu. Tam, gdzie ostrze zbliżało się do mojej szyi, zostało zatrzymane i przecinało powietrze. Trzymała je teraz czarna ręka, ciemniejsza nawet od tła całej scenerii.
-Usłyszałem twój czarny płacz - powiedział Darkrai. - Stałem się nim zatem i przyjąłem jego brzemię - po czym złapał mocniej za siekierę i pchnął nią mocno, odpychając w tył niespecjalnie wzruszonego mordercę. Najwyraźniej widywał w swoim życiu gorsze rzeczy.
-Dlaczego?... - spytałem, ciągle nie rozumiejąc tego, co się działo.
-Dlaczego cię uratowałem? - dopełnił Pokemon. - Klątwa, którą na ciebie rzuciłem, łączy nas obustronnie. Stałeś się częścią mnie, ale i ja stałem się częścią ciebie. Jeśli jeden z nas przestanie istnieć, drugiego czeka ten sam los.
Zajęło mi chwilę zanim w pełni doszło do mnie znaczenie tych słów. Oznaczało to, że byłem na zawsze związany z tym tajemniczym Pokemonem... Nie wprawiało mnie to w specjalny zachwyt, ale z drugiej strony rozwiązywało część kłopotów, ot choćby - mogłem jakoś wyjść z tej sytuacji.
-Czy to oznacza, że od tej pory... - zacząłem pytanie, by się upewnić.
-Tak - odparł niemal natychmiast. - Będę walczyć po twej stronie, kosztem cierpienia, jakie będzie na ciebie spływać.
W tej chwili wyjąłem szybko telefon, by sprawdzić w dexie jakieś informacje o Pokemonach pokroju Darkraia. Co ciekawe, on sam był wpisany w aplikacji... Skąd ktokolwiek wiedział o jego istnieniu? Informacji na jego temat było znacznie mniej niż o innych stworkach, lecz znalazłem to czego potrzebowałem, czyli to jakich ataków może używać.
-Ah - krzyknął nagle człowiek, który przed chwilą chciał mnie zabić - dość już tego! Ursaring, idź!
Przed sobą ujrzałem kolejny raz wielkiego i siejącego pogrom Pokemona-niedźwiedzia. Cóż, w normalnych okolicznościach pewnie bym spanikował, ale miałem w rękach o wiele potężniejszą broń (lub taką miałem nadzieję). Poza tym, gość najpewniej ukradł tego... Nawet nie musiałem się specjalnie zastanawiać, by wiedzieć skąd miał akurat tego Pokemona do dyspozycji. Jak na ironię to on był sprawcą tego, że właśnie tu się znalazłem...
-Hiper promień! - krzyknął morderca.
-Darkrai - zakomenderowałem - użyj niewinnego ataku!
Jak się okazało, mój Pokemon był dużo szybszy i bardziej zwinny, więc zdołał spokojnie podejść do Ursy i walnąć go centralnie w brzuch, uniemożliwiając mu wyprowadzenie kontry.
-Teraz, kula cienia!
Darkrai wystrzelił z palców sferę naładowaną negatywną energią, która znów trafiła w czuły punkt misia i zwaliła go z nóg tak bardzo, że przy impecie uderzenia trafił centralnie w jego trenera, wywracając go na ziemię i wytrącając mu z rąk siekierę. Zacząłem iść w jego stronę, nadal wydając polecania mojemu pomocnikowi, reagując szybko na przeciwnika:
-Ursaring, cięcie!
-Ciemny puls!
-Uniknij go!
-Koszmar, a następnie Zjadacz Snów!
Przed tym nie mógł uciec. Ursaring zwalił się bezładnie na ziemię i przez parę sekund dał z siebie absorbować energię życiową. Wystarczająco długo, bym zdążył podejść do broni opryszczka, podnieść ją z ziemi i zamachnąć się.
W ostatniej chwili mężczyzna próbował się bronić, zasłaniając się dłońmi, ale jego opór był bezsilny. Przejechałem po jego palcach, widząc przy tym dokładnie, jakby w zwolnieniu, jak odlatują od koniuszków rąk, po czym przeciąłem jego szyję. Jego oczy przybrały mętny wyraz, a po chwili, która dla mnie trwała wieczność, jego głowa osunęła się na ziemię. W tej samej chwili życie opuściło również Ursaringa. Oczywiście, tak tylko to wyglądało, bo uleczyć Pokemona nie było problemem. Z drugiej strony... Zastanowiłem się. Obok mojego przestępcy wciąż leżał pusty Pokeball, który ukradł dziewczynie.
-Cóż, i tak nie mogę pozwolić, by tu leżał - pomyślałem na głos i schowałem Ursę do Pokeballa jej dawnej właścicielki. Pomyślałem, że przyda mi się więcej Pokemonów, a ten był wszakże dobrze wyszkolony.
-Czy w tej chwili mogę zrobić coś jeszcze, by upewnić się, że nie zginiesz w ciągu kolejnych paru godzin? - spytał Darkrai.
Pomyślałem chwilę.
-Pozbądź się ciała tego faceta i jego broni. Na pewno są na nich jakieś moje odciski, więc mogę mieć problemy z policją.
Pokemon wyciągnął tylko rękę naprzeciw siebie i sprawił, że oba przedmioty zaczęły płonąć dziwnymi, czarnymi płomieniami, a po chwili zniknęły całkowicie.
-To wszystko - powiedziałem.
-Będę czekał na twe kolejne wezwanie - zapewnił Pokemon i zapadł się w ziemi, zapewne w taki sam sposób w jaki się pojawił, choć tego akurat nie widziałem.
Była noc, ale musiałem jak najszybciej opuścić Nowe Miasto. Na pewno wkrótce ktoś odkryje masakrę, która tu miała miejsce, a być może ktoś widział, jak wchodziłem do domu Zuz. Nie chcę być kojarzony z tym miejscem, więc lepiej będzie jak najszybciej stąd pójdę. Zawsze mogą pomyśleć, że byłem tylko jednym z pacjentów lokalnego lekarza. Szedłem przed siebie, do miasta zwanego Kumulą. Była to większa miejscowość, których mało jest w tym regionie, a na dodatek było tam Centrum Pokemon, czego dowiedziałem się niedawno. W tej chwili jednak koncentrowałem się przede wszystkim na tym, by jak najszybciej uciec. Był środek nocy, więc mało kto mógł mnie zobaczyć, lecz z drugiej strony oznaczało to, że jedynym możliwym środkiem transportu były moje własne stopy. Szczęśliwie, miasto, do którego szedłem nie było daleko, co oznaczało tylko parę godzin drogi.
Gdy trafiłem na miejsce, był wczesny poranek. Miałem tylko nadzieję, że Centrum Pokemon będzie już otwarte, bo byłem zmęczony jak cholera i musiałem za wszelką cenę odzyskać siły do dalszej podróży. Kumula była dużym miastem i miała naprawdę sporo wartych odwiedzenia miejsc, a na dodatek była jedynym w rejonie miejscem z tego typu budynkiem. Jednakże nawet tu takie miejsce było traktowanie marginalne i próżno było go szukać w środku miasta. Centrum znajdowało się raczej w okolicach przedmieścia i można było je niemalże pomylić z normalnym budynkiem mieszkalnym, poza tym, że było nieco większe. Szczęśliwie, wstęp dla trenerów był całodobowy. Przejechałem po drzwiach moją magnetyczną kartą trenerską i automat wpuścił mnie do środka.
Poczekalnia była dość dużą częścią całego budynku, choć liczba przebywających tam trenerów krótko mówiąc nie powalała. Główna część, miejsce, w którym oddawało się Pokemony do leczenia, była nadzorowana przez zespół pielęgniarek. Oddałem moje oba Pokemony (Eevee na ten czas musiał zostać schowany do Pokeballa, czego zwykle nie robię) na kurację. Niesamowitym był fakt, że już po niecałych pięciu minutach mogłem je odebrać. Zdziwiony dowiedziałem się, że jest to zasługa nowoczesnych urządzeń w jakie są wyposażone centra, umożliwiające błyskawiczną regenerację Pokemonów przez kontakt z ich Pokeballem. Zwykli lekarze nie mieli dostępu do takiej technologii, gdyż po prostu nie było ich na takie coś stać i zapewne nie mieliby miejsca na przechowywanie masywnej maszynerii. Przeszedłem obok do jadalni i otrzymałem solidną porcję śniadaniową, która wprost radowała me wymęczone ciężką podróżą oczy. Po prawdzie nie zdążyłem jeszcze dobrze odsapnąć po przybyciu, więc jak najszybciej zająłem miejsce przy jednym z pustych stolików i zabrałem się za posiłek.
Gdy tak jadłem, ni stąd ni zowąd przy moim stole usiadła jakaś dziwna dziewczyna z telefonem w dłoni, na którym cały czas coś pisała. Nie wyglądała na zbyt przejętą jej otoczeniem, ale fakt, że usiadła akurat przy moim stole, podczas gdy w okolicy była masa wolnych stanowisk, wydawał się dość dziwny. Ale cóż, bardziej niż nią przejmowałem się jedzeniem. Skoro już przy niej jesteśmy, pozwólcie, że wyjaśnię, czemu wyglądała dziwnie. Miała na sobie ciemne skórzane ubranie, a do tego ciemne, strzyżone równo włosy, które gdy były spięte nie sięgały dłużej niż moje, a do tego spore kolczyki w kształcie czarnych półksiężyców. Koło jej nóg pałętał się Pokemon, który wyglądał nieco podobnie do Eeviego, ale był większy i miał czarny kolor oraz bardziej spiczaste uszy. Gdy tak jadłem, dziewczyna znienacka odezwała się, choć ciągle koncentrowała swoją uwagę na telefonie.
-Długo już uciekasz z domu?
Niemal wyplułem z siebie zawartość talerza.
-Skąd?... - spytałem.
-A może pracuję w policji?
To było mało wiarygodne, ale po chwili dodała coś jeszcze.
-Nie zabiłeś czasem ostatnio nikogo w samoobronie?
Zastanowiłem się chwilę nad odpowiedzią. Nawet jeśli dziewczyna faktycznie była z policji, to nie ma szans, żeby już teraz dotarły do niej jakiekolwiek informacje o zdarzeniach tej nocy. Musiałem więc potraktować to w charakterze żartu.
-Każdego o to pytasz?
-Tak, ale jeszcze nikt nie dał się nabrać - odparła, wzdychając. - Co nie zmienia faktu, że jesteś jednym z pierwszych, którzy odpowiedzieli pozytywnie na pierwsze pytanie.
No tak, przyłapała mnie. Z drugiej strony, jak wiele dzieci zostających trenerami Pokemon w ten sposób ucieka od rodziców? W tym miejscu niezbyt wielu. Coraz bardziej odczuwam nawet, że takowi są tu źle traktowani, gdy idąc ulicą z moim Eevee ludzie się krzywo na mnie patrzą. A może to ja jestem przewrażliwiony?
Tak czy siak, nie było tu nic po mnie. Dziewczyna dowiedziała się, że jestem uciekającym, niech będzie. Może wygada się policji, że tu byłem. Okej. Ale dopóki policja do niej dotrze, minie trochę czasu. A przez ten czas będę znowu daleko stąd. Najlepiej wyruszyć jak najszybciej, więc od razu odszedłem od stołu, ignorując całkowicie jej obecność. Gdy się podnosiłem, poczułem jednak pociągnięcie za rękaw. To o dziwo jej ręka mnie zatrzymywała, choć nadal nie spuszczała wzroku z telefonu, który obsługiwała drugą.
-Poczekaj - powiedziała beznamiętnie, po czym w końcu zamknęła aparat i schowała do kieszeni. Tym razem spojrzała się prosto na mnie. Zadrżałem. Dostrzegłem w tej chwili, że jej oczy były jasno czerwone i dziwnie przenikliwe. Jej spojrzenie sprawiało, że można się było w nich dosłownie zanurzyć.
-Po okolicy krążą źli ludzie - dodała. - Polują na takich jak ty. Słyszałam, że ktoś próbował ich powstrzymać.
-Co? - spytałem.
-Masz - rzuciła mi dzisiejszą gazetę. Niewiarygodne, jak szybko rozchodzą się wieści w tych czasach. Odczytałem nagłówek: "Profesor Aragacka znaleziona martwa na ulicy. Policja wciąż szuka brakujących szczątków ciała".
-Gdzie to było - pytałem sam siebie zszokowany, gorączkowo kartkując artykuł.
-W Nowym Mieście - odparła. - Niedaleko stąd. Dosłownie kilka godzin temu.
Spojrzałem na nią z szeroko otwartymi oczyma. Co to wszystko miało znaczyć?
Jeśli dobrze zrozumiałem, w tym miejscu było więcej ofiar tamtej nocy, niż tylko jedna rodzina. Z jednej strony oznaczało to, że mój udział w tym zdarzeniu może zostać marginalizowany przy takim rozmachu całej sprawy. Z drugiej zaś wskazywało na to, że sprawców mogło być więcej, niż tylko ten jeden człowiek.
-Ci ludzie - zacząłem, zwracając z powrotem gazetę. - Wiesz coś o nich?
-Niewiele - odparła - a to co wiem nie nadaje się, by tu o tym rozmawiać.
-Więc gdzie? - spytałem niecierpliwie.
-Nie tak szybko. Najpierw... - tu się zatrzymała, próbując jak najlepiej wyrazić to, co miała do przekazania. - Zawrzyjmy pewien układ. Ja nie będę przeszkadzać ci w tym, co ty robisz, a ty w tym, co ja robię. Jasne?
Nie wiedziałem czy dziewczyna sama miała coś do krycia, ale w tej chwili zależało mi przede wszystkim na czasie. A jeśli mogłem przy okazji kupić sobie jej dyskrecję, to nawet lepiej.
-Zgoda. Przystaję na twoje warunki.
-Cieszy mnie to. Mam wynajęty pokój w tym centrum, tam będziemy mogli porozmawiać na osobności.
-Jasne, prowadź.
Pokoje w Centrum Pokemon nie były specjalnie duże, ale przytulne. Dziewczyna usiadła na jedynym fotelu w środku, mi zaś pozostało zająć miejsce na łóżku. Eevee zeskoczył mi z ramienia i szybko zaczął się zapoznawać z Umbreonem (jak się okazało tak właśnie nazywał się Pokemon mojej rozmówczyni).
-Tak w ogóle, to nazywam się Anna - przedstawiła się. - Miło mi cię poznać.
Wymieniliśmy parę informacji o sobie, po czym przeszliśmy do sedna sprawy.
-Ludzie, o których mówimy - zaczęła wyjaśniać – nie są zwykłymi mordercami.
-Tyle sam się domyśliłem. Mało który morderca zjada ciała swoich ofiar...
-Skąd wiesz, że je zjadają? - spytała z wyraźnym zainteresowaniem. Cóż, i tak nie miałem wiele więcej do stracenia, więc odparłem zgodnie z prawdą.
-Widziałem.
-Kiedy?
-Wczoraj - dodałem, jak najbardziej serio.
Potrwało to chwilę, ale w końcu przetrawiła znaczenie moich słów.
-Byłeś tam, gdy?...
-Tak, choć nie do końca. Widziałem tylko jednego z nich.
-Co się z nim stało?
-Nie żyje.
Anna wyglądała jakby się zastanawiała, ale zaczęła kontynuować przerwany wątek.
-Ci ludzie, nie dość, że robią te bestialskie rzeczy, najwyraźniej robią to w jakimś celu. Albo myślą, że tak robią. Nie pytaj mnie proszę w jakim, bo nie wiem. Wiem tylko tyle, że gdyby to było zwykłe szaleństwo, na pewno nie byłoby tylu szaleńców, którzy w jednym czasie przeprowadzili zorganizowany atak na jedno miejsce.
-Fanatycy religijni? - podsunąłem.
-Możliwe. W każdym razie jest ich sporo i zapewne mają nawet własne struktury organizacyjne. Zapewne, bo nikt nigdy nie spotkał żadnego z nich i wyszedł z tego cało. Ty jesteś pierwszą osobą, od której słyszałam o takim wyczynie.
Poczułem się nieco dumny z siebie, ale nawet to nie było w pełni moją zasługą.
-Dzięki, ale to niespecjalnie nam pomaga - zauważyłem.
-W istocie. Mało jest komukolwiek wiadomo o tej organizacji, głównie dlatego, że do tej pory przeprowadzali jedynie pojedyncze ataki, które trudno było ze sobą skojarzyć. W różnych miejscach i odstępach czasowych. To, co działo się wczoraj, to pierwsza taka masowa akcja, którą odnotowano. I nie jestem przekonana, czy ostatnia.
-Skoro to pierwszy tego rodzaju incydent... To skąd wiadomo, że za tymi wszystkimi zdarzeniami stoi jedna grupa?
-Nie wiadomo - odparła. - Ale biorąc pod uwagę to w jaki sposób przebiegały, trudno nie dojść samemu do takich wniosków. Ba, sama bym pewnie nie wiedziała o ich istnieniu, gdyby nie ktoś w Internecie, kto zgromadził listę zabójstw związanych z brutalnymi morderstwami z nieodnalezionymi resztkami ciał i zauważył podobieństwa między nimi. Stwierdził, że za wszystkie musi odpowiadać jedna i ta sama organizacja. Nazwał tych ludzi "Pożeraczami krwi". Od tej pory, taka nazwa funkcjonuje w sieci, choć jest bardziej czymś w stylu miejskiej legendy.
-Wiadomo coś na temat ich planów?
-Nie do końca. Gość, który to napisał, dodał też, że wie, że gdzie odbędzie się kolejne uderzenie.
-Czyli?...
-Cóż, było to parę dni temu. Wskazał na Nowe Miasto.
I trafił... Niesamowite.
-Musimy się z nim skontaktować - odparłem. - Może będzie znał więcej szczegółów.
-O ile żyje - naprostowała mnie.
-Myślisz, że mogli go dopaść?...
-Biorąc pod uwagę, że sam przebywał w Nowym Mieście, to bardzo prawdopodobne. Ale nie dowiemy się, jeśli nie sprawdzimy!
Przełknąłem ślinę. Powrót do tego miejsca to była ostatnia rzecz, na którą miałem w tej chwili ochotę. Z drugiej strony nie było chyba innego wyjścia...
Jak się okazało, Anna miała zaparkowany samochód pod centrum. Cóż, wyglądało na to, że nie była jednak pierwszą lepszą trenerką. Dowiedziałem się od niej, że kontaktowała się wczoraj z Markiem - człowiekiem, który pisał w internecie o Pożeraczach krwi. Podał jej wówczas swoje dane adresowe i sama chciała jak najszybciej pogadać z nim w cztery oczy.
-Gdybym wiedziała, że tak to się skończy - mówiła prowadząc auto - pojechałabym do niego od razu, jeszcze wczoraj...
I w momencie, w którym mnie spotkała, już szykowała się do wyjścia. Wtedy, gdy nie odrywała wzroku od telefonu, szukała jak najwięcej informacji, jakie się ukazały od czasu wydarzeń, próbując się kontaktować z Markiem. Póki co, nie dawał o sobie znaków życia.
-Skąd wiedziałaś, że uciekłem z domu? - spytałem nagle.
-Nie wiedziałam - odparła. - Ale miałam powody, by tak przypuszczać. Jak widać, słuszne.
-A co, sama też uciekłaś?
-Owszem, zabijając uprzednio obu rodziców.
Spojrzałem na nią lekko zszokowany, ale jej twarz miała jak najbardziej normalny wyraz. Nie wiedziałem, czy jej słowa potraktować mam jako żart, czy naprawdę z jakiegoś powodu to zrobiła, ale wolałem w to nie wnikać. Miałem w końcu na głowie o wiele poważniejsze problemy.
Podróż trwała o wiele krócej niż wtedy, gdy sam musiałem przebyć ten szlak w drugą stronę. Nie było to dziwne, skoro jechaliśmy samochodem, a dodatkowo o tej porze nie było zbyt wielkiego ruchu, jeśli w ogóle można mówić o tych okolicach, że bywały ruchliwe. Wjechaliśmy do Nowego Miasta. Szczęśliwie, dom Marka znajdował się w innej dzielnicy miasta niż wczorajsze zajścia, których byłem świadkiem, więc nie musiałem patrzeć, co się stało z tym miejscem. Z drugiej strony intrygowała mnie ciągle rzekoma śmierć profesor Aragackiej... Nie wiem czemu była tu akurat teraz, ale sugerowałoby to, że ruszyła w to miejsce niedługo potem jak sam opuściłem Jasny Gród. Czemu? To dziwne skojarzenie, ale sama mówiła, że zanim zamieszkała na leśnej polanie, miejsce to było świadkiem dziwnych zajść związanych prawdopodobnie z ludożercami... Czy za tym wszystkim stali Pożeracze krwi? Czy możliwe jest, że cały czas zbierała informacje na ich temat, a ci w końcu postanowili ją dorwać? I tylko przypadkiem znalazła się w tym miejscu, gdy próbowała przed nimi uciec? Trudno było wskazać jakąś logiczną odpowiedź. Gdy nad tym myślałem, trafiliśmy na miejsce. Okolica była cicha, a na ulicach nie było śladu żywego ducha. Być może wieści o zamieszaniu w nocy już się rozeszły i ludzie zwyczajnie bali się wychodzić z domu...
-To tu - powiedziała Anna, wskazując głową na budynek mieszkalny. Nie wyglądał na duży, zgaduję, że mogła tam mieszkać jedna, góra dwie osoby. Podeszliśmy powoli do drzwi wejściowych. Dziewczyna nacisnęła na dzwonek i chwilę poczekała, ale widząc, że nie daje to reakcji, popchnęła za klamkę. Drzwi otworzyły się.
-Wchodzimy - rzuciła. - Tylko ostrożnie.
-Jasne - odparłem. Nie zamierzałem się znowu wpakowywać w jakieś gówno. Jednak gdy tylko weszliśmy, spotkał nas niezbyt ciekawy widok. W samym przedsionku leżało martwe ciało.
-To... - zaczęła mówić.
-To jeden z nich - powiedziałem, wpatrując się w truposza. Jego podobieństwo do typa, którego widziałem wczoraj, chociaż nocną porą, było widać na pierwszy rzut oka.
-Niewątpliwie - odparła. Zaczęliśmy rozglądać się po domu, szukając śladów Marka. W końcu dostrzegłem karteczkę przypiętą do lodówki. Normalnie nie zwracam uwagi na takie rzeczy, ale tym razem wolałem się upewnić, że nie jest to jakaś ukryta wiadomość. I faktycznie moje podejrzenia się sprawdziły.
"Prawie mnie znaleźli, ale się wymknąłem. Spotkajmy się w PokeSklepie." - głosił napis. Przekazałem kartkę mojej towarzyszce. Rzuciła okiem, zgniotła papierek i schowała do kieszeni.
-No to nie ma na co czekać - powiedziała i znów wsiedliśmy do samochodu.
Tym razem podróż zajęła nam zaledwie parę minut i już byliśmy w znanym mi miejscu. Tak, to tu właśnie spotkałem... Ech. Nie było to teraz najbardziej przyjemne wspomnienie. Trochę się zmartwiłem, bo PokeSklep wyglądał jak zamknięty i w istocie informacja na drzwiach podawała, że otwarcie następuje dopiero w przeciągu godziny. Anna jednak dostrzegła, że drzwi były minimalnie uchylone. Pociągnęła za nie więc i weszliśmy do środka, upewniając się wcześniej, że nikt nas nie obserwuje. Pomieszczenie było ciemne, ale dało się zauważyć sylwetkę mężczyzny stojącego za ladą sklepu i wyraźnie na coś czekającego. Gdy weszliśmy, od razu zwrócił twarz w naszą stronę.
-To ja, Anna - przedstawiła się bez zbędnego czekania dziewczyna. - Mam ze sobą towarzysza.
-Podejdźcie - powiedział.
Gdy znaleźliśmy się koło niego, dostrzegłem w nim tego samego człowieka, który normalnie obsługiwał PokeSklep.
-Hej! - zawołał na mój widok. - Ja cię znam! Byłeś tu wczoraj po parę rzeczy, nieprawdaż?
-Zgadza się, to ja - powiedziałem i przedstawiłem się.
-Widziałem przez okno, że jak wychodziłeś, to jakaś młoda dziewczyna chciała z tobą walczyć czy coś. Co z nią? - spytał.
-Nie żyje - odparłem, niemal bez emocji. Nie była to rana, którą chciałbym rozdrapywać, a na pewno nie teraz. Anna nawet nie rzuciła słowem.
-Cóż, przykro mi - powiedział. - Wygląda na to, że jednak nie mamy czasu na przyjacielskie pogaduszki. Ci ludzie są bardziej szaleni, niż wcześniej myślałem.
-Na to wygląda - odparła dziewczyna. - Pierwszy raz dokonują masowego ataku.
-To po części moja wina - wparował się Marek.
-Jak to? - spytałem.
-Informacja o tym, że mieszkam w Nowym Mieście została podana publicznie na mojej stronie - wyjaśnił. - Każdy, kto ją śledził, mógł to sprawdzić. Wliczając w to tych, którzy woleli, żeby takowej strony nie było.
-Co? - niemal krzyknąłem.
-Można powiedzieć, że osobiście sprowokowałem ten atak. Oczywiście, nie miałem pewności, że Pożeracze dowiedzieli się o mojej działalności, ale liczne ataki i próby hackerskie na to wskazywały. Teraz już wiem, że na pewno sami mnie namierzyli.
-Chcesz powiedzieć, że oni zaatakowali to jedno miasto tylko po to, żeby dorwać się do ciebie? - wysunąłem.
-Dokładnie. Myślałem, że Anna ci to powie.
-Nie było na to czasu - wtrąciła się. Po tonie jej głosu wyglądało, jakby z jej perspektywy była to mało istotna informacja.
-Ale czemu?... - ciągnąłem dalej.
-Żeby zwrócić uwagę - kontynuował. - Jeśli policja do tej pory ignorowała ich pojedyncze występki, to co powiedzą na spowodowanie zamieszek w całym jednym mieście?
To fakt. Wobec takich wydarzeń trudno pozostawać obojętnym.
-W każdym razie - wtrąciła się Anna - nie możemy tutaj długo pozostawać. Wracamy do Centrum, tam zastanowimy się, co dalej robić. Jedziesz z nami? - spytała Marka.
-Jasne - odparł. - Jakieś ich niedobitki na pewno kręcą się po okolicy i będą chciały mnie dorwać.
Wróciliśmy w trójkę do Kumuli, nie zamieniając w trakcie drogi ani słowa. Nasze nastroje nie były zbyt dobre. Obecność Marka była jak bomba - z jednej strony, posiadał potrzebne nam informacje, z drugiej jednak - był ścigany przez jedną z najgroźniejszych organizacji przestępczych w rejonie. Zaczęło padać.
-Nie lubię deszczu - powiedziałem nagle, jakby sam do siebie.
-Ja też - odparła jednak Anna. - Od pewnego czasu jest taki...
-Czarny - podsunąłem.
-Właśnie.
Dotarliśmy na miejsce.
Centrum Pokemon było o tej porze nieco bardziej zatłoczone niż wcześniej. Marek stwierdził, że musi wypocząć po wczorajszej nocy, a Anna zgodziła się, by mógł się zdrzemnąć w jej pokoju. Sama zaś powiedziała, że idzie się rozejrzeć po okolicy, by upewnić się, że nie byliśmy śledzeni. Przytaknąłem jej, w końcu dodatkowe środki ostrożności nigdy nie zaszkodzą. W tej sytuacji postanowiłem zaś nieco rozejrzeć się po Centrum, w końcu była to pierwsza tego typu placówka, w jakiej się znalazłem. Oprócz sali głównej i strefy hotelowej znajdowała się też mała galeria handlowa składająca się z kilku różnej maści sklepów, w tym odpowiednika PokeSklepu. Wszedłem do kiosku, by zaopatrzyć się w świeżą prasę, by móc co ze sobą począć podczas dłuższej podróży. Jak się okazało, lokalne wydawnictwa już huczały wszem i wobec o ostatnich nocnych zajściach. Co jak co, ale wieści tu naprawdę szybko się rozchodziły. Być może jednak takie zainteresowanie faktycznie poskutkuje w końcu interwencją policji?
Było tu jeszcze jedno miejsce, o którym zapomniałem wspomnieć, lecz wejście do niego zauważyłem dopiero, gdy mała grupka trenerów się do niego udała. Jak się okazało, była to strefa, w której przebywający ludzie mogli toczyć między sobą pojedynki przy pomocy Pokemonów. Nie kryjąc swego zainteresowania sam wszedłem do środka, by poprzyglądać się, gdyby ktoś faktycznie tu walczył. Miejsce było w miarę przestronne jak na możliwości obiektu i były na nim cztery pomniejsze obszary oddzielone od siebie ogrodzeniem, które robiły za pola bitew, a także przedsionek dla ewentualnych gapiów. Jak się okazało dwie pary faktycznie toczyły między sobą sparingi, oglądane i komentowane przez kilkoro innych trenerów. Stanąłem obok nich, by również się przyjrzeć. Mój Eevee, który jeszcze przed chwilą drzemał na moich ramionach, rozbudził się i wskoczył mi na ręce, również obserwując przebieg walk.
Pierwsza para aktualnie spierała się przy pomocy Cyndaquila i Murkrowa, druga zaś używała nieco większych Pokemonów, a dokładniej Gigalitha i Tyranitara. Trudno było się rozdwoić i oglądać oba pojedynki, ale o ile w pierwszym meczu wyraźną, acz powolną przewagę zdobywał sobie Cynda, to drugi wyglądał o niebo bardziej zażarcie, więc to na nim skupiłem uwagę.
-Giga, użyj potężnego kryształu! - krzyczał jeden z trenerów. Po chwili światło rozeszło się od Pokemona i na chwilę oślepiło całą widownie, jak i przeciwnika.
-Tyranitar, zniweluj go mrocznym pulsem! - rozkazał jego przeciwnik i teraz na odwrót, znikąd pojawiła się ciemność. Gigalith cofnął się do tyłu, rażony jej impetem. - Trzęsienie ziemi! - efekt tego ataku dało się odczuć nawet z daleka i sam o mało nie zaliczyłem przez niego gleby, ale sam Gigalith tylko lekko się powywracał i już mu nic nie było. Cóż, taką stertą głazów trudno było wstrząsnąć.
-Lawina kamieni! - oznajmił jej trener, a Giga rzeczywiście wypuścił z siebie tonę ciężkich kamulców, które popędziły w stronę Tyranitara.
-Zwrot z nawiązaniem! - brzmiała odpowiedź i mroczny Pokemon zaatakował jeszcze większą stertą kamieni. Tym razem obaj zostali trafieni, lecz to Giga mocniej odczuł uderzenie. Swoją drogą, ta taktyka była bardzo przemyślana - przeciwnik oberwał swoim własnym atakiem ze zwielokrotnioną siłą.
-Wykończ go potężnym uderzeniem! - krzyczał pewny siebie trener Tyranitara.
-Użyj żelaznej obrony! - mówił z kolei właściciel Gigalitha. Niestety, chociaż pomogło mu się to dłużej utrzymać, to nie zatrzymało to szarżującego przeciwnika przed frontalnym i napierającym atakiem. Giga, pomimo swojej masywności, został odrzucony tak bardzo, że walnął w ogrodzenie. Ciekawe z jakiego materiału je robili, że tylko lekko się wygięło? Tak czy siak, było już po walce.
-Świetna robota! - gratulował swojemu Pokemonowi trener Tyranitara. Zgromadzeni widzowie również nie stronili od aplauzu. Obaj trenerzy podziękowali sobie za walkę i również do nich dołączyli.
Druga para o dziwo ciągle walczyła, ale ich zmagania również dążyły ku końcowi. Cyndaquil w końcu pokonał Murkrowa potężnym uderzeniem ognia i, choć sam będąc bardzo zmachany, wygrał walkę. Przy tym stało się coś bardo rzadkiego - Pokemon ten przez chwilę zdążył się świecić, po czym zmienił swoją formę. Tak jak sprawdziłem w Pokedexie, była to ewolucja - proces, który przechodzą Pokemony w wyniku wielu czynników, najczęściej zaś właśnie dzięki odpowiednio długiemu treningowi i doświadczeniu w walkach. Teraz wesoły trener był już właścicielem nie Cyndaquila, a Quilavy.
-Hej - podszedł do mnie nagle jeden z gapiów - nie widziałem cię tu jeszcze. Masz może ochotę na mały sparing? - zaproponował.
-Hm - zastanowiłem się, zdając sobie sprawę, że była to ta sama osoba, która przed chwilą wygrała walkę przy pomocy Tyranitara. - W sumie, to czemu nie - odparłem.
-Ok, to chodźmy. Tak w ogóle to jestem Daniel - przedstawił się, po czym ja zrobiłem to samo.
Zająłem miejsce dla trenerów i zastanowiłem się nad tym, kogo właściwie miałem posłać do walki. Mój Eevee zajął gotową pozycję, ale wysyłanie w bój przeciwko doświadczonemu trenerowi było proszeniem się o kłopoty. Użycie Darkraia również nie wchodziło w grę - był to zbyt tajemniczy Pokemon, by ujawniać go przed innymi. Postawiłem więc na jedyną opcję, jaka mi została.
-Ursaring, wybieram cię! - rzuciłem ballem, z którego po chwili wyleciał Pokemon, który tak naprawdę nie należał do mnie, ani nigdy nim nie walczyłem. Mimo wszystko jego prawdziwa właścicielka już nie żyła, a bycie w moich rękach było zawsze lepsze od rąk jej oprawców. Ursa, gdy został wywołany, spojrzał się na mnie zza głowy. Przytaknąłem i on również zrobił to samo. Od teraz byliśmy jak Pokemon i jego trener.
-Idź, Luxray! - powiedział przeciwnik i również wypuścił swojego Pokemona, nieco mnie tym zaskakując, bo myślałem, że użyje ponownie Tyranitara, jednakże przyszło mi walczyć z elektrycznym Pokemonem psem. Cóż, niech będzie.
-Cięcie! - wydałem pierwszy rozkaz.
-Rażący kieł! - odparł przeciwnik i walka się zaczęła.
Po dość długiej i trudnej dla mnie, dopiero poznającego możliwości Ursy, walce w końcu stało się jasne, że to Luxray pierwszy musiał opaść z sił. Co prawda Ursaring również był już mocno zmęczony, zwłaszcza miotaniem hiper promieni, ale jego potężne ataki siłowe szybko osłabiły przeciwnika, co zapewniło mu niewielką przewagę i w rezultacie zwycięstwo.
-Całkiem nieźle - pogratulował mi przeciwnik. - Jak jeszcze raz będziesz miał ochotę na pojedynek, to daj znać.
-Jasne - odparłem.
Oddałem Ursę do leczenia, żeby szybko powrócił do siebie po pojedynku. W międzyczasie sam zwiedziłem nieco Kumulę i zaopatrzyłem się w przydatne zapasy. Wróciłem do Centrum pod noc i nie mogąc znaleźć Marka, ani Anny, udałem się do jej pokoju. W środku były trzy łóżka, ale wszystkie były puste. W łazience ani nigdzie indziej nie było żywej duszy. Uznałem, że pewnie gdzieś wyszli i wrócą później, więc wziąłem prysznic i poszedłem spać.
Była trzecia w nocy, kiedy obudziło mnie strzelanie z karabinu. W pokoju nadal nikogo nie było, okna były zamknięte i nie było przez nie nic widać, a drzwi nie dało się otworzyć, jakby ktoś zamknął je z zewnątrz, albo zabarykadował. Moje ciało oblał pot. Nie mówcie mi, że...
Anna pogrzebała chwilę po swojej torebce. Wbrew przesądowi o objętości kobiecych toreb, ona trzymała w niej tylko najpotrzebniejsze rzeczy, głównie swoje zapiski i numery kontaktowe, których nie miała zbyt wiele, a także niewielki zapas rzeczy "na wszelki wypadek". Na piśmie miała tylko wybrane informacje, te, które w razie potrzeby można szybko wyrzucić i zapomnieć. Resztę z kolei trzymała w telefonie. Umbreon uważnie się jej przyglądał z ramienia, gdy ta przetrząsała swoje dokumenty. Pokemon idealnie pasował do jego trenerki, nie tylko pod względem wyglądu, ale również charakteru i dziewczyna była tego w pełni świadoma. Zawsze miała go przy sobie, niczym starego przyjaciela. Dostała go zresztą w prezencie urodzinowym od swoich rodziców, gdy miała parę lat mniej, a on był małym Eevee. Przypominał wtedy tego Pokemona, którego teraz miał przy sobie ten dziwny chłopak...
Mam to - pomyślała Anna, wyjmując tryumfalnie skrawek papieru. Był to adres do jej starego informatora i dawnego przyjaciela, który mieszkał jeszcze kiedyś w tym mieście. O ile dalej tu przebywał, miała sporą szansę dowiedzieć się, czy nie widział w okolicy żadnych podejrzanych ludzi. Udała się więc niezwłocznie w kierunku jego mieszkania, uważnie sprawdzając kogo mija po drodze. Pożeracze krwi za dnia mogli się próbować wtopić w tłum, ale i tak nie mogli ukryć pewnego znaku charakterystycznego, o której powiedział jej Marek. A nawet gdyby spróbowali, od razu by to zauważyła. Szczęśliwie lub nie, na nikogo takiego nie natrafiła. Dotarcie na miejsce zajęło jej jakieś 20 minut pospiesznym marszem. Zbliżyła się do drzwi domu, a jej Umbreon uważnie węszył po okolicy. Zapach świeżej krwi i trupów rozpoznawał już niemal bezbłędnie.
-Kto? - zaczęła młoda kobieta, gdy uchyliła drzwi. - Anna?... Co ty?...
-Nieważne - przerwała jej. - Muszę pogadać o czymś ważnym. Pięć minut. Masz tyle czasu?
Stara znajoma ze szkoły nieco się zdziwiła jej wizytą, ale pozwoliła jej wejść do środka, a przy okazji zgodziła się utrzymać w tajemnicy jej wizytę, choć była przy tym nieco oporna. Wszyscy dawni znajomi Anny byli od dawna przekonani, że dziewczyna zginęła wraz z jej rodzicami, choć nigdy nie odnaleziono jej ciała, ani jej Pokemonów.
-Widzę, że twój Eevee wyewoluował - zauważyła.
-Prawda. Ale mam wrażenie, że nie tylko on się zmienił.
-Rozumiem... O czym zatem chciałaś porozmawiać?
Anna wyjaśniła szybko sytuację. Niestety jak się okazało, ani jej znajoma, ani nikt w okolicy nie widział żadnych ludzi pasujących do jej opisu. Trenerka Umbreona musiała zatem podziękować i pospiesznie opuściła miejsce, nie chcąc się narazić na to, by ktoś z jakiś innych starych kolegów ją zobaczył.
Była 15, niecałe dwie godziny odkąd zostawiła Marka w swoim pokoju. Nie powiedział jej wtedy wiele, ale przynajmniej wiedziała, jak możne rozpoznać Pożeraczy. Po więcej będzie musiała przyjść, gdy ten już wypocznie. Postanowiła więc przez ten czas wtopić w tło i udała się do jednej z dużych galerii handlowych w mieście, do której znalazła dogodne połączenie komunikacyjne. Przez cały ten czas nie natknęła się na nikogo podejrzanego, no może poza facetem, który robił zakupy w sklepie z żeńską bielizną, ale znając życie po prostu szukał prezentu dla swojej wybranki, więc nie zwróciła na niego zbytniej uwagi. Jednak właśnie gdy tam była, telefon zaczął wibrować w jej kieszeni. Sprawdziła i okazało się, że to Marek do niej dzwonił.
-Halo? - odebrała.
-Oni... - zaczął, wyraźnie zmęczonym głosem. - Są tu! Nie mam jak uciec... Drzwi są zamknięte...
W tej chwili Anna przypomniała sobie, że w jej pokoju drzwi były uszkodzone i czasami zawiasy same się zamykały. A ona miała jedyny klucz.
-Otwórz okno - powiedziała jak najciszej jak mogła, ale tak by ją usłyszał. - I wyskocz z niego na ziemię. Ja już do ciebie idę.
I rozłączyła się, szykując się już, by jak najszybciej udać się na miejsce. Na drodze stanął jej ten mężczyzna, który robił zakupy w tym sklepie.
Cholera - pomyślała do siebie dziewczyna - jak mogłam nie zauważyć?
Przed nią stał idealnie zakamuflowany Pożeracz krwi.
-Umbreon, szybki atak! - krzyknęła, a jej Pokemon w mgnieniu światła rzucił się i powalił mężczyznę. Dodała do tego szybki kopniak w krocze, żeby obezwładnić go na możliwie długi czas i pomimo tego, że sprzedawczyni próbowała ją zatrzymać, w kilka sekund wybiegła z galerii i była na drodze w stronę Centrum.
-Jestem na dziedzińcu przed CP - mówił Marek przez telefon - ale mam wrażenie, że mnie otoczyli...
-Zaraz tam będę - zapewniała dziewczyna, w jednej dłoni trzymając komórkę, a drugą szukając swojego pistoletu w torebce. To była jedna z tych rzeczy, które trzymała tam w razie "nagłej potrzeby". Schowała się w krzakach, na widoku mając Centrum. Zapadał już zmrok, więc było całkiem dobrze oświetlone. Na środku placu przed nim widziała męską sylwetkę, więc założyła, że to Marek. Rzuciła ślepaka w krzaki i oczekiwała reakcji. Nie nastąpiła, więc zaczęła powoli przesuwać się do przodu, uważnie obserwując otoczenie. Z Centrum wybiegli trzej mężczyźni i zaczęli biec w stronę Marka. Anna wyskoczyła z krzaków i strzeliła. Trafiła jednego z nich w głowę. Marek, widząc ją, zaczął biec w jej stronę.
-Co robimy? - zapytał. - Uciekamy stąd?
-Co z dzieciakiem z Eevee? - spytała. - Też gdzieś powinien być.
-Nie widziałem go, gdy biegłem. Ale to chyba nic dziwnego...
-Nie zostawimy go na pastwę Pożeraczy - zdecydowała. - Poza tym, nie możemy przepuścić takiej okazji.
-Okazji? - spytał zdezorientowany, ale pogodził się z jej słowami, bo widział już, że dziewczyna była w swoim żywiole. Pozostali dwaj faceci, uzbrojeni w olbrzymie siekiery, biegli w jej stronę. Potrzebowała tylko dwóch strzałów i wcześniejszego uderzenia z zaskoczenia Umbreona.
-Szturmujemy? - zapytał z nutą ironii w głosie.
-Szturmujemy - odparła z przekonaniem. Wbiegli do Centrum frontowymi drzwiami.
Spojrzałem się jeszcze raz na okna. Jedno z nich wyglądało, jakby ktoś chciał na siłę je zamknąć od drugiej strony. Szarpnąłem za klamkę i pomachałem nią w jedną i drugą stronę, aż w końcu drzwiczki uchyliły się. Na dworze panował półmrok, ale mogłem ocenić, że odległość okna od ziemi to jakieś dwa metry. Nie byłem zbyt przyzwyczajony do skoków z wysokości, więc musiałem zebrać w sobie nieco odwagi i dopiero wtedy opuściłem pokój, w jedyny jak się wówczas wydawało możliwy sposób. A może to odgłos strzałów sprawił, że wolałem się pospieszyć?...
Anna biegła prosto przed siebie. Rozdzielili się z Markiem, kiedy spotkali grupkę plądrujących Centrum Pożeraczy krwi. Mężczyzna powiedział, że odwróci ich uwagę, zaś dziewczyna pobiegła na poszukiwanie. Umbreon nie wyczuwał śladów chłopaka, więc jedynym miejscem, do którego przyszło jej na myśl zajrzeć był pokój, który wynajęła. Jeśli poszukiwany miał trochę oleju w głowie, to tam powinien był na nich czekać. Spojrzała na zegar. Była druga w nocy, godzinę po tym, jak rozdzieliła się z Markiem. Dystans, którego przejście normalnie zajmował piętnaście minut, teraz dłużył się niemiłosiernie, gdyż musiała za wszelką siłę unikać pałętających się wszędzie Pożeraczy. Wychyliła się i wyjrzała lekko. Jeden z nich patrolował okolicę. Poczekała, aż schowa się za ścianą, podeszła do niego bezszelestnie i zabiła jednym szybkim ruchem noża. Ciało mężczyzny osunęło się na ziemię, a ona mogła iść dalej. Eliminowała ich tak jeden po drugim, w razie czego unikając większych grup.
Na dworze o dziwo nikogo nie było. Dało się słyszeć jakie kroki, ale wszystkie dźwięki pochodziły z wewnątrz. Spojrzałem się na drzwi wejściowe, powoli podchodząc w ich stronę, tak by mieć jak najlepszy widok i przez chwilę wpatrywałem się. W pewnym momencie ktoś przypominający postawą młodego trenera wybiegł ze środka, ale za nim biegł ktoś jeszcze... Było ciemno, ale nawet w takich warunkach mogłem bez trudu ocenić, że jeśli ktoś wybiega z bronią w kształcie siekiery, to musi być Pożeraczem krwi. Podbiegłem, ale było zbyt późno. Jedno szybkie cięcie w szyję wystarczyło, by zakończyć życie młodzieńca. Zanim byłem na miejscu, zabójca zdążył z powrotem wejść do środka. Podbiegłem do jego ofiary. Choć głowa chłopaka leżała już z dala od ciała, to byłem w stanie od razu poznać, że był to ten sam trener, którego widziałem wczoraj walczącego przy pomocy Cyndaquila. A niedawno tak się cieszył z jego ewolucji... Odczekałem chwilę, zebrałem w sobie odwagę i wszedłem do środka. Najciszej jak potrafiłem. Musiałem jak najszybciej dowiedzieć się co się dzieje... Możliwe zresztą, że w środku był ktoś z moich towarzyszy.
Nagle do uszu dziewczyny dobiegły strzały. Podeszła powoli na miejsce, z którego pochodził ten dźwięk. Być może to Marek dalej walczył z nimi. Miejsce, na które wskazywał, było zamkniętym pomieszczeniem. Anna widywała już takie w Centrach, był to plac, na którym lokalni trenerzy mogli odbywać pojedynki.
-Przestań, proszę! - krzyknął jakiś głos, ale po chwili został zagłuszony strzałem. Czyżby Pożeracze nauczyli się korzystać z nowej broni?
Wbiegła do środka. Na miejscu znajdowało się dwóch pożeraczy, jeden z nich leżał martwy, drugi zaś zwijał się z bólu. Grupka trenerów była również obecna. Wśród nich tylko jeden był jeszcze żywy, chłopak z Tyranitarem. Czyżby ktoś próbował stawiać opór?
-Dlaczego to robisz? - krzyczał chłopak. - Nie jesteś taki jak oni!
-Milcz - odparł mężczyzna i kontynuował ostrzał. Tyranitar chłopaka osłaniał go przed strzałami, lecz w końcu padł. A po nim jego trener. Kwestia odpowiedniej ilości kulek wystrzelonych przez mężczyznę. Anna zadrżała. Bo tym mężczyzną był Marek.
Biegłem prosto przed siebie. Pielęgniarki pilnujące chorych Pokemonów były martwe. Nieliczne ciała trenerów, ostatnich gości Centrum, leżały na podłodze w kałużach krwi. Ciała martwych Pożeraczy, a jakże, również wyścielały podłogę budynku.
Co tu się działo? - zastanawiałem się. Miałem tylko nadzieję, że znajdę jakąś pomoc na miejscu. Strzały w końcu ucichły, lecz pamiętałem kierunek, z którego dobiegał się ich dźwięk. A jeszcze bardziej pamiętał go Eevee, który miał z natury mocniej wyczulony słuch i prowadził mnie na miejsce. Co prawda był mały i wolny, więc koniec końców trzymałem go na rękach, a on łapkami wskazywał mi kierunek. Trasa prowadziła prosto do miejsca w Centrum, w którym jeszcze wczoraj walczyłem z niejakim Danielem. Ciekawe, czy chłopak również trafił ofiarą tych zajść...
-Dlaczego?... - spytała. Mogła tylko podejrzewać, że trenerzy z dziwnych powodów pomagali Pożeraczom, ale obawiała się, że mogło być wprost przeciwnie.
-Głupia dziewczynka - Marek uśmiechnął się arogancko. - Tak długo dała się prowadzić wprost w nasze sidła - jego głos nie przypominał go, bardziej brzmiał jak jakiejś opętanej osoby.
-Dlaczego? - powtórzyła dziewczyna, nie wierząc w nagły obrót spraw.
-Tak chce on - usłyszała w odpowiedzi.
-Jaki on?
-Nasz pan - odparł i wyciągnął w jej stronę broń. Wiedziała, że nie zdąży zareagować, nim wystrzeli.
A więc tak przyszło mi skończyć - pomyślała.
Widziałem lekko uchylone drzwi. Bez wątpienia było to to samo miejsce. Z tą różnicą, że stałem kilkanaście metrów od niego, a wokół mnie panowała ciemność. I gdy tak zbliżałem się do wejścia, poczułem nagle metaliczny dotyk na skroni. Obróciłem się i ujrzałem twarz. Bardzo podłą twarz.
-Proszę, proszę - powiedział Pożeracz. - Spieszymy się na ratunek? - zadrwił.
-Czego chcesz? - spytałem, choć pod ubraniem byłem cały zalany potem. Nie chciałem nawet wiedzieć, czym był przedmiot, którym gość dotykał mojej głowy.
-Czyż to nie oczywiste? - odrzekł pytaniem. - Ktoś tu zgrywa bohatera, ale chyba mu nie wychodzi. Ha ha.
Ktoś mi powiedział, że "faceci nie płaczą". Jednak w tej chwili mogłem tylko zapłakać i liczyć na cud.
Cud się nie stał, za to nastąpiło dokładnie to, na co liczyłem. Tym razem pojawił się tuż za plecami mojego oprawcy. Mogłem tylko mieć nadzieję, że przez ten krótki moment, kiedy będę krzyczał, nie zdoła on do mnie strzelić.
-Darkrai, atak z zaskoczenia! - wydałem polecenie. Mroczny Pokemon bez chwili namysłu pchnął ciało pożeracza prosto przede mnie. Zdezorientowany, nie zdołał nawet poprawić broni. Gdy tak leciał w moją stronę, wyprowadziłem szybkiego kopniaka prosto w jego głowę. Pochylił się na bok i spadł na glebę. Szybkim ruchem podszedłem do niego i wyrwałem mu pistolet z dłoni. Nie patrząc się za siebie, wykonałem jeden strzał w to samo miejsce, w które wcześniej uderzyłem nogą i podszedłem w stronę drzwi. Zatrzymałem się jednak przy nich.
-Darkrai - powiedziałem szeptem - jesteś w stanie sprawdzić, czy w środku ktoś jest?
Pokemon na chwilę zamknął oczy. Po paru sekundach otworzył je ponownie i odpowiedział.
-Mnóstwo trupów. A poza tym ktoś o wyraźnie złej aurze i ktoś o aurze neutralnej.
Czyli był tam jeden z nich... I ktoś jeszcze. Możliwe, że to był ktoś, kogo szukałem. I potrzebował pomocy.
-Jesteś w stanie obezwładnić kogoś z daleka? - spytałem Pokemona.
-Tylko na parę sekund - usłyszałem w odpowiedzi.
-Powinno wystarczyć. Ale zrób to szybko. Wchodzimy na trzy... Raz... Dwa...
Wparowałem do sali. Widok, a raczej zapach krwi natychmiast uderzył w moje powonienie. Nieco przede mną stała Anna, która wpatrywała się bezradnie, podczas gdy druga osoba w pokoju, Pożeracz krwi, celował w jej stronę z pistoletu. Mężczyzna wyglądał dziwnie znajomo, ale z dala było widać, że był jednym z nich. Gdy tylko wszedłem, skierował broń w moją stronę, ale w tej samej chwili został powstrzymany przez Darkraia. Miałem tylko kilka sekund na reakcję. Podniosłem pistolet i oddałem strzał. Niecelnie. Było daleko i kulka przeleciała kilka centymetrów od jego głowy. Spróbowałem podejść bliżej, ale miałem świadomość, że za chwilę mój przeciwnik odzyska możliwość poruszania się. Dostrzegłem ruch brwią na jego twarzy i wiedziałem, że zaraz mi odpowie pięknym za nadobne. Ułamki sekund po tym, jak odzyskał sprawność w dłoniach, strzelił w moją stronę. Jednak w dokładnie tej samej chwili schyliłem się. Stał przez chwilę zdezorientowany, a ja, będąc już blisko, wykorzystałem to, podniosłem broń i sprzedałem mu pocisk prosto w szyję. Krew natychmiast wypłynęła z tętnicy, a on osunął się beznamiętnie na podłogę.
Ignorując Annę, która choć wyglądała na lekko zdziwioną obrotem spraw nie próbowała się o nic pytać, odezwałem się do Darkraia.
-Wyczuwasz kogoś jeszcze?
-Nikogo żywego - odparł.
-Dobrze. Możesz odejść - dodałem, a Pokemon rozmył się w powietrzu. Stałem przez chwilę na miejscu i rozglądałem się. Część trenerów, których widziałem tu wczoraj, teraz leżała martwa. A z nimi również ich Pokemony. W końcu Anna zdecydowała się podnieść głos.
-Musimy stąd uciekać - powiedziała, choć była to dość oczywista obserwacja.
-Tak - zgodziłem się. - Chodźmy.
Centrum próbowaliśmy opuścić w biegu, ale jednocześnie nie dając się zauważyć. Dziewczyna zaproponowała ucieczkę przez okno jej pokoju, co choć raz robiłem już tej nocy, musiałem na to przystać. Z miejsca, z którego prowadziły okna, blisko już było do parkingu i nikt, kto by wchodził na miejsce frontowymi drzwiami, nie zauważyłby nas. Po drodze spostrzegłem, że koło jednego pokoju ktoś się kręcił.
-Poczekaj - powiedziałem. Podszedłem bliżej i przekonałem się, że tym kimś był mały Quilava.
-To tylko jeden z Pokemonów tutejszych trenerów - rzekła.
-Ten trener umarł na moich oczach - odpowiedziałem.
-Przykro mi. Ale nic już z tym nie zrobisz...
-Niekoniecznie.
Podszedłem do Pokemona i schyliłem się. Popatrzył na mnie ciekawskimi oczyma. Odczytałem w nich niepokój, a jednocześnie smutek. Czy wiedział w jakiś sposób o tym, że stracił kogoś ważnego? Wyciągnąłem rękę. Pozwolił mi się pogłaskać, choć mógł osłonić się ogniem. Nadal się na mnie patrzył.
-Twój trener nie żyje - powiedziałem, jakby była to oczywistość. Miałem nadzieję, że Pokemon choć po części zrozumie, to co próbowałem mu przekazać. - Nie możemy nic z tym zrobić. Nie przywrócimy go. Jedyne, co zostało do zrobienia, to zemścić się na ludziach, którzy go zabili. Sprawić, by już nigdy nie wyrządzili Pokemonom i ich trenerom krzywdy. Chcę to zrobić. Zechcesz pójść ze mną i pomóc mi w tym celu?
Mijały sekundy. Po chwili, jakby namysłu, Pokemon skinął głową. Zaakceptował mnie. Wyciągnąłem jeden z Pokeballi, które dostałem i stuknąłem delikatnie w jego głowę, jakbym rozbijał jajko. Pokemon zniknął, chowając się w jego wnętrzu.
-Możemy iść - rzuciłem. Anna skinęła głową. Uciekliśmy i wbiegliśmy do jej samochodu. Ruszyliśmy od razu.
-Gdzie jedziemy? - spytałem.
-Przed siebie - odparła. W tych okolicznościach jak widać nie było czasu zastanawiać się nad kolejną lokacją. - Byle jak najdalej stąd. Nie wiadomo ile będą nas śledzić.
-Co z Markiem? - dodałem jeszcze, choć przeczuwałem, jaki los go spotkał.
-Przed chwilą go zabiłeś.
Spojrzałem się na nią zamurowany. Tego się nie spodziewałem.
-Więc był jednym z nich?
-Na to wygląda.
-Od samego początku?
Tu dziewczyna na chwilę przestała się odzywać.
-Nie - odpowiedziała w końcu, choć brzmiało to tak, jakby sama nie była pewna swej odpowiedzi, choć jej głos był przy tym stanowczy.
Gdy tak jechaliśmy, Anna włączyła radio samochodowe. Akurat leciały wiadomości. Być może wspomną coś o ostatnich wydarzeniach w Kumuli...
-Z policyjnych doniesień: poszukiwany jest młody mężczyzna, lat 20, wzrost - i tu prowadząca zaczęła opisywać kogoś, kto najwidoczniej był albo mną albo moim bratem bliźniakiem, o którym nigdy nie słyszałem. - W razie napotkania się na osobę pasującą do tego opisu, prosi się o niezwłoczny kontakt z policją.
Na te słowa dziewczyna wyjęła telefon z kieszeni i ze śmiertelną powagą zapytała:
-Jaki był numer na policję?
-112 - odparłem, wiedząc, że znowu ze mnie żartuje.
-Ech, mój żarcik tym razem nie zadziałał - powiedziała z nutą zniechęcenia w głosie i schowała komórkę.
-Drugi raz na to samo się nie nabieram.
Po prawie trzech godzinach drogi, około godziny 6:30, zawędrowaliśmy pod Centrum Pokemon. Było większe od tego w Kumuli i nawet kręciło się tu sporo osób, które wyglądały na trenerów.
-Gdzie jesteśmy? - zapytałem.
-W Krzenie - odparła. Było to faktycznie dość daleko od moich rodzinnych stron. - W chyba najbardziej przyjaznym entuzjastom Pokemonów mieście w tych okolicach.
Trudno się było nie zgodzić. Tutejsze Centrum robiło wrażenie swoim rozmachem, a także umiejscowieniem w samym środku miasta, które choć rozmiarami nie przypominało Kumuli, to na pewno dorównywało mu w ilości wysokich budowli i domów stanowiących o bogactwie tutejszych mieszkańców.
-Idę coś zjeść - powiedziała. - Ty w tym czasie spróbuj wynająć jakiś pokój. Ja swój nocleg już zmarnowałam.
Postąpiłem więc zgodnie z jej słowami, po czym zostawiłem Pokemony do opieki i sam spożyłem śniadanie. Gdy odzyskałem już swoich podopiecznych, zrobiłem sobie drzemkę w moim nowo otrzymanym pokoju, żeby w końcu nadrobić zaległości z ostatniej nocy.
Spojrzałem na niebo, ale było bezgwiezdne. Tylko jedna, ledwo widoczna, bo całkowicie czarna plama, była na nim dostrzegalna. Obok mnie stał mężczyzna. Spytałem go.
-Czym jest ta plama na niebie?
-To część ciebie - odparł. - Przysłania nam słońce i z każdą chwilą rośnie, aż przyćmi je całkowicie.
-Jak mogę wam pomóc?
-Zabij samego siebie.
-Nie potrafiłbym...
-A zatem nie potrafisz nam pomóc - powiedział. Spojrzałem się na niego i zdałem sobie sprawę, że wcale nie był człowiekiem, ale w tym momencie zniknął mi z oczu i świat przyćmiła ciemność.
-Wstawaj - powiedziała.
Gwałtownym ruchem otworzyłem oczy, wyrywając się z resztek snu. Byłem w nieznanym sobie miejscu, przypominającym nieco piwnicę. Byłem przywiązany do ściany i ledwo mogłem ruszyć głową. Osoba, która mnie obudziła przyciskała mi pistolet do czoła.
-W końcu cię znalazłam - rzuciła z niemałą satysfakcją w głosie. Zauważyłem, że za nią znajduje się cała masa ludzi, którzy bynajmniej nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych. Być może byli to Pożeracze krwi, ale nie byłem w stanie ocenić przy tak wątłym stanie świadomości.
-Profesor Aragacka - wydusiłem z siebie. - Myślałem, że pani nie żyje.
Uśmiechnęła się, chociaż chyba bardziej jak wariatka, niż osoba, która tryumfuje nad swoim łupem.
-Ładny Pokemon - powiedziała, patrząc się na Darkraia za jej plecami. - Jaka szkoda, że już nie będzie miał okazji wyrządzić światu więcej krzywdy.
Za każdym razem, gdy ktoś chciał mnie zabić, z opresji ratował mnie właśnie Darkrai. Tym razem jednak mój oprawca był świadom jego istnienia, ba! - wyglądało na to, że to wręcz w niego celował... Ale jeśli nawet profesor wiedziała o mistycznym Pokemonie, z pewnością wiedziała też, że żeby go zniszczyć musi się pozbyć nikogo innego, jak mnie. To zrodziło w mej głowie pytanie. Zadałem je.
-Dlaczego?...
Jej twarz nie zmieniła wyrazu, choć naprężyła się lekko.
-Postanowiłam dać ci wybór - odparła.
-Wybór?
-Masz dwie opcje. Albo zabijesz jego - wskazała na Pokemona za jej plecami. - Albo ja zabiję ciebie. Znaj moją łaskę.
Zaśmiałem się. Z drugiej strony mogło to wskazywać na to, że jednak nie zna więzi między mną, a Darkraiem. Mogłem to wykorzystać, ale najpierw chciałem się czegoś dowiedzieć.
-Dlaczego chcesz się go pozbyć? - spytałem.
Prychnęła.
-Widzisz tych ludzi? - wskazała na tłum za nią. - To ci, którzy znani są w internecie jako Pożeracze krwi. Żywią się ludzkim mięsem. Jeśli jednak zabiją kogoś i pozostawią jego ciało w spokoju... Taka osoba po jakimś czasie wraca do życia niczym zombie. Choć nie jest do końca taka sama. No, zmiany widać dopiero z czasem. Ci, co bardziej się opierają, stają się jednym z nich po dłuższym czasie.
W tym momencie uświadomiłem sobie, że mimo wszystko wieści o śmierci profesor mogły być prawdziwe...
-To wiele wyjaśnia - powiedziałem, myśląc chociażby o Marku. - Ale... Jaki to ma związek z Darkraiem?
Zadrżała, słysząc to imię.
-Ten Pokemon... Jest źródłem czarnej energii, która sprawia, że ludzkie trupy mogą przybierać żywą formę. Jest powodem, dla którego Pożeracze krwi mogą istnieć. I o ile do niedawna był pod moją opieką i nie mogli wiele zrobić... O tyle, jakiś czas temu ktoś go stąd zabrał - spojrzała na mnie. - I ten ktoś, nie wiem w jaki sposób, zwiększył jego siłę kilkukrotnie.
-Czy mam rozumieć... Że tylko śmierć Darkraia zniszczy raz na dobre Pożeraczy?
-Tak.
Zastanowiłem się. Co było dla mnie cenniejsze? Moje własne życie? Czy raczej to, że jacyś źli ludzie istnieli na tym świecie? Odpowiedź była bardziej niż oczywista.
-Dobrze, zgadzam się.
-Doskonale - powiedziała i zwolniła bron. Darkrai zniknął. Otworzyłem szeroko oczy. Czyżby przejrzała przez moje zamiary i zdołała w jakiś sposób zareagować?...
-Teraz, idź do... - zaczęła mówić, gdy mnie rozwiązywała. I nie skończyła.
To, co zobaczyłem, dotychczas widziałem na filmach. W momentach gdy ludzie przeobrażają się w mutanty, gdy ich ciała zwijają się w konwulsjach, a z otworów gębowych wylatują dziwne fluidy. Dosłownie to zobaczyłem na własnych oczach. Tylko, że przede mną nie stało żadne zombie, ani mutant, ale profesor Aragacka jako świeży Pożeracz krwi.
-Odpłacisz nam za swoje zło - zaczęła mówić i strzeliła z pistoletu. Na szczęście zdążyłem się schylić, gdyż wiedziałem co się szykuje. Ludzie, którzy do tej pory stali spokojnie, ożywili się. Czyżby czekali na ten moment? Gromada około dwudziestu mężczyzn żądnych krwi runęła w moją stronę. Nie miałem do dyspozycji Darkraia, więc zrobiłem to, co mi przyszło na myśl.
-Quilava, idź! - rzuciłem Pokeballa. Kulka odbiła się od głowy jednego z nich, ale Pokemon wyleciał między nimi. Martwiłem się, czy nie zadepczą go na śmierć, ale ogon z jego pleców eksplodował, gdy tylko się pojawił, raniąc ich.
-Spal ich płomieniem! - wydałem polecenie, rzucając Ursaringa do boju, by chronił mnie przed czołowym uderzeniem. Moja strategia podziałała, jakieś pół tuzina mężczyzn już płonęło. Długo nie pożyją. Wtem Ursaring, osłaniając mnie przed strzałem, skulił się w bólu, gdyż oberwał pociskiem w okolice żołądka. Wiedziałem, że nie będzie bezpiecznie dłużej trzymać go w boju, toteż musiałem przygotować lepszą taktykę. Palenie ludzi żywcem może było efektowne, ale trwało stanowczo zbyt długo. A mój Eevee? Cóż, nie miał specjalnie możliwości bojowych. A może...
-Eevee, spróbuj odwrócić ich uwagę! Szybko!
Pokemon wleciał jednemu z Pożeraczy na łeb, co sprawiło, że zaczęli go gonić. Szczęśliwie na małe dystanse nie miał sobie równych, toteż pozwoliłem, by sprowadził ich pod róg, sam zaś podbiegłem do odblokowanych drzwi piwnicy na schodach. Byłem tuż nad nimi.
-Ursa, staranuj profesor! - rozkazałem, gdyż pozostała bez osłony. Pokemon to zrobił, a ta zwaliła się na podłogę.
-Eevee, zabierz jej pistolet i podbiegnij do mnie! - posłuchał mnie, choć dalej stado mężczyzn szło za nim. Została ich chyba połowa. Wziąłem go na ramię, w pyszczku trzymał broń. Odebrałem ją i zacząłem strzelać w Pożeraczy. Padali jeden po drugim, choć na trzech ostatnich zabrakło mi amunicji. Rzuciłem w nich samym pistoletem, co jednego zwaliło z nóg. Pozostali dwaj nadal szli do mnie z siekierami w ręce.
-Ursa, chodź!
Pokemon zaczął podchodzić w ich stronę, ale oni nie zwrócili na to uwagi. Miałem tylko nadzieję, że czas będzie po mojej stronie. Jeden z nich zamachnął się, lecz skuliłem się unikając uderzenia. Cały czas trzymałem Eevee na rękach, by nie zrobił sobie krzywdy.
-Wbij pazury w ich czaszki! - krzyknąłem.
Stałem skulony jeszcze chwilę. Mijały sekundy, a na ziemię zaczęła lecieć krew. Wyprostowałem się.
-Dobra robota - pogratulowałem Ursie i cofnąłem go do balla.
Quilava też sprawdził się na medal, wszyscy inni Pożeracze już dawno umarli od spalenia. Pozostawała tylko jedna osoba...
Podszedłem do profesor, leżącej na podłodze. Mimo, że była Pożeraczem, to wyraźnie nie grzeszyła wytrzymałością. Jedno uderzenie Ursy spowodowało, że krew leciała jej praktycznie wszędzie. Gdybym ją zostawił, pewnie sama by się wykrwawiła. Schyliłem się nad nią.
-Musisz iść... - wyszeptała. Czyżby nadal miała w sobie resztki świadomości?... - Do jeziora Przeznaczenia. Znajdziesz tam łódkę - mówiła coraz ciszej, aż w końcu przestała zupełnie. Schyliłem głowę nad jej klatką piersiową. Nie oddychała.
Byłem w jej domu. Mimo, że nie znałem się na tym, udało mi się uruchomić machinerię, którą tam miała, by wyleczyć moje Pokemony. Co jak co, ale wolałem się nie ruszać bez chociażby takiego wsparcia. Tym razem wyszedłem cało bez pomocy Darkraia, ale... Na dłuższą metę, wątpię, żebym kiedykolwiek mógł poradzić sobie bez niego w obliczu takich przeciwności. Nie żebym miał wybór. Klątwa łączyła nas trwale i aż do śmierci. Z drugiej strony... Czy oznaczało to, że sam staję się taki jak on? Jeśli słowa profesor Aragackiej były prawdziwe, to tak wielu ludzi zginęło tylko i wyłącznie z mojego powodu... Odciąłem te myśli od siebie. Nawet jeśli jakaś hipoteza mówi, że Darkrai jest źródłem wielkiego zła, to nie mogę go zniszczyć. W tej chwili muszę przede wszystkim go odzyskać. Nie reagował już dłużej na mój płacz, więc zgaduję, że został przeniesiony w inne miejsce. Jezioro Przeznaczenia... Miałem dziwne przeczucie, że była to jakaś pułapka. Wyszedłem na zewnątrz. Była już późna noc, ale księżyc i gwiazdy na niebie odbijały się w krystalicznej tafli jeziora promieniując niesamowitym blaskiem i rozświetlając okolicę. Dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę, że miejsce, w którym pierwszy raz spotkałem Darkraia nie było zwykłym akwenem wodnym. Na brzegu, niedaleko domu, stała samotna łódka i wiosło. Nie była w żaden sposób uwiązana do lądu, lecz woda cały czas stała w miejscu, nie spychając jej o choć milimetr.
-Czy powinienem? - spytałem po części siebie, a po części Eeviego, który patrzył na to wszystko z mojego ramienia. Przytulił się do mojej twarzy. Chyba chciał mi dodać odwagi, więc zebrałem się w sobie.
-Zgaduję, że nie mam wyboru.
Wsiadłem do łódki. Woda delikatnie zakołysała. Eevee usiadł naprzeciw mnie, a ja zacząłem wiosłować ku drugiemu brzegowi. Jak się wkrótce okazało, na środku jeziora była wyspa, której nie sposób było dojrzeć z brzegu. Była noc i miejsce było owinięte warstwą gęstej mgły, lecz poczułem, że powinienem się tam właśnie zatrzymać. A nawet jeśli nie, to przynajmniej nie mogłem zmarnować takiej szansy, by zobaczyć co może kryć w sobie tajemnicza wyspa na jeziorze, do której dotarłem po piętnastu minutach pływania. Zatrzymałem łódkę nad brzegiem i powoli wysiadłem. Eevee węszył po okolicy na wypadek zagrożenia. Otaczała mnie całkowita cisza i ciemność. Sceneria rodem z dreszczowców, można by rzec. Zacząłem powoli przechadzać się, gdy w końcu dostrzegłem coś w rodzaju szklanego budynku. Wzdrygnąłem się, bo w środku ktoś był. Podszedłem bliżej i nie miałem już wątpliwości - to był Darkrai. Podbiegłem do niego jak najszybciej. Niestety, nie zareagował na moje przybycie. Był w środku czegoś co wyglądało na szklaną kulę, lecz zrobioną z materiału o twardości diamentu. Pokemon wyglądał jakby co najmniej spał, lub był nieprzytomny. Zacząłem pukać w sferę, licząc, że się przebudzi. Zamiast tego, usłyszałem obcy głos.
-Nie możesz go uwolnić.
Obejrzałem się. Tuż za mną stał mężczyzna o długich, śnieżnobiałych włosach o podobnym do mojego wzroście i ubiorze stylizowanym na zakonny.
-Kim jesteś? - spytałem chłodnym i nie znoszącym sprzeciwu głosem.
-Strażnikiem tego jeziora - odparła zakapturzona postać.
-To ty go uwięziłeś? - wskazałem na Darkraia.
-Tak.
Tu nastąpiła chwila przerwy. Gość zapewne oczekiwał, aż się odezwę. Ja jednak wolałem grać na czasie.
-Ten Pokemon - odezwał się w końcu - zagraża bezpieczeństwu świata. Od zawsze był on wcieleniem ludzkich koszmarów, lecz od niedawna jest też mocą sprawczą do wcielania kolejnych koszmarów w życie.
-Bzdura - odparłem. - Pokemony nie są złe z natury.
-To prawda. Tak samo Darkrai nie jest w stanie tworzyć niczego złego. Ot, choćby twój Eevee. To jego własnoręczne wcielenie. Ze swojej energii egzystencjalnej stworzył nowy byt. Drugiego Pokemona.
-A teraz chcecie się pozbyć tego Darkraia. I jego bytów również.
-Jedno jest nierozłączne z drugim - odrzekł. - Z drugiej strony jednak, Darkrai jest źródłem wielkiego zła. I pozostanie nim.
-Zgodziłeś się wcześniej, że nie jest w stanie sam go tworzyć - zaprzeczyłem.
-Owszem. Oznacza to, że ktoś musi nim manipulować, by czerpiąc z jego mocy wcielać w życie zło.
-Czy to oskarżenie? - spytałem wprost.
-Nie - odrzekł po chwili wpatrywania się we mnie. - Z pewnością nie. Ktoś inny, oprócz ciebie, kontroluje Darkraia, a ty o tym nie wiesz. Być może z daleka.
-Kto taki?
-Nie potrafię powiedzieć. Pewne jest, że będzie robił to dalej, póki ma ku temu możliwość.
-A zatem jedyną możliwością przeciwstawienia się mu...
-Jest zabicie samego Pokemona - odparł. - Niestety, z tego co wiem, jesteś temu przeciwny.
-Łączy nas klątwa - wyjaśniłem. - Jeśli on zginie, ja razem z nim. I Eevee również.
-To kłamstwo - zaprzeczył. - Wmówił ci to, byś go ratował z opresji.
-Dlaczego mam ci wierzyć?
Cisza.
-Nie masz ku temu powodów - odparł z prostotą w głosie.
-No właśnie.
-Zatem dalej obstajesz przy swoim?
-Jak najbardziej.
-Dobrze - rzucił.
Spojrzałem się na niego dziwnie. Co miał na myśli?...
-Dam ci szansę - dodał. - Jeśli zdołasz mnie pokonać... Zachowam go przy życiu. W przeciwnym razie... Uwolnię go z więzienia i własnoręcznie dopilnuje jego zgonu.
-Brzmi sensownie - odparłem, choć wiedziałem, że mogę na tym źle wyjść. Miałem tylko 3 Pokemony, jednego o średnich możliwościach bitewnych oraz dwóch, których przygarnąłem od innych, nieżyjących już trenerów... A poza nimi żadnej innej broni.
-Wszystkie chwyty są od tej pory dozwolone - wyjaśnił.
Tuż przed nim pojawiło się dziwne światło i zmaterializował się wielki Pokemon, w podobny sposób, w który pojawiał się przede mną Darkrai. Wyglądał jakby był czymś w rodzaju jego zaprzeczenia. I był równie potężny.
-Cresselia, użycz mi swej siły! - powiedział strażnik jeziora, rozpoczynając walkę.
Nie było nad czym się zastanawiać.
-Idźcie, wszyscy!
Ursaring. Quilava. I Eevee. To były wszystkie moje Pokemony, jakie miałem. Wszystkie trafiły do mnie przypadkiem, przez zrządzenie losu. Dziś będą moimi broniami w walce o moje życie. I o nic więcej. Ja przeciw całemu światu.
Cresselia - księżycowy Pokemon typu psychicznego, dobry duch miejsca, które nawiedza. Posiada zdolność lewitacji, która chroni ją przed obrażeniami z ziemi.
Faktycznie, majestatyczny Pokemon unosił się w mgle nad wyspą. Według wszelkich dostępnych informacji w Pokedexie, żeby szybko ją pokonać, należy używać ataków duchowych lub typu mrocznego. Spojrzałem się na moje Pokemony, by wiedzieć, z czego będę mógł korzystać. Mój przeciwnik wstrzymywał się z robieniem czegokolwiek, jednak było pewne, że dopóki jego Pokemon jest przed nim, wszelkie próby bezpośredniego dotknięcia go są skazane na fiasko. Cresselia była zbyt duża i potężna, by go nie osłonić. Musiałem działać ostrożnie, w końcu miałem przed sobą wyjątkowo wymagającego przeciwnika o mocy być może dorównującej Darkraiowi.
-Ursaring, mroczny pazur! - wydałem polecenie.
-Bariera świetlna - odpowiedział strażnik. - A potem atak psychozy!
Przed Cresselią pojawiła się świetlista tafla, która odbiła mój atak. A więc będzie grać na czas - pomyślałem. Ciekawe, co chce tym wskórać...
-Eevee, przyjmij na siebie uderzenie! - krzyknąłem, gdy przeciwnik zaatakował psychiczną wiązką.
Na twarzy strażnika pojawił się wyraz zdziwienia. Ze wszystkich moich Pokemonów to Eevee mógł najszybciej paść, jednak to jego zdecydowałem się użyć.
-Ochrona! - rzuciłem, a atak przeciwnika został zneutralizowany.
-Długo tak nie będziesz mógł się bronić - powiedział mój rywal. Miał rację, był to raczej środek dorywczy. Wytrzymam tak jeden, góra dwa ataki. Ale miałem w zanadrzu już kolejne sztuczki.
-Jeszcze raz psychoza!
Tym razem wiązka trafiła w Ursę, raniąc go. Pierwszy cios należał więc do Cresseli... Ale nie zamierzałem się poddawać.
-Ursaring, przełamanie! - wydałem polecenie. Ursa uderzył bezpośrednio w Cresselię, rozbijając jej osłonę w drobny, fotonowy pył. Pokemon nie otrzymał zbyt dużych szkód, ale otworzyło to furtkę na kolejne ataki.
-Ugryzienie!
-Cresselia, lodowa wiązka! - krzyknął przeciwnik. Przygotowałem Ursę do uniku, lecz ku mojemu zaskoczeniu atak trafił w miejsce, w które miś się wycofał. A jako, że przeciwnik był szybszy, nie spotkała go kontra. Miś zastygł w miejscu.
-Twój kluczowy dla tej walki Pokemon jest zamrożony - powiedział strażnik. - Jak chcesz teraz się bronić?
-Quilava, ognisty krąg! - odparłem niewzruszony.
-Cresselia, u... - tu urwał, bo atak nie był wcale wymierzony w przeciwnika, lecz mojego misia. - Co?
-Nie udawaj głupiego - odparłem. - Ogień, to to co jest potrzebne, żeby go rozmrozić.
-Ale ogień może też go podpalić...
-No właśnie - rzuciłem z iskrą w oczach. - Mroczny pazur, jeszcze raz!
-Jeszcze raz lodowa wiązka!
Ku zaskoczeniu mojego przeciwnika tym razem to Ursaring zaatakował szybciej, obezwładniając przeciwnika i uniemożliwiając mu kontratak.
-Ale jak to? - krzyknął zdziwiony strażnik.
-Szybkość mojego Ursy zwiększa się, gdy jest pod wrażeniem podpaleń, konfuzji i tym podobnych. Myślałem, że będziesz o tym wiedział.
-Hm! Ulecz się światłem księżyca! - brzmiało kolejne polecenie mojego oponenta. Nie zamierzałem dać mu dużo czasu.
-Ursa, ugryzienie! Quilava, ognisty promień! Eevee... Kula cienia! - zdziwiłem się, ale wyglądało na to, że mój Pokemon był gotowy do użycia takiego ataku, pomimo niskiej wprawy w walkach.
Batalia przeciągała się. Cresselia leczyła się co chwila i broniła się przed atakami. Jednakże z pomocą Ursy byłem w stanie zadawać jej potężne obrażenia i przełamywać się przez jej obronę. Co prawda, musiałem ryzykować podpalaniem go, by zyskać przewagę, ale było to poświęcenie, jakie mogłem przeboleć.
-Eevee, jeszcze raz pomocna dłoń na Ursę! Ursa, zniszcz kolejną barierę! Quilava, ognisty promień!
-Cresselia, ochrona! A po niej psychoza!
-Eevee, osłoń go swoją ochroną! A potem użyj życzenia na Ursie, by mógł zaatakować ugryzieniem! Quilava, ty wtedy uderz również szybkim atakiem! I starajcie się unikać lodowych wiązek!
Pojedynek trwał coraz dłużej, lecz ku mojemu zdziwieniu, dzięki odpowiedniej kombinacji moich Pokemonów zyskiwałem powolną przewagę nad wrogim Pokemonem. Raniłem go głównie mrocznymi atakami, a także kilkukrotnie podpalałem. Cresselia mogła szybko wracać do sił, lecz powoli traciła energię na kolejne ataki. Zbliżał się świt, a byłem pewien, że wówczas jej siła będzie spadać.
-Chciałeś grać na czas - powiedziałem do mojego przeciwnika. - Ale teraz czas działa na twoją niekorzyść.
-Przekonamy się - zagryzł zęby. - Użyj mgły, a potem lodowej wiązki na Quilavę!
-Odbij ją bezpośrednią wiązką płomieni! - rozkazałem w odpowiedzi, w myślach już zastanawiając się, jak szybko obezwładnić Cresselię i zbliżyć się w stronę strażnika. Ranek zbliżał się bezlitośnie, a moje ciało coraz bardziej domagało się snu. Mimo to musiałem walczyć o własne życie. Nie mogłem się cofnąć przed niczym. Absolutnie.
Cresselia ponownie użyła księżycowej wiązki, by się uleczyć, ale noc powoli ustępowała i jej siła malała. Pokemon wyraźnie odczuwał zmęczenie. Oczywiście, jej silne ataki raziły również moje Pokemony, ale było ich więcej, a dodatkowa przewaga używania ataków mrocznych robiła swoje.
-Eevee, kula cienia! Ursaring, mroczny pazur! Quilava, ognisty promień!
-Ochrona! - krzyczał desperacko strażnik, ale rzucony któryś z kolei atak przestał już być skuteczny. Cresselia otrzymała trzy potężne ciosy naraz i ledwo utrzymywała się w powietrzu. A na pewno nie mogła już wznosić się tam tak wysoko, jak na początku walki, co znacząco utrudniało jej wyprowadzanie uników.
-To już koniec - powiedziałem. - Twój Pokemon nie obroni się zbyt długo.
-Zobaczymy - zagryzł zęby. - Bariera świetlna!
-Przełamanie, a po niej hiper promień! Ursa, wykończ ją!
Pokemon niedźwiedź posłuchał. Dzięki pomocy Eevee, miał jeszcze siły do dalszej walki. Po użyciu swojego ataku, przeciwnik ledwo utrzymywał się w miejscu, ale efekt hiper promienia nie pozwalał na kontynuowanie szarży.
-Eevee! Teraz ty! Zapewnij nam wygraną szybkim atakiem! - krzyknąłem. Choć Eevee był wolniejszy, dzięki tej taktyce Cresselia nie miała możliwości zablokować ataku. Mój Pokemon nie miał zbyt wielkiej siły, ale przyłożył całego ducha do tego jednego uderzenia. Wystarczyło, by powalić jego cel.
Cresselia runęła na ziemię.
-N-nie może być! - krzyczał zdumiony strażnik jeziora.
-A jednak - odpowiedziałem. - Ursaring, Quilava, Eevee, dobra robota. A teraz wracajcie - powiedziałem i cofnąłem dwa Pokemony do balla, a Eevie zwyczajowo usiadł na moim ramieniu. Pokonany przeciwnik stał zamurowany, nie dowierzając temu, że został powstrzymany. Podszedłem w jego stronę, po drodze chwytając za duży, drewniany kij. Nim zdążył zareagować, huknąłem nim prosto w jego głowę. Nie zamierzałem go oszczędzać. Nie kosztem mojego życia.
-N-nie! - krzyknął i spadł na ziemię. Choć nie miałem w sobie zbyt wielkiej siły, wystarczyło to, by na jego czole utworzyła się rana i poleciała z niej struga krwi.
Wykonałem kilka kopniaków, by upewnić się, że szybko zdechnie. Cały czas mamrotał coś pod nosem. W końcu, był już w takim stanie, że wiedziałem, że nie zdoła już z tego wyjść. Mimo to, koniecznie chciał mi coś powiedzieć. Wysłuchałem go.
-Nie zdałeś próby - wykrzesał z siebie po paru głębszych oddechach.
-Pokonałem cię przecież - odparłem z lekkim niepokojem.
-Poprawną decyzją było... Odstąpienie od pojedynku i... Oszczędzenie strażnika... Ty zaś wybrałeś... Ścieżkę śmierci... Dlatego dla twojej duszy... Nie ma już ratunku.
-C-co!
-Darkrai... Zostanie zgładzony... Zaraz.
Powiedział ostatnie słowo i skonał. Oblał mnie pot. Spojrzałem w stronę kulistej klatki, w której uwięziony był Darkrai. Pokemon stawał się coraz bardziej niewyraźny, rozmazywał się, jakby powoli znikał.
-Nie! - krzyknąłem, ale nikt nie mógł mnie usłyszeć. Zabiłem strażnika jeziora. Nie było już nikogo, kto by potrafił ocalić Darkraia... I Eeviego... I mnie... Czy to już koniec?...
W ostatniej chwili zobaczyłem, jak słońce wstawało oznajmiając dzień, choć wszędzie wokół mnie panowała ciemność. W tej chwili myślałem już tylko o Eeviem. Przytuliłem go do siebie najmocniej jak potrafiłem, wiedząc, że prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczę. Nawet dla mnie samego był to już koniec. Dlaczego... Dlaczego tak to musiało się skończyć? Chciałem tylko podążać za swoimi marzeniami! Świat stawał się coraz ciemniejszy, w miarę gdy Darkrai tracił swoją formę i rozlewał się po całej przestrzeni. Wszystko było pełne mroku, nienawiści i braku zrozumienia. Tylko jeden mój Eevee jaśniał jak nigdy. Jak słońce w galaktycznym morzu. Wkrótce było tak ciemno, że dostrzec mogłem tylko zarys jego sylwetki, ale i on wkrótce zniknął. Świat ogarnęła ciemność. Moje zmysły się wyłączyły.
-Masz jakieś życzenie? - spytał głos. Spojrzałem w górę, mała istota lewitowała nade mną w powietrzu.
-K-kim jesteś? - spytałem.
-Jestem Jirachi. Od czasu do czasu, spełniam życzenia.
-Jakie życzenia?
-Ludzi, którzy widzą mnie w swoich snach - wyjaśnił. - Masz jakieś?
-Hm... Możesz zdjąć ze mnie tę klątwę? - spytałem.
-Nie. Tę klątwę tylko ty możesz zdjąć.
-Ale... Przez nią umarłem.
-Nie umarłeś - sprostował. - Gdyby tak było, nie widziałbyś mnie.
-A zatem Darkrai mnie okłamał?
-A może sam siebie okłamałeś?
Zadumałem się.
-A Eevee?
-Nie ma go już.
To zabolało bardziej niż to, gdybym dowiedział się, że sam nie żyje.
-A zatem? - dopytywał się Jirachi. - Masz jakieś życzenie?
-Tak - zdecydowałem po chwili. - Chcę kiedyś spotkać boga. I powiedzieć mu, że życie, które stworzył, jest centralnie ch**owe.
-Twoje życzenie zostanie zatem spełnione - odparł Pokemon, choć dałem dość wyraźnie do zrozumienia, że moje słowa były ironią.
-Co się ze mną stanie? - spytałem.
-Obudzisz się, gdy odzyskasz już siły – odrzekł próbując mi wmówić, że najzwyczajniej w świecie zapadłem w drzemkę.
Obudziłem się wypoczęty. Leżałem na trawie, na jakiejś wielkiej polanie. Po jakimkolwiek jeziorze czy łódce nie było już śladu, ale z pewnością było to to samo miejsce. Obok mnie siedziała znana mi dziewczyna, która wpatrywała się w niebo. To jej Umbreon pierwszy dostrzegł moje przebudzenie i poinformował ją o tym muśnięciem o jej twarz. Obróciła się w moją stronę.
-Obudziłeś się - powitała mnie.
-Długo tu leżałem? - spytałem.
-Nie wiem. Przybyłam tu dopiero pół godziny temu, gdy słodko sobie spałeś. Musiałam przy okazji przejechać przez trzy miasta... Sam nie wiesz, jak długo cię szukałam - poskarżyła się, choć nie wyglądała na zdenerwowaną. Wręcz przeciwnie.
-Musiałaś uciekać?
-Tak. Ale w pewnym momencie stało się coś dziwnego... Pożeracze... Jakby przestali mnie gonić. A potem w ogóle zniknęli mi z widoku. Jakby się rozmyli.
-Hm - rozglądałem się po okolicy, gdy mówiła, ale nadal nie mogłem dostrzec jednej rzeczy, której brakowało mi w tym obrazie... - Widziałaś może mojego Eeviego? Obawiam się, że...
-Ach, widziałam - odparła z dziwnym uśmiechem na twarzy. - I tak, obawiam się, że też możesz za nim tęsknić.
Nie do końca rozumiałem jej słowa, a tym bardziej jej rozbawienie, jednak po chwili wszystko stało się jasne. Tuż zza jej plecami wychylił się Pokemon, którego wcześniej nie mogłem wszakże dostrzec. Miał fioletowe ciało, duże, spiczaste uszy, dwa ogony i czerwony kamień na czole. Szedł do mnie majestatycznie, niczym mały książę. Ale mimo to miał w sobie coś znajomego. Coś, czego się nie widzi, ale się czuje. A ja czułem, że to był mój Eevee.
Koniec prologu.
