FIRE WALK WITH ME
PROLOG
Please, please forgive me
But I won't be home again
Maybe someday you'll look up
And barely conscious you'll say to no one
Isn't something missing?*
Gdzieś na przedmieściach Manchesteru...
Migające światła samochodów policji i straży pożarnej oraz dwóch karetek oświetlały niepokojącym, zimnym blaskiem mały domek z szarej cegły, który zdawał się zapadać w ziemię. Całkiem spora gromadka ludzi napierała na ogrodzenie, być może dlatego, że z tyłu zaledwie kilkanaście metrów dzieliło ich od brudnej rzeczki, która spokojnie i miarowo płynęła między zaśmieconymi, betonowymi brzegami, jakby nic się nie wydarzyło.
Pulsujące światła odbijały się również w jej czarnym, mętnym nurcie. Ich refleksy nie objęły jednak potłuczonych szyb domku, którego okna ziały teraz czernią niczym wybite zęby w już i tak mocno pokiereszowanej twarzy. A byłaby to twarz po naprawdę niezłych przejściach - osmalona, popękana, sczerniała i jakby skurczona w niemym bólu.
Tłumek zafalował i poruszył się niespokojnie, kiedy sanitariusze zaczęli wynosić przez wyłamane drzwi długie nosze przykryte czarną folią. Szczelnie zasłonięte ciało zostało przeniesione do jednej z karetek, która jednak nie ruszyła z miejsca, wyraźnie wbrew oczekiwaniom ciekawych sąsiadów. Po chwili wyniesiono drugie nosze, a mimo, że pielęgniarze szli szybko i osłaniali poszkodowaną osobę, przez chwilę można było dostrzec mocno poparzoną twarz dziewczynki, na oko dziesięcio- lub jedenastoletniej.
Starsza kobieta zmrużyła oczy. - Która to, ta młodsza czy starsza? - zapytała w przestrzeń.
- To ta młodsza, Vanessa. A to drugie ciało, to chyba matka... - rzucił ktoś z tłumu.
- Camillę pewnie znowu gdzieś poniosło, miała szczęście, że nie było jej w domu! - stwierdziła gderliwie jedna z kobiet stojących przy samym ogrodzeniu.
- Taki nagły pożar, tyle zniszczeń, tak szybko... - teraz w tłumie rozlegały się coraz wyraźniejsze głosy.
Sanitariusze spokojnie i zdecydowanie odsuwali ciekawskich. W końcu dotarli do drugiej karetki, której światła zaczęły migać z wręcz szaleńczą prędkością. Po umieszczeniu rannej w środku pojazd ruszył pędem, a donośny sygnał był jeszcze długo słyszalny.
Młody policjant, Archie Summers, którego służba przypadła akurat na ten wilgotny, jesienny wieczór, westchnął ciężko, wyjął notes i ruszył w tłum, zbierać zeznania. Wciąż go mdliło i czuł przeraźliwy odór spalonych zwłok. Zastanawiał się, jakim cudem ceglany dom mógł tak błyskawicznie stanąć w płomieniach. Pewnie dlatego, że prawie wszystko wewnątrz było z tworzyw sztucznych... Tanie linoleum, szafki łazienkowe, zasłonki... Mała będzie miała szczęście, jeśli przeżyje - choć z drugiej strony nie Archie nie wolał nie wiedzieć, jak rozległe są jej oparzenia.
W tym czasie przed domek podjechał jeszcze jeden samochód, nieoznakowany i wyglądający na prywatny. Jednak jego kierowca na tyle uparcie torował sobie drogę przez tłum, że ciekawscy w końcu rozstąpili się i pozwolili mu przejechać. Samochód wjechał na podwórze, tylne drzwiczki otworzyły się i zebrani gapie zobaczyli obcego mężczyznę w długim, fantazyjnym, czarnym płaszczu.
- Kto tu dowodzi? - jego głos zabrzmiał tak donośnie, że Elma Larsson, która właśnie opowiadała Archiemu, że na godzinę przed wybuchem pożaru widziała, jak przed domem parkował samochód z londyńską rejestracją, zamilkła gwałtownie.
- W sumie ja... - mruknął Archie, czując się nagle niepewnie. Mężczyzna podszedł do niego i machnął mu przed oczami identyfikatorem. - Rookwood, Służba Bezpieczeństwa - powiedział na tyle cicho, że słyszał go tylko Archie - Przejmujemy sprawę.
Młody policjant otworzył szeroko oczy. Od kiedy to MI5 zajmuje się lokalnym pożarem domu i to zaledwie w kilkanaście minut od wezwania miejscowych służb ratowniczych? - W takim razie proszę zapoznać się z wynikami dotychczasowego przesłuchania - zaproponował gorliwie, wyciągając swój notes. Mężczyzna machnął lekceważąco dłonią . - Nie będzie to nam potrzebne.
Z samochodu wysiadł drugi mężczyzna, w podobnym płaszczu, przypominającym raczej pelerynę, jak na pół świadomie zauważył Archie. Wyciągnął coś z kieszeni i ledwo dostrzegalnie machnął dłonią. Archie miał przez moment wrażenie, że budzi się powoli z jakiegoś dziwacznego, męczącego snu. Razem z resztą uczestników sceny odwrócił się i poszedł w kierunku policyjnego samochodu. Nikt nie powiedział już ani jednego zbędnego słowa. Ciekawscy powędrowali do swoich domów. Po kilku chwilach miejsce tragedii było już całkowicie puste. Skórzana oprawa notesu z zeznaniami lśniła w błocie. I tylko wysoki, ciemny komin, pozostałość po dawno zburzonej fabryczce, groźnie górował nad okolicą, niczym chudy palec oskarżycielsko mierzący w niebo.
...
Mężczyzna, który przedstawił się Archiemu jako Rookwood, wszedł pewnym krokiem na oddział oparzeń szpitala St. Mary's w centrum Manchesteru. Uśmiechnął się do recepcjonistki, czujnym uśmiechem, który ukazywał jego równe, mocne zęby, lecz nie obejmował oczu, po czym błysnął legitymacją. - Służba Bezpieczeństwa chce zapoznać się ze stanem pacjentki.
Dziewczynka leżała pod maską tlenową. Czarne, krótkie włosy były zlepione od potu. Słychać było jej ciężki, chrapliwy oddech. Aparatura medyczna szumiała jednostajnie. Jednak po dłuższej chwili parametry widoczne na licznych monitorach w postaci regularnie falujących linii, zaczęły wyraźnie wzrastać. Opuchnięte powieki otworzyły się z trudem. Ciemne oczy rozbłysły półprzytomnie, gdy nastolatka zobaczyła wpatrującego się w nią mężczyznę w czarnym płaszczu.
Człowiek zwany Rookwoodem spokojnie wyciągnął z kieszeni coś, co nasuwało skojarzenia z patykiem lub prętem. Patykopodobny przedmiot został wycelowany w nastolatkę.
- Obliviate... - szepnął mężczyzna z wyraźnym zadowoleniem, uwalniając strumień czerwonego światła. Ciemne oczy zamknęły się. Oddech stał się bardziej regularny. A na monitorach znowu pojawiły się monotonne i powtarzalne falowania.
* "Missing", Evanescence
