- Nadal mam co do tego wątpliwości, Bobby, nie powinienem go spuszczać z oka.
Bobby Singer i John Winchester stali na peroni stacji King's Cross w Londynie. Piękny, aczkolwiek nieco starodawny pociąg o nazwie Hogwarts Express, z wolna zapełniany był przez młodzież dzierżącą kufry. Z jednego z okien ekspresu wychylał się Dean Winchester i wyciągał rękę po paczkę słodyczy trzymaną przez jego brata, Sama. John nerwowo przestępował z nogi na nogę.
- Przestań już się użalać nad sobą, że synulka nie będziesz oglądał – odpowiedział Bobby. – Zresztą, to nie jest tak, że nikt tam nie będzie na niego rzucać okiem.
- Wiem, dziękuję ci bardzo – John zmusił się do uśmiechu. – Po prostu chcę mieć moich chłopców przy sobie, to wszystko.
- No już, wpadniesz do nas przy najbliższej okazji – Bobby klepnął Johna po plecach. – Trzymaj się – I sam podszedł do pociągu, po czym wskoczył do środka, pomachawszy jeszcze nadąsanemu Sammy'emu.
John podszedł do okna, z którego wciąż wychylał się Dean.
- No i jak, masz tam miejsce?
- Mam, będę miał najlepszy widok – Wyszczerzył zęby chłopiec.
- A ja nie mogę jednak jechać? – zapytał Sam.
- Sammy, przecież nie dostałeś listu, jesteś jeszcze za mały! – zawołał Dean.
- Tato, powiedz mu coś! – krzyknął Sam.
- Przecież wiesz, że w Hogwarcie mogą się uczyć dzieci, które skończyły jedenaście lat – wytłumaczył John lekko zniecierpliwiony. Prowadzili tę konwersację już wiele razy i mały Sammy nie mógł przyjąć do wiadomości, że oto jego starszy brat wyrusza do odległego zamku gdzieś w Szkocji, gdzie będzie uczył się czarować. Sammy natomiast miał zostać z ojcem i krążyć po Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu potworów do zabicia.
- Dean – odezwał się John – postaraj się tam nie narozrabiać, uważaj na siebie i w razie czego idź od razu do wujka Bobby'ego, wiesz, jakby co.
- Jasne, tato. Tato, Sammy… do zobaczenia! – Głos Deana zadrżał przy tym pożegnaniu. Chłopiec chciał jeszcze powiedzieć, że będzie tęsknił, ale zamilkł, przecież o tym wiedzą. Zresztą zaraz dał się słyszeć gwizdek, buchnęły kłęby pary i po chwili ekspresu nie było, a pan Winchester i mały Sam opuścili peron.
Dean opadł ciężko na siedzenie przy oknie, przez które jeszcze chwilę temu widział ojca i brata. Jego dłoń bezwiednie powędrowała do paczuszki z ciastkami; zawsze gdy się stresował robił się bardzo głodny. Powodów do stresu było co niemiara; obawiał się Hogwartu, tego jak tam będzie. Nim wziął dla siebie czekoladowy przysmak, przesunął paczuszkę w stronę siedzącego obok ciemnowłosego chłopca w beżowym płaszczu.
- Poczęstuj się. A tak w ogóle, jestem Dean – wyciągnął rękę.
- Castiel – przedstawił się chłopak. – Dziękuję, nie jestem głodny.
- OK, na którym jesteś roku?
- Będę obecnie na pierwszym.
- A to super, ja teraz też zaczynam – rzekł Dean z buzią pełną ciastek. – Hej, masz może karty albo coś, czeka nas chyba dłuższa trasa?
- Niestety, nie posiadam kart.
- Nie jest ci za gorąco w tym płaszczu? – zainteresował się Dean. W ogrzewanym przedziale było dość ciepło. On sam od razu pozbył się kurtki.
- Nie – odparł Castiel.
- Ale się nie mogę doczekać Hogwartu – rzekł Dean wesoło, chociaż w tym momencie czuł raczej przerażenie. Niemniej chciał zagaić. Castiel mruknął „mhm" i tępo wpatrywał się w ścianę.
Pociąg nabierał prędkości, zmniejszała się częstotliwość dobiegających spod jego kół odgłosów. Dean wzruszył ramionami i zaczął przeglądać gazetkę o samochodach, którą wziął na podróż. Skoro płaszczowaty nie chce gadać, czymś trzeba się będzie zająć.
Tylko czemu tak trudno się skupić? Jak to będzie wyglądało? Tata i Sam mają teraz sami jeździć po świecie, tata ma radzić sobie na polowaniach bez niego? Podczas gdy on będzie machał różdżką i gadał głupoty? To tata powiedział któregoś razu, że to głupoty. Z drugiej strony przecież czarowanie jest w pewnym sensie ciekawe, wujek Bobby się tym zajmuje, być może okaże się użyteczne i zapewne będzie z tego niezła zabawa, pocieszył się Dean. Trzeba spróbować, nie ma zresztą za bardzo wyboru, skoro już jedzie magicznym pociągiem.
Drzwi przedziału gwałtownie się rozsunęły. Z korytarza spoglądali na Deana dwaj chłopcy.
- Jest tu może wolne? – zapytał jeden z nich, wysoki i szczupły szatyn.
- Jasne – odparł Dean i przesunął leżący na wolnych siedzeniach plecak. Szatyn wszedł do przedziału i bez trudu umieścił swój ogromny kufer na półce nad siedzeniami. Po nim podobny manewr wykonał kolega, sympatycznie wyglądający rudzielec. Chłopcy usiedli i przedstawili się. Szatyn nazywał się Thomas, a rudzielec – Heath. Byli z Hufflepuffu i mieli rozpocząć drugi rok nauki w Hogwarcie. Dean zdążył się już zorientować, że uczniowie Szkoły Magii i Czarodziejstwa podzieleni są na cztery domy, zdobywają dla tych domów punkty, rywalizują ze sobą i tym podobne. Wujek Bobby w swoim czasie był w Ravenclawie, domu dla osób bystrych i żądnych wiedzy. Dean nie spodziewał się, że trafi do tego akurat domu i nawet by tego nie chciał, bo to oznaczałoby masę kucia. Coś takiego byłoby dobre dla Sammy'ego, który uwielbiał książki. Ciekawiej brzmiał natomiast Gryffindor; tam trafiali uczniowie najodważniejsi. Slytherin jawił się jako miejsce, do którego mogłyby trafić złe stwory, na które polowali z ojcem. O Hufflepuffie zaś Dean nie wiedział zbyt wiele i zamierzał o niego wypytać trochę nowych kolegów.
O ile Castiel nie zabrał w podróż żadnych gier ani niczego w ogóle użytecznego jak na przykład słodycze czy cola, o tyle Thomas i Heath mieli ze sobą magiczne szachy i zestaw do gry o nazwie gargułki. Dean z radością przystąpił do rozgrywki w gargułki, gdy dwaj Puchoni mu to zaproponowali. Castiel grzecznie odmówił i nadal wpatrywał się przed siebie. Pozostałych chłopców zabawa wciągnęła całkowicie; zrobili tylko krótką przerwę na zakup słodyczy od krążącej po wagonie czarownicy. Dean nie obserwował zmieniającego się za oknem krajobrazu – tymczasem na zewnątrz robiło się coraz bardziej dziko, a pociąg dziarsko przedzierał się przez pustkowia. Wkrótce zapadł zmrok i trudno było cokolwiek dojrzeć za szybami, ale też nie było czasu na analizę widoków, bo niebawem dojechali na miejsce.
Dean poczuł jakąś nieprzyjemną sensację w żołądku. To już, za niedługo zobaczy zamek. Mógłby tak jeszcze posiedzieć i pograć z chłopakami. No nic, nie ma co się tak stresować, Thomas i Heath nie wyglądają jakby krzywda ich w Hogwarcie spotkała, skoro tam wracają.
Ceremonia Przydziału była… dziwna. Dean widział już niejedną rzecz, która w niemagicznym świecie uchodziła za dziwną, ale śpiewający i gadający kapelusz? To chyba przesada. Nowi uczniowie po kolei zakładali Tiarę Przydziału, która po krótkim zastanowieniu obwieszczała zgromadzonym, do którego z domów trafi aktualnie przyozdobiony wiekowym nakryciem głowy dzieciak. Dean przyglądał się Castielowi, który akurat zasiadł na stołku w centrum Wielkiej Sali.
- HUFFLEPUFF! – krzyknęła Tiara.
Dean uświadomił sobie, że w ferworze walki gargułkowej w końcu nie wypytał starszych kolegów o Hufflepuff. Castiel podążył w stronę stołu Puchonów; Thomas i Heath poklepali go po plecach.
- ROBINSON, CASSIE! – Tiara wezwała kolejną osobę, którą okazała się być urocza ciemnoskóra dziewczynka z kręconymi włosami. Do twarzy jej nawet w tej starej czapce, skonstatował Dean.
- GRYFFINDOR!
Tym lepiej byłoby tam trafić, pomyślał Dean. W żołądku poczuł znów tę nieprzyjemną sensację, zbliżała się bowiem litera W – jak Winchester. Kolejne osoby znajdowały swoje domy, aż w końcu Dean usłyszał swoje nazwisko. Usilnie starając się ukryć drżenie nóg podszedł do stołka. Odetchnął głęboko dla uspokojenia i włożył Tiarę.
A co mi tam, powiedział sobie, jakie to ma znaczenie. Na spokojnie, olać to!
- Jakie to ma znaczenie? – powiedział kapelusz prosto do ucha Deana – Jeśli żadne, to pozwolisz, że podejmę decyzję… HUFFLEPUFF!
Dean wstał i pozbył się osobliwego nakrycia głowy. Szybko podążył tam gdzie wcześniej Castiel, żałując jeszcze mocniej, że nie zdobył jednak jakichś informacji o tym, jak to jest być Puchonem. A co mi tam, pomyślał znów, przyszedłem tu po to, żeby się nauczyć czegoś przydatnego w walce z potworami. I dobrze się bawić. To będzie raczej możliwe i w Hufflepuffie. Tego trzeba się trzymać. Niepotrzebny mi jakiś Gryffindor.
Profesor Singer przygotowywał się do pierwszej tego roku lekcji. Spojrzał na plan dnia i westchnął ciężko zrozumiawszy, że spędzi dziś z młodzieżą aż siedem godzin. Niestety nie zawsze miał cierpliwość do adeptów magii. Nie odnajdywał się też za dobrze w przekazywaniu uczniom suchej wiedzy teoretycznej. Praca w klasie szkolnej różniła się znacząco od pracy w terenie. Jak zatem znalazł się za biurkiem w pracowni obrony przed czarną magią?
To było nieco ponad rok temu. Akurat pojechał z Rufusem na polowanie do Chicago. Przeprowadzili śledztwo w sprawie mściwego ducha, który atakował szesnastoletnie blondynki. Szczęśliwie spaliwszy szczątki doczesne sprawcy, przed podróżą do domu zatrzymali się w motelu. Jakież było zdziwienie Bobby'ego, gdy podniósł wzrok znad szklaneczki whisky wychylonej na dobranoc i zobaczył dobijającą się do okna sowę!
Przyniosła ona w to dość obskurne miejsce list od Albusa Dumbledore'a. Wynikało z niego, że niegdysiejsza szkoła Bobby'ego cierpi na poważny problem kadrowy, który może zostać rozwiązany przez adresata. Początkowo nie chodziło o objęcie stanowiska nauczyciela obrony przed czarną magią, a o wyjaśnienie problemu klątwy, która zdaniem dyrektora ciążyła nad owym stanowiskiem. Mianowicie, pisał Dumbledore, ilekroć jakiś śmiałek podjął się tej niewdzięcznej pracy, zawsze wykonywał ją przez dokładnie jeden rok szkolny. Potem rezygnował, zapadał na ciężką chorobą somatyczną lub psychiczną, względnie umierał. I tak od trzynastu lat. Metody działania typowe dla mugolskiego łowcy miały być w ocenie Dumbledore'a bardziej skuteczne aniżeli machanie różdżką.
Jak się zatem stało, że Bobby objął przeklęte stanowisko i zasiadał za biurkiem już drugi rok? Zastosował dużo metod działania typowych dla mugolskiego łowcy, aż w końcu zagrożenie zniknęło. Nadal jednak nikt nie kwapił się do nauczania młodzieży przedmiotowej dziedziny, a że Bobby potrzebował pieniędzy i nie po drodze mu było dalej polować z Rufusem, to cóż, tak wyszło…
Dość tego wspominania, pomyślał Bob, bo oto już się schodzą pierwszoroczniacy z Ravenclawu i Hufflepuffu. Na czele – roześmiany Dean Winchester. Za nim poważny chłopiec odziany w beżowy płaszcz zamiast przepisowej szkolnej szaty. Pasowałoby mu zwrócić uwagę – gdyby tylko Bobby dbał o takie głupoty jak właściwy ubiór! Profesor w roztargnieniu dotknął swojej mugolskiej czapeczki z daszkiem. Obserwował jak uczniowie powoli zajmują miejsca. Wreszcie nadeszła pora, by zacząć na dobre nauczycielską służbę.
- Dzień dobry. Dziś porozmawiamy sobie o tym, co to jest czarna magia. I jak się przed nią bronić, tak w skrócie. Jakieś pomysły na definicję czarnej magii?
Krukoni i Puchoni spojrzeli po sobie. Panowała cisza. Nic dziwnego, uznał Bobby, definiowanie czarnej magii jest zasadniczo pozbawione sensu. Każdy czuje czym ona jest i dużo lepiej byłoby przejść od razu do omawiania poszczególnych potworów, ale cóż, jego nikt o zdanie nie pytał, a program trzeba zrealizować. Po chwili głos zabrał syn Johna, jak zawsze rezolutny.
- Czarna magia, no, więc na pewno chodzi o to, co złe w magii albo raczej jest to magia używana do złych celów? – Spojrzał na profesora pytająco. W kącikach jego ust czaił się uśmiech.
- Jakich na przykład, panie Winchester?
- Na przykład do zabijania, ranienia i innych.
- Dobrze, możemy powiedzieć, że do popełniania przestępstw albo ogólnie złych uczynków. Zapiszmy sobie…
- Grzechów – powiedział ktoś nagle. Bobby rozejrzał się po klasie i zorientował się, że autorem wypowiedzi jest ów chłopiec w beżowym płaszczu. Siedział obok Deana i w przeciwieństwie do kolegi, minę miał śmiertelnie poważną.
- Grzechów, tak, też możemy tak powiedzieć, panie...?
- Novak.
- Świetnie, panie Novak, to by było na tyle, pamiętajmy że czarna magia jest zła i porozmawiajmy teraz o sposobach bronienia się przed urokami. Otwórzcie podręczniki, strona osiemnasta.
Dalej wykład poszedł jak z płatka i kolejne minuty lekcji nie upływały już tak boleśnie. Bobby odwoływał się do mugolskiej praktyki i – zdecydowanie rzadziej – do wciąż jeszcze lekko zakurzonej wiedzy czarodziejskiej. Klasa słuchała w miarę uważnie, choć z tyłu zaczynano wysyłać sobie liściki. Lekkie rozprężenie niektórych całkowicie równoważył Novak, który siedział tak sztywno, jakby połknął kij od miotły. Mugolskiej, nielatającej.
Hogwart nie był wcale taki straszny. Deanowi nawet się tu podobało. Fakt, nie było tu telewizora ani samochodów, ale za to było dużo fajnych osób, wspaniałe czarodziejskie gry w pokoju wspólnym i pyszne jedzenie w Wielkiej Sali. Jeśli chodzi o lekcje…
Najpierw była ciekawa obrona przed czarną magią z wujkiem Bobby'm; co tu dużo gadać, wujek to równy gość. Kolejna lekcja, zaklęcia, wypadła w ocenie Deana nieco gorzej. Zaklęcia prowadził niziutki czarodziej nazwiskiem Flitwick, który kazał im podnosić do góry różne rzeczy. Dean machał swoją różdżką, wygadywał zadane inkantacje, ale szło mu to dość opornie. Tymczasem Castiel nie miał z tym najmniejszych problemów.
- Dean, pomogę ci – odezwał się chłopiec i delikatnie złapał za różdżkę Deana tak, aby nią pokierować. – Teraz powiedz zaklęcie.
Z pomocą Castiela udało się, „Standardowa księga zaklęć. Tom I" podniosła się do góry o kilkanaście centymetrów.
- Dzięki, stary! – ucieszył się Dean.
Zdaniem Deana Cas był naprawdę w porządku, zawsze pomocny i koleżeński. Może nie był najdowcipniejszy w świecie i w sumie coś było w tym, co mówili o nim pozostali chłopcy (że jakiś taki sztywny jest), ale Dean cieszył się, że trafił wraz z nim do jednego dormitorium.
Z pracowni zaklęć udali się do lochów, gdzie miała odbyć się lekcja eliksirów. Klasa okazała się być miejsce mrocznym i lekko zatęchłym. Nauczyciel eliksirów był równie mroczny, miał długie czarne włosy, ponurą facjatę i szaty przypominające skrzydła nietoperza. Zarządził uwarzenie eliksiru na leczenie siniaków.
Dean zabrał się za dość paskudną czynność ucierania ropuszych gałek ocznych, które najwyraźniej miały moc usuwania sińców. Nauczyciel, profesor Snape, spacerował po pracowni i złośliwie komentował poczynania uczniów. Jedna z dziewczynek się popłakała, nie wiadomo czy z powodu okropności składników eliksiru, czy też słów profesora.
Ogólnie, atmosfera taka średnia, lepiej się przyłożyć do ucierania, zrozumiał Dean. Nagle dało się słyszeć głośne „bum". Wszyscy podnieśli głowy znad stanowisk pracy. To jeden z Puchonów, Jamie Connely, zbyt prędko wrzucił do swojego kociołka cztery ząbki czosnku i doprowadził eliksir do wybuchu. W efekcie uwalana została cała ławka, duża część podłogi i szata chłopca.
- MINUS DWADZIEŚCIA PUNKTÓW DLA HUFFLEPUFFU! – wydarł się Snape – CONNELY, ILE RAZY TŁUMACZYŁEM, ŻE NAJPIERW TRZEBA ROZMIESZAĆ, A POTEM WRZUCIĆ ZĄBKI CZOSNKU?!
Connely nie odpowiedział, poprawnie rozpoznawszy tak zwane pytanie retoryczne. Poczerwieniał na twarzy. Deanowi żal się zrobiło kolegi, ale z drugiej strony ucieszył się w duchu, że to nie jego kociołek eksplodował i właśnie wrzucał do kociołka ząbki czosnku…
BUM!
… kiedy zrozumiał, że przecież też nie rozmieszał składników. Hufflepuff stracił trzydzieści punktów, co Dean uznał za jawnie niesprawiedliwe, skoro za Connely'ego stracił ich dwadzieścia. Jednocześnie było mu strasznie głupio.
Po nie do końca udanych eliksirach i naprędce zjedzonym obiedzie – zaserwowano smakowitą zdaniem Deana rybę z frytkami, która poprawiła mu humor – wyszli na boisko quidditcha, by nauczyć się latać na miotłach.
- No, to rozumiem! – zawołał Dean, widząc że teraz zamiast kucia, będzie trochę ruchu na świeżym powietrzu.
Castiel chyba nie podzielał jego entuzjazmu, ale z drugiej strony, czy w jakiejkolwiek sytuacji do tej pory można mu było przypisać okazywanie entuzjazmu?
Zajęcia z quidditcha prowadziła pani Hooch. Każdy z uczniów otrzymał jedną ze szkolnych mioteł. Na polecenie nauczycielki zasiedli na tych sprzętach do sprzątania, które zaraz porwały ich w lot kilkanaście centymetrów nad ziemią.
- Łiiii! – krzyknął Dean wznosząc się nieco wyżej. Na pierwszej lekcji dla bezpieczeństwa uczniów miotły były tak zaczarowane, by nie osiągnęły pewnej konkretnej wysokości nad ziemią.
Pani Hooch biegała wokół uczniów korygując dostrzeżone błędy, studząc nadmierny zapał ryzykantów lub zachęcając do bardziej odważnych poczynań osoby przerażone. Dean podleciał już tak wysoko, że dalej się nie dało, dotarł do jakby niewidzialnej bariery.
- Hej, Cas, patrz jak wysoko lecę! – krzyknął.
Castiel podleciał do Deana i przez ułamek sekundy uśmiechał się, a następnie przeleciał jeszcze wyżej niż jego kolega, nad niewidzialną barierą.
- Ty tam! Novak! Gdzie lecisz! Zaraz mi tam na dół! – zareagowała na to pani Hooch. Zirytowała się, że najwyraźniej nie dość dokładnie wyczarowała barierę.
Chłopiec powoli obniżył swój lot, a pani Hooch naprędce wskoczyła na miotłę i pognała ile sił w witkach w jego stronę. Zbliżając się, dostrzegła wokół małego Puchona coś dziwnego, jakieś cienie przy ramionach.
Co to jest? Pewnie mi się przywidziało, pomyślała.
