A/N: Ostatnio miałam mało czasu na pisanie, ponieważ pracuję do późna i prawie nie bywam w domu. Staram się jednak naskrobać to i owo odręcznie, a w wolnej chwili wrzucać na kompa. Oto mój najnowszy pomysł na opowieść.
Mam nadzieję, że nikogo nie rozczaruje, zwlaszcza, że idea może wydawać się oklepana. Trudno jednak o oryginalność, gdy jest tylu wspaniałych autorów, którzy wymyślili już prawie wszystko na temat SG-1.
Tak czy siak, miłego czytania!
Pozdrawiam!
Asia
P.S. Nie wiem, kiedy wrzucę kolejną część, ale postaram się najszybciej jak można. Chcę też uprzedzić, że zapewne nie będzie to długa historia. Jak mówiłam, mam mało czasu.
Madi92... Za Twoją czytelniczą lojalność, dedykuję tę opowieść właśnie Tobie!
CZĘŚĆ I
-xox-
- Panie generale. Strefa 51 usilnie prosi o pańskie szybkie przybycie do Nevady, sir.- poinformowała go jego osobista sekretarka, kapitan Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, Francine Becker, którą żartobliwie nazywał…
- Mówiłaś coś, Francie?- spytał, gdy nareszcie poniósł głowę znad swojego gameboya, którym bawił się przez ostatnie dwadzieścia minut, czego jego podwładna była oczywiście doskonale świadoma.
Generał był swoistym ekscentrykiem w porównaniu do innych wysokich rangą oficerów, ale szybko nauczyła się, że jego nie zawsze dojrzałe zachowanie w niczym nie uchybia jego głębokiej inteligencji. Może lubił zgrywać głupca, ale w rzeczywistości był praktycznie geniuszem. Och! Nie chodziło tu wcale o jakieś gigantyczne, certyfikowane IQ, którym szczycili się niektórzy (choć wiedziała, że miał wysokie). Generał był błyskotliwym strategiem, spostrzegawczym, skrupulatnym kiedy trzeba, dyskretnym, a przez to bardzo niebezpiecznym dla tego, kto mu zagrażał. Niedocenianie go było błędem, który wielu jego przeciwników okupiło wysoką ceną, właściwie najwyższą. Co jednak najbardziej podziwiała w tym niewątpliwie tajemniczym człowieku, to fakt, że wbrew wszystkim przeciwnościom, nadal pozostawał sobą, sarkastycznym, czasem uszczypliwym, obdarzonym dziwacznym poczuciem humoru facetem, który wprost mówi, co myśli i oddałby życie nie tylko za swój kraj, ale przede wszystkim za ludzi, których kochał. Tak, tak… Słyszała oraz czytała to i owo o jego więzi z najsłynniejszą ekipą SGC. Miała w końcu bardzo wysoki poziom dostępu zważywszy na to, dla kogo pracowała i musiała przyznać, że czegoś takiego nie spotykało się często, a może w ogóle? Byli członkowie oryginalnej SG-1 już dawno stali się legendą swoich czasów nie tylko dlatego, że pokonali Wężogłowych, jak zwykł nazywać Goa'uldów generał. Co tam zresztą Goa'uld! Sprali zadki nie tylko im, ale również Replikatorom i Ori, nie mówiąc już o innych pomniejszych, lecz nadal niebezpiecznych rasach kosmitów. SG-1 byli legendą, ponieważ w przeciwieństwie do innych ekip, stali się czymś więcej niż towarzyszami broni. Stali się rodziną. Choć nieformalnie, byli związani silniej niż „prawdziwa" rodzina, ponieważ po tym wszystkim, co razem przeszli, ich emocjonalna więź była silniejsza niż więzi krwi.
Tak czy owak, Francie była pełna podziwu dla tego człowieka i choć czasami jego „wyskoki" bywały irytujące, była wobec niego niemalże ślepo lojalna i posłuszna. Zasadniczo, nie było rzeczy, której by dla niego nie zrobiła, a wszystko dlatego, że ten wielki bohater miał jej nieograniczony szacunek. Naturalnie, ten drobny szczegół, jakim był fakt, że dwugwiazdkowy generał Jonathan „Jack" O'Neill (przez dwa „L" oczywiście), był jej stryjem, nie miał nic do rzeczy. Nic, a nic…
Francie westchnęła, ale powtórzyła wiadomość, jaką otrzymała zaledwie przed kilkoma minutami od szefa Strefy 51.
- Mówiłam, sir, że generał Ovens usilnie prosi o przybycie do jego bazy.
- Usilnie w sensie…
- Nalegał…- dokończyła za niego kapitan.
- Acha…- mruknął Jack.- A mówił, co chciał?- spytał od niechcenia. Nie bardzo spieszyło mu się w odwiedziny do tej „bandy szalonych naukowców", zwłaszcza że ostatnio nie pracowali nad niczym ciekawym. Gdyby chociaż mieli nowy myśliwiec do przetestowania… Nowiutki, lśniący, z działkiem fotonowym lub dwoma, no i oczywiście z ulepszonym napędem nadświetlnym, dzięki któremu mógłby ekspresowo przelecieć się po galaktyce, to i owszem, nie odmówiłby sobie takiej wycieczki! Tymczasem, jak donosiły regularne raporty, które otrzymywał będąc głową Homeworld Security, ci jajogłowi tylko analizowali dane, które pozostawił Ziemi „w spadku" Asgard, wymarła niedawno rasa i przez wiele lat najpotężniejszy sojusznik Tau'ri w walce o pokój we wszechświecie. Ziemia wiele zyskała dzięki temu dziedzictwu, choć jak dotąd był to zaledwie wierzchołek góry lodowej, zważywszy na rozmiar wiedzy, jaką Asgardzi przekazali im, zanim wysadzili w powietrze swój świat. Jack nadal jednak bolał nad tragicznym końcem tych nader poważnych i w większości pozbawionych poczucia humoru, szarych kosmitów, którzy nie raz uratowali mu skórę i stali się jego przyjaciółmi, a najbardziej brakowało mu Thora. Było nie było, jego mały (choć wielki duchem i rangą) kumpel miał swoje sposoby, by urozmaicić życie im obu i zawsze można było na niego liczyć. Generał O'Neill bardzo żałował, że to musiało się tak skończyć…
- … Jeśli to znowu jakieś bzdety…- kontynuował.
- Nie sądzę, sir.- odparła Becker.- Mówił, że odkryli coś bardzo istotnego i że to ważne, by pan generał stawił się tam najszybciej, jak to możliwe. Osobiście.- podkreśliła, cytując Ovensa.
Jack jęknął demonstracyjnie, tym samym wyrażając swoje niezadowolenie z faktu, że Patrick tak nachalnie odciągał go od jedynej rzeczy, którą lubił w Waszyngtonie. Miał na dziś bilety do opery na swój ulubiony spektakl, ale wyglądało na to, że ktoś inny będzie się nimi cieszył.
- Masz ochotę posłuchać „Tosci", Francie?- zapytał z rezygnacją i oczy dziewczyny rozbłysły, kiedy podał jej dwa bilety.- I weź ze sobą tego swojego chłopaka, jak mu tam…- udał, że zapomniał, chociaż doskonale wiedział, jak nazywa się facet, który chodzi z jego siostrzenicą.
- Michael, sir.- wyszczerzyła się kapitan zdając sobie sprawę, że generał tylko gra idiotę. Ten człowiek wiedział wszystko o wszystkich, dosłownie…
- A tak… Michael Biscuit, Biszkopt… - wyliczał, umyślnie przekręcając nazwisko młodego oficera, z którym niedawno odbył „męską rozmowę" na temat Francie.
- Bishop, panie generale.- zachichotała dziewczyna i Jack rzucił jej to spojrzenie.
- Żadnego chichotania, kapitanie!- zażądał stanowczo, chcąc w jego oczach bez trudu dostrzegła światełko humoru.
- Tak jest, sir!- zasalutowała natychmiast, ale nie przestała się uśmiechać.- Czy to znaczy, że mam zorganizować transport do Strefy 51, panie generale?- zapytała, jak na dobrą sekretarkę przystało.
- A mam jakieś inne wyjście?- mruknął O'Neill, zbierając porozrzucane po biurku dokumenty i starannie zamykając je w sejfie oraz zabezpieczając swój komputer.- Niech samolot będzie gotów do lotu za dwie godziny.- poinstruował Jack.- Wezwij też mojego kierowcę. Muszę podjechać do domu, zanim polecę do Nevady. Nie zamierzam się tam smażyć w tej… zbroi.- z obrzydzeniem wskazał na swój galowy mundur, który z racji zajmowanego stanowiska zmuszony był nosić na co dzień. Ci, którzy znali Jacka O'Neilla, wiedzieli, że znacznie bardziej pasowało mu zwykłe BDU i tylko w nim czuł się komfortowo, w przeciwieństwie do sztywnego i cholernie drapiącego, oficjalnego stroju.- Przełóż też lub odwołaj moje spotkania. Nie wiem, co znaleźli, więc nie mam pojęcia, ile zabawię w Nevadzie.- dodał.
- Do końca tygodnia, czy dłużej?- spytała, robiąc notatki.
- Na razie, do końca. Potem się zobaczy.- stwierdził.- Połącz mnie też z szefem. Nie mogę wyjechać, nic mu nie mówiąc…- dodał, pakując neseser.
- Oczywiście, sir!- powiedziała, od ręki i z entuzjazmem chwytając za telefon ( O yeah! Tylko głupi by się nie cieszył mając możliwość potrzymania w dłoni czerwonego kawałka plastiku, dzięki któremu generalski gabinet był bezpośrednio połączony z Gabinetem Owalnym w Białym Domu!). Gdy tylko usłyszała pierwszy sygnał, podała swojemu szefowi słuchawkę i dyskretnie skierowała się do wyjścia, na migi dziękując za bilety.
Generał machnął tylko ręką i mrugnął szelmowsko.
- Dobrej zabawy, Francie!- powiedział wesoło.- Już widzę minę Michaela, gdy zobaczy bilety!
Właściwie, wiele by dał, by być przy siostrzenicy, gdy ta podzieli się „dobrymi wieściami" ze swoim lowelasem. Jack wiedział, że Mikey, jak lubił go nazywać generał, nie pała entuzjazmem do opery, ale i tak tam pójdzie ze względu na dziewczynę, która, jak stryj, kochała tę formę sztuki.
Yup! Czego się nie robi dla miłości…
- Panie Prezydencie…- skupił się teraz na rozmówcy po drugiej stronie linii.- Tu Jack. Chciałem tylko uprzedzić, że lecę do Nevady…
-xox-
Pułkownik Samantha Carter w pośpiechu pakowała swój podróżny worek wiedząc, że za czterdzieści pięć minut będzie musiała być w bazie Peterson, gdzie czekał już na nią wojskowy samolot, który miał ją przetransportować do Strefy 51. Nie była tam, odkąd na nowo wstąpiła do SG-1, którym współdowodziła teraz na równi z pułkownikiem Cameronem Mitchellem. Przez ponad rok od transferu generała O'Neilla do Waszyngtonu, była szefem Działu Badań i Rozwoju w Strefie, gdzie próbowała nauczyć się żyć bez ciągłej obecności w swoim życiu trzech mężczyzn, tak bliskich jej sercu. Musiała udowodnić sobie, że nawet z dala od nich nadal może wiele zdziałać i być równie skuteczna, co z nimi. Tak naprawdę oczywiście, nie o to chodziło. Nigdy nie żyła w cieniu żadnego z nich, a wręcz przeciwnie- SG-1 wzajemnie się dopełniało, ale wraz z awansem generała, transferem Daniela do nowoodkrytej Atlantydy i planach Teal'ca odnośnie powrotu do Wolnych Jaffa, nie chciała pozostać w SGC sama jedna, tylko ze wspomnieniami tych dni, jakie ze sobą spędzili. I ona musiała ruszyć do przodu ze swoim życiem, a poza tym, praca w Strefie była dobrym posunięciem w jej karierze. Początkowo, nawet jej się tam podobało. Miała nad czym pracować, bo właśnie do strefy trafiały wszystkie doohickey jakie jej grupa oraz inne ekipy SGC sprowadziły na Ziemię. Szybko jednak rozpracowała większość z nich i zaczęła się nudzić. W końcu, ile razy można udoskonalać generator naquadah, czy hipernapęd? W dodatku brakowało jej tej adrenaliny, którą czuła przechodząc przez Wrota, napotykając nowe cywilizacje, nie mówiąc o nowych… gizmo. Kiedy więc Cam zaproponował jej miejsce w „odnowionym" SG-1, nie zastanawiała się długo i przyjęła propozycję, ku uciesze generała Landry'ego, który rządził teraz SGC w miejsce jej ex- mentora, dowódcy i człowieka, którego skrycie kochała- generała Jacka O'Neilla. Znów mogła odwiedzać nowe światy, a przy okazji zaprzyjaźniła się z nietuzinkową kosmitką, Valą Mal Doran, która pomimo swej burzliwej przeszłości, okazała się niezłym nabytkiem dla Ziemi, a przy okazji przypomniała Sam, co to znaczy być kobietą (o yeah… jej garderoba znacząco się rozrosła, odkąd Vala odkryła tę drobną przyjemność, jaką jest kupowanie i choć portfel Sam nieco się skurczył, to właściwie było warto).
- Gdybym tylko miała odwagę pokazać tę stronę osobowości Jackowi. Przypomnieć mu, że pod mundurem kryje się kobieta z krwi i kości…- westchnęła w duszy, przyczesując swoje krótkie włosy.
Rzeka czasu upłynęła od śmierci jej ojca i zerwania zaręczyn z Pete'em Shanahanem, a między nią, a generałem nic się nie zmieniło. Nadal krążyli wokół siebie jak dawniej, blisko, a jednocześnie tak daleko. Och! Była świadoma, że nadal żywią do siebie głębokie uczucia, ale żadne z nich nie potrafiło zrobić tego pierwszego ruchu i sięgnąć po to, czego oboje pragnęli. Działo się tak zapewne dlatego, że zbyt wiele czasu spędzili jako dowódca i pierwszy oficer, skrępowani tą przeklętą zasadą, która trzymała ich z dala od siebie. Być może już nigdy nie będą umieli przekroczyć tej niewidzialnej linii, która ich odgradzała. Być może było im pisane kochać z oddali, nigdy nie konsumując tego uczucia, a być może zwyczajnie bali się, że jeśli zrobią ten krok, spróbują urzeczywistnić tę fantazję, rozczarują się wzajemnie? Co jeśli im nie wyjdzie? Co, jeśli ona nie będzie dla niego wystarczająco dobra? W końcu, mężczyzna tak niezwykły jak Jack O'Neill, potrzebował niezwykłej kobiety, a ona za niezwykłą nigdy się nie uważała, choć on zawsze powtarzał inaczej. Poza tym, nie oszukujmy się… Faceci, z którymi była, zazwyczaj lądowali w trumnie (no, może za wyjątkiem Pete'a, choć i on szpital zaliczył…), a ona z pewnością nie chciała patrzeć na śmierć miłości swojego życia. Jak ujął to kiedyś generał:
- Wolę sama umrzeć niż stracić Jacka…- przyszło jej do głowy, gdy wychodziła ze swojej kwatery.
W każdym razie, x- czasu upłynęło, odkąd była w Nevadzie i zastanawiała się, z jakiego powodu tak nagle wezwano ją z powrotem. Była podenerwowana, a jednocześnie dziwnie podekscytowana tą podrożą i nie miała pojęcia, dlaczego.
Generał Hank Landry, który poinformował ją o tym fakcie, miał tylko ogólnikowe informacje. Najwyraźniej jej byli koledzy- naukowcy dokonali istotnego odkrycia wśród milionów danych pozostawionych Ziemi przez Asgard i nalegali, by przybyła do Strefy 51, zapewne, by dokonać swojej niezależnej ekspertyzy odkrycia. Innego wyjaśnienia nie było, zwłaszcza, że kiedy opuszczała bazę, wszystkie jej sprawy były dokładnie uporządkowane i pozamykane, jak zawsze zresztą. Tak więc, była to jedyna logiczna teoria.
Zmierzając do windy, natknęła się na Valę, która jak zwykle próbowała molestować Daniela, przeświadczona, że archeolog za nią szaleje. Nie było to dalekie od prawdy, ale Danny nie zamierzał się do tego przyznawać głośno… Sam pożegnała ich oboje, z daleka pomachała Teal'cowi oraz Cameronowi, którzy grali w ping-ponga w pokoju rekreacyjnym i poszła się odmeldować.
- Powodzenia i do szybkiego zobaczenia, pułkownik Carter.- powiedział tylko Hank i oddał salut, jaki zgodnie z regulaminem do niego skierowała.
- Dziękuję, sir!- odparła Samantha i piętnaście minut później sadowiła się w SUV-ie, który miał ją zawieźć do bazy Peterson. Kiedy samolot zaczął kołować, spojrzała przez okno i wymamrotała na modłę Jacka:
- A więc, do Oz, Dorotko!
Tak… Mimo, że od dawna osobno, jego wpływ na nią pozostawał niezmienny i musiała przyznać, że nie chciałaby inaczej. Jack ją odmienił, ukształtował i udoskonalił, chociaż nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Dzięki niemu stała się lepszym człowiekiem i zdecydowanie lepszym żołnierzem, a co najzabawniejsze (i generał pewnie by się przeraził, gdyby to usłyszał), stała się także lepszym naukowcem. Jack O'Neill, który zawsze stronił od nauki niczym diabeł od święconej wody, uczynił z niej lepszego badacza przez to tylko, że konsekwentnie przypominał jej, iż nie wszystko musi być zawsze skomplikowane, a prostota bywa najlepszym wyjściem i najlepszą odpowiedzią. Ironia losu, prawda? Człowiek, który gardził nauką, był jej niewątpliwym geniuszem…
Pogrążona w rozmyślaniach, nawet nie zauważyła, kiedy się zdrzemnęła. Dopiero lekki dotyk na jej ramieniu przywrócił ją do rzeczywistości, gdy młody porucznik poinformował ją, że za kilka minut wylądują w Strefie 51.
- No dobra…- pomyślała, zapinając pasy.- Czas chwycić byka za rogi i dowiedzieć się, czemu mnie tu ściągnęli. Mam nadzieję, że chociaż było warto…- dokończyła w myślach i niedługo potem już stała na płycie lotniska, uprzejmie witana przez jednego z kolegów- oficerów oraz naukowca, którego jeszcze nie znała.
- Pułkownik Carter! To honor i przyjemność!- mamrotał dr Morris.- Witamy w Strefie 51. Niecierpliwie oczekiwaliśmy pani przybycia!
- Dziękuję, doktorze, lecz chciałabym się dowiedzieć, dlaczego tu jestem.- odparła rzeczowo.
- Och, pułkownik Carter! To ważne odkrycie! Sama to pani zrozumie, gdy wejdziemy do środka!- zapewnił podekscytowany.
- Więc, na co czekamy?- zapytała „jackowym" tonem, który podziałał natychmiast, bo chwilę potem była już w windzie, która opuszczała ją w głąb jednego z najbardziej strzeżonych ośrodków badawczych na świecie.
TBC
