A/N: Fik-zlepek z treści randomowych. Swoje powstanie zawdzięcza Marasme, która obejrzawszy amv o fantazyjnym tytule ''Kurogane Crashed Fai's Wedding'' (tak, tak) poczęła dość... hm, entuzjastycznie nakłaniać mnie do stworzenia takiegoż opowiadania. Plus doszły do tego przypadkowe wątki poboczne, jak np ten wspomniany saksofon... W każdym razie fik jest stary (i randomowy, czy już o tym wspominałam?) - ma ponad pół roku, jest nieukończony, no i należy do Marasme, jako że był pisany z myślą o niej.

Jeśli nie przeszkadzają Wam postaci, którym nie wiadomo o co tak właściwie chodzi, ogólna naiwność i fabuła naciągnięta niczym guma w majtach to zapraszam. A, i jeszcze flashacki we flashbackach. Haha.

Ostrzeżenia? Dużo slangu, trochę wulgaryzmów. I zmienione imiona bliźniaczek, czyli (spojler? i to podwójny!) tutaj Freya to Elda, a Elda to Freya. Bo tak. Z Yuuiego zrezygnowałam, bo to już byłaby bliźniacza przesada.

Za ewentualne błędy merytoryczne i literówki przepraszam.


Poprawił krawat, krzywiąc się niemiłosiernie do swego odbicia w lustrze.

Wyglądał jak palant i czuł się jak palant. Żałosny palant.

Kurogane nie podobał się żaden aspekt zaistniałej sytuacji.

Nie podobała mu się niewygodna, wyjściowa koszula, ani pasujący do niej krawat w kolorze starego złota. Krawat był bardzo elegancki, wprawiał w zachwyt mamę Kurogane, czyli spełniał wszystkie kryteria, aby wzbudzać w młodym mężczyźnie dość ambiwalentne odczucia.

Ale najbardziej nie podobał się Kurogane fakt, iż te wszystkie te przygotowania służą wyjściu do kościoła. Na ślub.

I nie chodziło o samą uroczystość… ale o to, kto będzie brał w niej udział.

Jeszcze raz zerknął do lustra, mierząc się długim, krytycznym spojrzeniem. Grafitowe spodnie w kant, beżowa koszula w prążki, pasujący krawat. Grafitowa marynarka z poszetką (co to, do cholery? na co to komu? skąd to matka wynalazła?) czekała na wieszaku, by dopełnić strój.

…żałosne.

Szybkie spojrzenie na zegarek na ręce. Pięć minut do wyjścia, jeśli chce spokojnie, bez gnania na złamany kark dojechać na czas do kościoła.

Musnął komórkę tkwiącą w kieszeni spodni, dusząc w sobie chęć sprawdzenia, czy przez ostatnie dwie minuty nie pojawiły się nowe nieodebrane połączenia, czy maile.

Kurogane – ze świecą szukać drugiego takiego idioty. Do ostatniej chwili wierzył… wierzy, że stanie się cud. Większość dzisiejszego poranka spędził na wpatrywaniu się w milczącą komórkę, w oczekiwaniu na wiadomość, telefon, sygnał, cokolwiek od tego… tego gnojka. Że ten gnojek jednak zmienił zdanie… może coś zrozumiał… albo po prostu pieprznął się w głowę i stracił pamięć. Niemal każde rozwiązanie byłoby dobre, żeby tylko… ech.

I gówno.

Jeszcze miał tupet zapraszać Kurogane na swój wieczór kawalerski! Takiego wała!

Kurogane wolał schlać się w samotności.

…żałosne. Zdecydowanie żałosne.

I nagle Kurogane doznał olśnienia.

Na ślub też nie pójdę, doszedł do wniosku z chłodną pewnością co do słuszności podjętej decyzji.

Nie będzie uczestniczył w tej farsie, która nie przyniesie mu niczego innego, prócz mdlącego żalu i poczucia niesprawiedliwości.

Nie potrzebuje towarzystwa, muzyki i drogich alkoholi, żeby… ta, znów uchlać się z rozpaczy.

Właśnie tak, pieprzony głupek nawet nie zauważy nieobecności jednego z licznych gości.

Szarpnął za krawat. Trochę zbyt gwałtownie, bo zamiast rozluźnić wiązanie krawatu, zacisnął je jeszcze mocniej wokół szyi. Uśmiechnął się psychopatycznie do lustra. O tak, desperata z pętlą na szyi. Ubaw po pachy, nic tylko umrzeć ze śmiechu.

- Nie możesz poradzić sobie z krawatem?

Matka tak jak zwykle zupełnie niepostrzeżenie, ostrożnie wyjrzała zza na wpół uchylonych drzwi pokoju.

- A… Nie, to tylko… napad wisielczego humoru, powiedzmy – odrzekł wykrętnie Kurogane.

- Mogę? Poprawię ci go – kobieta postąpiła kilka kroków w głąb pokoju.

- Nie trzeba – już bez problemu ściągnął krawat i rzucił niedbale za siebie.

Przysiadł na łóżku, obok zmiętego krawatu i szybko rozpiął koszulę, zamieniając ją na gładki, granatowy T-shirt. Pozbył się sztywnych spodni na rzecz wytartych dżinsów. Nie zapomniał przerzucić komórki z kieszeni do kieszeni.

Rodzicielka przyglądała się tej prędkiej zmianie ubioru w milczeniu.

- Kurogane, tak nie można – odezwała się w końcu - Przecież Fai… Sprawisz mu ogromną przykrość, na pewno zdajesz sobie z tego sprawę.

- Wiem co robię. Mam swoje powodu, żeby nie uczestniczyć… w tym wszystkim

Pochwycił futerał i wyszedł szybko na przedpokój, mijając osłupiałą kobietę. Mama podreptała w ślad za nim.

- Ale… ale zaproszenie – napomknęła cicho, mnąc w dłoniach kremową kopertę.

Kurogane zauważył, że mimowolnie zadrżała jej broda. Rany, musiała być naprawdę niemile zaskoczona i zdezorientowana, skoro chwytała się takich bzdur jak nic nieznaczący kawałek papieru.

- Zrób z nim co chcesz: wyrzuć, zachowaj na pamiątkę – machnął lekceważąco ręką, po czym złapał za klamkę – Idę na spacer, wrócę niedługo… Nie martw się.

Później jej to wszystko wyjaśni… Może wyjaśni. Najpierw musi dojść do ładu sam ze sobą.

Och, świetnie. Ledwo przekroczył próg i już musiał natknąć się na kolejną przeszkodę!

- Idziesz na ślub w takim stroju? – zagrzmiał ojciec – Piwsko wybiło ci ostatki komórek mózgowych?!

- …nie idę na żaden ślub – wymamrotał, spuszczając głowę i wymijając starszego mężczyznę.

Całe szczęście, ojciec zostawił Kurogane w spokoju i skupił całą uwagę na żonie, która zaczęła tłumaczyć mu coś cichym głosem.

Znaleźć stałą pracę, wynająć kawalerkę, wyprowadzić się, mieszkać samemu, myślał gniewnie.

Mieć wreszcie spokój i pewność, że nikt nie będzie dodatkowo dokładał swoich trzech groszy do osobistych problemów Kurogane.

Czuł się trochę tak, jakby przeżywał z opóźnieniem nastoletni bunt. W ciągu ostatnich kilku miesięcy trudno było mu dogadać się z rodzicami. To wszystko wina tego kretyna. Przez niego odczuwał tę cholerną bezsilność i frustrację, która przekładała się na zepsute relacje z najbliższymi.


Ulokował się na ławce przy jednej z bardziej uczęszczanych ulic. Z braku lepszych zajęć śledził apatycznym wzrokiem tłum spieszących się ludzi. Myśli uparcie wciąż powracały do jednego tematu. Szlag go trafi, jeśli natychmiast nie wymaże gęby pieprzonego gnojka z wyobraźni!

Sięgnął do futerału po stary, dobry, sprawdzony sposób na przygnębienie.

Rozłożył saksofon, przytwierdził ustnik i stroik. Założył pasek na szyi i zaczerpnął głęboko tchu, skupiając się tylko na ciężarze spoczywającym w dłoniach.

Dźwięk, który wydobył się z głębi instrumentu przywodził na myśl zakatarzoną kozę.

- Co jest…? – burknął do siebie.

Wstał na równe nogi i przyjął Poprawną Postawę, przez którą w przeszłości regularnie obrywał w ucho od swojego nauczyciela. Przebiegł palcami po klawiszach, jeszcze raz poprawił ustnik. W porządku. Oddech wyregulowany…ba, wyćwiczony do znudzenia przez wszystkie lata nauki i codziennej praktyki. Przymknął oczy…

…i znów zakatarzona koza.

- Do jasnej cholery, o co ci chodzi?!

Kilka głów przechodniów obróciło głowy w stronę wrzeszczącego bruneta.

Poczerwieniał z irytacji i wstydu. Świetnie, nie tylko drze się na środku ulicy… Drze się na środku ulicy do instrumentu, jakby ten miał Kurogane udzielić odpowiedzi.

Z namysłem pogładził złotą, chłodną powierzchnię saksofonu. Przecież wczoraj porządnie go wyczyścił… więc w czym problem?

A, że niby na instrumencie odbija się nastrój muzyka?

Jasne…

- I ty przeciwko mnie, hę? – mruknął już cichym głosem.

Elegancko ubrana pani w średnim wieku uśmiechnęła się przyjaźnie do Kurogane, kładąc monetę na futerale.

Pokręcił głową.

- Nie jestem jakimś tam ulicznym grajkiem… - powiedział w stronę kobiety, która z powrotem dołączyła do nurtu ludzi - Mam swój honor, wie pani?

Chyba go nie usłyszała. No trudno.

Schował monetę do kieszeni. Po chwili, tknięty myślą, wyjął wszystkie drobniaki zalegające w kieszeniach i zważył je w dłoni.

Powinno wystarczyć…


Piwo było obrzydliwe. Zbyt obrzydliwe nawet jak na taniego sikacza, smakowało zupełnie jak skwaśniałe. Dzisiaj nic nie układało się tak jak powinno. Nawet alkohol musiał dodatkowo uprzykrzać Kurogane życie.

Przechylił powoli butelkę. Spieniony płyn wsiąkł w wydeptaną, pokrytą pyłem ziemię.

Komórka zawibrowała w kieszeni.

Przez pośpiech omal nie wyrwał sobie w dżinsach dziurę. Kiedy wreszcie wydobył telefon i otworzył klapkę…

- Ach – stwierdził apatycznie.

Dzwonił „Idiota z Osaki".

Sorata Arisugawa był człowiekiem, którego ścieżka życiowa cyklicznie splatała się z losami Kurogane. Natknęli się na siebie w szkole podstawowej, a potem tak się jakoś wszystko rozegrało, że Sorata już na stałe zajął posadkę „upierdliwego przyjaciela z dzieciństwa".

Przez chwilę rozważał odrzucenie połączenia. Oczywistym było to po co idiota dzwoni.

Nie no, papla z Osaki nie jest niczemu winien. W dodatku przeżywa ten ślub całą swą prostolinijną duszą, co dał odczuć Kurogane w ciągu ostatniego tygodnia. Drużba chrzaniony.

- Ta? – burknął, dając przyjacielowi wyraźnie do zrozumienia, że nie ma ochoty na przydługie dyskusje.

- Szczonku, dojeżdżasz już?! – w ucho Kurogane ryknął głos naznaczony ciężkim akcentem.

- Nie, tak właściwie…

- To lepiej się pospiesz! Człowieku, w życiu nie widziałem tylu ludzi naraz w jednym miejscu! Nawet na jesiennej wyprzedaży cukinii!

Wydurniał się, żeby rozładować napiętą atmosferę. Ot, mały nawyk Osakijczyka, o dziwo wcale nie tak irytujący, jak mogłoby się zdawać. Do uszu Kurogane dobiegł cichy, nieco wymuszony śmiech, który nie należał do Soraty.

Cholera, poznałby ten głos nawet wśród setek innych...

Dobra, trzeba kończyć tę rozmowę, zanim w pięknym stylu uda mu się wpaść w kolejnego melancholijnego doła.

- E, Kuro, jesteś tam? Stoisz w korku, czy jak?

- Tak. Nie. Ugh… Posłuchaj mnie uważnie.

- No? – Sorata spoważniał. Niesamowite jak szybko potrafił rozeznać się w nastroju innych. Empatyczny idiota z Osaki.

- Nie przyjadę. Ale nie mów mu o tym… proszę – dodał po chwili wahania - Wyłączam telefon, więc nie dzwoń więcej. Na razie.

- Poczeka-

Przerwał połączenie, nie pozwalając Soracie dokończyć.

I załatwione. Włączy komórkę jutro, może pojutrze, kiedy poczuje się gotów, by zmierzyć się z nieciekawą rzeczywistością.


- Ach, więc tutaj się zabunkrowałeś…

Kurogane obrzucił nieproszonego gościa, który właśnie lawirował w labiryncie stert cegieł i spróchniałych mebli, jednym ze swoich najskuteczniejszych chłodnych spojrzeń.

- Mógłbyś chociaż odpisać na maila. Byłem u ciebie i nie zastałem nikogo. A potem obszedłem chyba z tuzin pubów i tyle samo budek z makaronem - Fai potoczył wzrokiem po nieciekawej scenerii – No tak, powinien tu zajrzeć w pierwszej kolejności.

Murowana ruina, niegdyś niewielka wytwórnia (czego? tego już nikt nie był pewien) obecnie skupiała, szczególnie wieczorami, grupy młodzieży maści wszelakiej, w tym amatorów tanich trunków i fanów spontanicznych ognisk niezupełnie-pod-chmurką.

Kurogane ulokował się na malowniczej kupce gruzu otoczonej wianuszkiem pustych butelek.

- Czego chcesz? Poprawić ci z drugiej strony? – warknął.

Flourite spochmurniał natychmiast. Nieświadomie musnął czubkami palców lewy policzek. Ech, niepotrzebnie na nowo odkopują ten nieprzyjemny dla nich obu incydent sprzed dwóch miesięcy. Kurogane pożałował, że uderzył Faia natychmiast po zadanym ciosie. Ale, cholera, jeszcze nigdy nikt tak mocno nie wyprowadził go z równowagi. Tamtego wieczoru Flourite pobił rekord w byciu bezmyślnym, wkurwiającym debilem. Pijany w sztok, szarpał się, przeklinał i za nic nie chciał wsiąść do zamówionej przez Kurogane taksówki. Cios padł zaraz po tym, jak Fai nierozważnie opisał swojego trzeźwego towarzysza jako „ślepego, egocentrycznego dupka". Nie należy zważać na słowa pijanego głąba, ale… to zabolało, do diaska. Akurat od Faia, nieważne czy trzeźwego, czy nie, takich obelg słyszeć nie chciał. Zareagował półświadomie, dał się sprowokować. Piętrzące się niewypowiedziane żale odnalazły ujście w odruchu równie krótkim, co mgnienie oka.

Przez sekundkę wypełnioną czystym przerażeniem i poczuciem winy Kurogane był absolutnie pewien, że przez brak samokontroli, przez jego własną głupotę, Flourite wyląduje w szpitalu ze złamanym nosem albo przemieszczeniem żuchwy.

Nie.

Fai starł z brody strużkę krwi, która wypłynęła z jego rozciętej wargi. Wyrwał się z uścisku drugiego mężczyzny, racząc przy tym Kurogane spojrzeniem zupełnie przytomnym i porażająco bolesnym. Flourite wsiadł do taksówki, nie racząc przyjaciela ani jednym słowem skargi, nawet najmniejszą inwektywą, czy pomrukiem niedowierzania.

Spoglądał wtedy za odjeżdżającym pojazdem, będąc pewnym, że jeden cios wymazał całe poczucie zaufania, które między sobą zbudowali. To koniec ich przyjaźni, koniec… wszystkiego.

Wyrzuty sumienia bełtały myśli i nie pozwalały Kurogane zasnąć przez kilkanaście nocy z rzędu. Pomimo tego postanowił, że nie wyciągnie rękę na zgodę jako pierwszy.

Czekanie było utrapieniem i systematycznie zabijało wszelką nadzieję, że jeszcze może być tak jak dawniej.

A jednak, doczekał się.

Fai WRESZCIE pofatygował się, aby zakończyć spór.

A teraz blondyn tylko machnął dłonią na nieprzyjemne wspomnienia i wysilił się na gorzki uśmieszek.

- Nie wracajmy do tego, dobra, Kuro-rin?

Wyjął ze skórzanego plecaka („…który pewnie kosztował tyle, co dobra używana trąbka", cynizm Kurogane nie mógł darować sobie tej niemej uwagi) sporą butlę wykonaną z mlecznego szkła.

Na jej widok Kurogane przełknął ślinę i szybko uciekł spojrzeniem w bok, udając, iż butla jest dla niego równie interesująca, co pobliski dość paskudny krzak wyrosły między pęknięciami w betonie.

- Przyszedłem wypić za zgodę. I porozmawiać, tak szczerze. Od serca.

- Szkoda odmówić dobrego sake – burknął obojętnie Kurogane - Chociaż łyskaczem też bym nie pogardził.

Wyciągnął rękę w kierunku Faia, który w odpowiedzi wygiął usta w uśmiechu.


Apatycznie otarł twarz dłonią i powiódł niewidzącym wzrokiem po sklepowej wystawie. Chyba nie powinien stać jak ten słup soli pod sklepem, w dodatku z butelką (cóż z tego, że pustą?) piwa w łapie, jeśli nie chce, aby miejscowi koneserzy zobaczyli w nim materiał na bratnią duszę.

Niewiele myśląc, nie zastanawiając się nad celem obranej drogi, ruszył przed siebie. Butelka została pod sklepem, mając za jedyne towarzystwo papierosowe pety.


A więc pogadali szczerze. Choć była to szczerość o wyraźnienia zaznaczonych granicach. Niektóre zagadnienia Fai dyplomatycznie omijał. Sam Kurogane nie miał wcale ochoty podejmować tematu filigranowej śliczności. Najważniejsze, że jej tu nie było.

Rany, kiedy po raz ostatni mógł pogadać z głupkiem w cztery oczy…? Stulecia temu.

Wprawdzie Flourite wspomniał, że na wieść o ich „scysji" ślicznotka straszliwie się zmartwiła i poczęła truć Faiowi o tym, że POWINIEN pogodzić się ze swoim przyjacielem. Przez myśl bruneta przeszło przykre przypuszczenie, że być może kretyn przyszedł tu tylko dlatego, iż mała nie dawała mu żyć. Baby potrafią być uparte.

Myśl rozpłynęła się w oparach znakomitego sake i zwyczajowej gadce Faia.

Spoglądał spod przymkniętych powiek na profil blondasa. Fai posiadał iście apollińskie rysy twarzy, które brutalnie kontraktowały z obskurnym, obdrapanym tłem fabryki.

Fai nie pasował do miejsc takich jak to.

A jego krewniacy padliby trupem na wiadomość, że ich ukochany kuzyn, bratanek, wnuk upija się z jakimś podejrzanym elementem o wątpliwych ambicjach muzycznych w rumowisku, które w każdej chwili grozi zawaleniem.

Czy wizja rodziny Flourite'a i pozycji, jaką owa rodzina zajmowała mogła popsuć tę przyjemny towarzysko-alkoholowy relaks…?

Mogła.

Potrzeba więcej sake!

Zabrał butelkę z rąk blondyna i wziął spory łyk mętnego płynu.

Fai tymczasem zajął się oklepywaniem leżącego obok pokrowca w sobie tylko wiadomym celu. Kurogane, eufemistyczne rzecz ujmując nie lubił, gdy inni próbowali dotykać Jego Saksofon. Oklepywanie pokrowca zaliczało się już do sfery „Nie dotykaj tego, zapluty gnoju!". Flourite jako jedyny spoza najbliższej rodziny posiadał przywilej gmerania przy pokrowcu, wyjmowania, obmacywania instrumentu i jego części. Na szczęście, nigdy nie pytał, czy może spróbować na nim zagrać, bo – niebiosa świadkiem - Kurogane chyba by mu na to pozwolił…

Fai rozumiał muzykę. Jeśli pamięć Kurogane nie myliła, w dzieciństwie głupol miał przyjemność doświadczyć nauki gry na pianinie i wiolonczeli.

Jednak tym, co robiło u Kurogane największe pozytywne wrażenie nie były wcale teoretyczne podstawy, których mógłby nauczyć się pierwszy lepszy debil.

Fai nie tylko rozumiał, ale czuł i kochał muzykę całym sobą.

Pilnował grafiku Kurogane, łażąc na niemal każde muzyczne zdarzenie, w którym brunet miał wziąć udział. Nieważne, czy te pożal się boże występy Kurogane i jemu podobnych młodych debiutantów odbywały się klimatycznym wnętrzu klubu jazzowego, czy ciasnej, wypełnionej oparami alkoholu spelunce. Fai był i słuchał. Często sam, nad plastikowym kubkiem po piwie, czasem w towarzystwie przysypiającego z nudów Soraty. Kurogane wystarczyła sama świadomość jego obecności, gdzieś tam w kącie zadymionej knajpy. Nigdy nie patrzył na głupola, gdy nadchodziła jego kolej na występ. Widok chudych wywijających entuzjastycznie ramion oraz szerokiego, serdecznego wyszczerzu na Faiowej gębie skutecznie zaburzyłyby harmonię i skupienie wymagane przy grze. Najważniejsze, że sama myśl o Faiu nadawała muzyce Kurogane zupełnie nowe, lepsze brzmienie.

Oględziny pokrowca na krótko odciągnęły Flourite'a od wiercenia się i marudzenia na niewygodę. A czego on oczekiwał kupy przeróżnego śmiecia, na którym zgodnie, we dwóch zalegli? Miękkości jedwabiu?

Taa, z daleka musieli wyglądać naprawdę ciekawie. Dwa młode zblazowane po trochu ćpuny, po trochu akoholicy. Albo – o, to lepsze - targana namiętnością parka, która ukrywa swój grzeszny romans przed ludzkim wzrokiem.

Kurogane czuł, że lewituje gdzieś pomiędzy jednym scenariuszem, a drugim. Czuł się także kompletnie, dokumentnie nawalony, mimo że butli nie ubyło nawet połowy jej zawartości, a Fai nie odpuścił ani jednej swojej kolejki.

Flourite'owi udało się podnieść standardy chwilowego zakwaterowania – upchnął własną bluzę między swoją głowę, a chropowatą ścianę, o którą się opierał. Zauważył dość nietrzeźwe, ale wciąż badawcze spojrzenie Kurogane i zagadnął uszczypliwie:

- Mama nie nauczyła cię, że nieładnie się tak gapić?

W ramach riposty brunet zdobył się tylko na łagodne, podejrzanie ciche mamrotanie.

Boże, jak on straszliwie tęsknił za tym pieprzonym idiotą przez ostatnie tygodnie.

Brakowało mu tych lamerskich, idiotycznych żartów, w których specjalizował się Fai, jego przypadkowej paplaniny, tej intensywnej gestykulacji, tak niebezpiecznej dla oczu postronnego i wreszcie tych zupełnie zwyczajnych spotkań, po których Kurogane z niezrozumiałych powodów czuł się szczęśliwszym i bardziej zrównoważonym człowiekiem.

I tych chytrych, prześmiewczych spojrzeń rzucanych spod gęstej firanki rzęs… I zapachu idealnie słomkowych włosów, bo odkąd Kurogane pamiętał Fai używał wciąż tego samego szamponu i…

Przestań. Przestań myśleć jak jakiś stuknięty stalker, nakazał sobie w duchu.

Półprzytomnie – przypomnijmy, że pijany człowiek nie wie co robi, a Kurogane tkwił w upartym przekonaniu, ze wszystko to, co czyni jest wyłącznie winą jego nietrzeźwego stanu – strzepnął niewidzialny okruch z ramienia Faia i z głębokim namysłem zaczął skubać paznokciami kołnierz jego kraciastej koszuli.

- Napisałem coś dla ciebie. Piosenkę. Em, nie piosenkę, to brzmi idiotycznie. Melodię. To znaczy, próbowałem, bo… jeszcze nigdy… ygh.

O. No pięknie. To było do przewidzenia, że po pijaku poruszy ten temat.

Dawno, dawno temu, kiedy znajomość Faia i Kurogane była świeża, wręcz zielona, blondas rzucił w żartach prośbę. Teraz na pewno już o niej nie pamiętał. Kurogane zapamiętał, wryła się w jego pamięć, gdyż w czarnym łbie do tej pory nie mieściło się nawet przypuszczenie, że ktoś może próbować – nawet żartobliwie, ale jednak bezczelnie – wyłudzić od muzyka napisanie kawałka przeznaczonego specjalnie dla swojej własnej, szanownej osoby. Utwory dedykowane, pisane z myślą o kimś były wyjątkowymi prezentami… a nie jakimiś wyrobami rzemieślniczymi, które powstawały, ot tak, od ręki: szybko, sucho i beznamiętnie.

Flourite spiął się odrobinę, zaskoczony dziwnym dotykiem i bełkotliwą, rwaną przemową Kurogane.

- Hm, melodię? Ale… um, jaką?

- No więc, nie jest specjalnie dobra, bo jak już mówiłem nigdy wcześniej nie miałem okazji, żeby pisać… dla kogoś.

PRZESTAŃ.

Ale to była prawda! Nie potrafił pisać nut. Improwizacje, wariacje utworów klasyków… jasne, czemu nie, to Kurogane pasowało.

Fai słuchał nie przerywając.

- Nie ma tytułu. W dodatku nie jest skończona, ale myślę, że potrzeba niewiele… Wystarczy tylko jeden mały impuls, rozumiesz, żeby ją dopełnić. Zamknąć całość. Żeby ten kawałek stał się zupełnie twój, dla ciebie… ode mnie.

PRZESTAŃ, TY ŻAŁOSNY DURNIU.

Cholera, wykrztusił z siebie zaledwie kilka zdań i zdążył się zasapać. Nienawidził się za ten infantylny, podekscytowany ton, który słyszał w swoim głosie. Radość i lęk, zupełnie jak dzieciak, który pokazuje nauczycielowi swój rysunek i spodziewa się pochwał, a jednocześnie obawia się dorosłego osądu.

Inna sprawa, że oto nastał się cud i pomimo tętna huczącego w uszach Kurogane czuł się względnie trzeźwy. Gdzieś z tyłu głowy, na granicy słuchu pojawiło się nawet urocze, błogie ćwierkanie ptaszków.

Miejsce nie należało do szczególnie klimatycznych, ale… cóż, trudno, wyglądało na to, że zapyziała ruina stanie się sceną, na której Kurogane wyrzuci z siebie wszystko to, co zalegało w nim od miesięcy… albo i lat? W każdym razie, już zbyt długo, by funkcjonować przy bliskiej obecności Faia zupełnie normalnie, bez niestabilności hormonalnej.

Wzdrygnął się, gdy Flourite odezwał się nagle.

- Nie szkodzi, że jest nieskończona. To bardzo miłe, zaskoczyłeś mnie, Kuro-sama.

Kiwnął ochoczo głową - no pewnie, że miłe! Może to wydawać się nieprawdopodobne, ale Kurogane bywa zdolny do miłych rzeczy. Tylko… Fai wcale nie wyglądał ani na zaskoczonego, ani na zadowolonego. Raczej na nieobecnego, skupionego na własnych myślach człowieka, który automatycznie formułuje puste uprzejmości, gdy zajdzie taka potrzeba.

Nigdy wcześniej tak bardzo nie marzył o tym, aby móc zobaczyć, co dzieje się pod tą rozczochraną, jasną czupryną.

Dobra, nie ma na co czekać.

Sięgnął za Faia (starając się nie myśleć o tym, że wierzch jego lewej dłoni opiera się o ciepłą, szorstką materię dżinsów głupola) po saksofon. Zagra dla niego to swoje pierwsze, tfu, dzieło życiowe, co pewno wyjdzie fatalnie, bo ręce trzęsą mu się jak w delirium, a potem co ma być, to będzie. Powie Faiowi o tym całym swoim bałaganie emocjonalnym, o wszystkim, co w sobie tłumił… i niech reszta świata, w tym i rumowisko, i paskudny krzak idą się pieprzyć. W końcu nie jest blondasowi obojętny, więc może… może się uda. Kurogane podjął decyzję: w tej sytuacji, choć raz w życiu będzie optymistą.

Zaskoczył go mocny ucisk na ramieniu – Flourite usadził go z powrotem na miejscu i uśmiechnął się przepraszająco.

- Chciałaś zagrać. Ale odłóżmy to na później, Kuro-tan… Bo ja też mam ci coś do powiedzenia. Coś bardzo ważnego, o czym powinienem ci powiedzieć na samym wstępie, zanim zaczęliśmy… no sam wiesz… - Fai zamachał nerwowo na opróżnioną w połowie flachę.

A Kurogane nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Ćwierkanie ptaszków nasiliło się, pojawiła się też sugestia wyimaginowanej rzewnej muzyczki płynącej z tych najbardziej tajemniczych głębin umysłu. Mdliło go od tej wewnętrznej euforii; to wszystko było tak piekielnie niewłaściwe i żenujące… tak piekielnie cudowne. Ostatkiem sił woli powstrzymywał się od objęcia tego głupiego, najsłodszego kretyna i całowania go do nieprzytomności.

Nie, niech mówi. Faiowi także na pewno nie jest łatwo, sądząc po jego zaciętej, zdeterminowanej minie.

W filmach sceny rozpoczynające się od „Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego." nigdy, ale to nigdy nie kończyły się tym, co bohater chciałby usłyszeć. Ale to nie był film, więc…


Raany, na co on tak właściwie wtedy liczył? Co mu przyszło do głowy?

Może to i lepiej, że wszystko rozegrało się tak, a nie inaczej? A gdyby tak Kurogane już do końca życia pozostał takim rozmemłanym, idiotycznie uśmiechniętym durniem? No cóż, obecnie też czuł się durniem. Zranionym, odrzuconym i wściekłym na siebie oraz na cały świat durniem.

Odetchnął ciężko.

Saksofon trwał bezpiecznie zamknięty w swoim przybrudzonym od pyłu gniazdku, podparty o kolano Kurogane.

Oparł łokcie o barierkę mostu, wgapiając się w zgniłą zieleń dna rzeki. Pod powierzchnią wody poruszały się opieszale ciemne sylwetki ryb. Ponad nimi śmigały szafirowe kreseczki ważek, które uczyniły w rosnących nad brzegiem rzeki chaszczach swoją bazę wypadową i strzegły jej ze zdumiewającą zawziętością.

Kurogane wzniósł oczu ku niebu, które nie kalała najmniejsza nawet chmurka.

Idealna pogoda. W sam raz na idealną ceremonię ślubną; na celebrację początków idealnej miłości aż po życia kres.

Nawiedziło go znajome, urocze-inaczej uczucie, polegające na tym, iż żołądek postanawiał podjechać Kurogane do gardła.

- Powtórka z rozrywki? Nie ma mowy – mruknął, biorąc głęboki oddech, aby uspokoić nadchodzące mdłości.


- Chodzi o to… Gdyby nie ta nasza kłótnia… - Fai odchrząknął – Przepraszam, już przechodzę do rzeczy. Jestem zaręczony z Freyą. Od… och, prawie dwóch miesięcy.

Coś wewnątrz Kurogane ryknęło śmiechem.

To żart.

Czekał, aż sam Flourite potwierdzi jego przypuszczenie i przyzna się do kolejnego, tym razem wyjątkowo niesmacznego dowcipu, który w założeniu miał wprowadzić Kurogane w konsternację.

Ale Fai mówił dalej, nieświadomie wyłamując sobie palce.

- To wynikło dość nieoczekiwanie. Znasz tę całą gadkę? O ustatkowaniu się, wejściu w dorosłe życie z kobietą u boku… „Na co będziesz czekać? Aż się dziewczyna zestarzeje?" i temu podobne…

Gdyby rzeczywistość docierała do Kurogane nieco wyraźniej i ostrzej, a nie jak przez ścianę wody, to może zauważyłby, że Flourite… mu się tłumaczy.

- Te ostatnie tygodnie były szalone! Tak szybko zleciały, tyle się działo, że niekiedy miałem wrażenie, że nie dotyczą mnie, tylko kogoś innego…

- Kiedy ślub?

- No właśnie, o tym chciałem ci powiedzieć… Kościelny za kolejne… um, dwa miesiące – Fai opuścił głowę Dwa miesiące i dwanaście dni, licząc od dzisiaj. Och, zapomniałem wziąć zaproszenia.

- To szybko.

- Uhm, nawet zbyt szybko, bo zdaniem m-mojej… zdaniem Freyi… – Fai urwał niespodziewanie, śledząc wzrokiem poczynania drugiego mężczyzny.

Kurogane podniósł się, zupełnie spokojnym krokiem dotarł do kąta z paskudnym krzakiem, oparł się rękami o murowaną ścianę… i zwymiotował.

No, teraz to na pewno wyrzucił z siebie wszystko. Znakomity żart, wręcz doskonały.

- Ech, nie takiej reakcji oczekiwałem, Kuro-sama – Fai wysilił się na prztyczek i szybko podszedł do Kurogane. Wcisnął mu do rąk paczkę chusteczek.

- Już, już. Spokojnie. Zaraz minie – powiedział, uspokajająco gładząc bruneta po plecach – Cholera, może ten alkohol był przeterminowany? A może jadłeś dziś coś nieświeżego?

Kurogane oderwał się od ściany, Fai nie zwlekając, pospieszył za nim.

Wspaniale, nogi Kurogane postanowiły dołączyć do drżących dłoni. Wnętrze nosa piekło jak diabli, żołądek skurczył się do rozmiarów suszonego jabłka.

- Zbladłeś, Kuro-tan. Kręci ci się w głowie?

Zaprzeczył słabo i wypłukał usta jedynym dostępnym napojem, czyli sake. Okropność.

- Pójdę do domu – wychrypiał, odsuwając Faia od siebie.

- Odprowadzę cię!

- Nie, nie trzeba.

- Ale… Przepraszam, że dręczę cię teraz, kiedy tak źle się czujesz, ale potrzebuję twojej rady. Sam nie wiem, czy postąpiłem właściwie… Mam wrażenie, że trochę… tak jakby ustąpiłem rodzinie – wypalił prędko Flourite.

- To nerwy. Stres w związku podjęciem ważnej decyzji – powiedział, starając się przybrać zwykły, stoicki ton głosu.

- Stres… no cóż, możliwe. Kocham Freyę, ale nie jestem pewien-

I znów ten bolesny skurcz. Mimowolnie zgiął się w pół. Nie powinno tak być… Powinna boleć pierś, a nie żołądek, który wyczyniał jakieś dzikie, chore harce.

- Odprowadzę cię, naprawdę źle wyglądasz – oświadczył blondyn.

- Poradzę sobie sam… Serio.

Ten skończony kretyn nie mógł zdawać sobie sprawy jak bardzo nieodpowiednie i bolesne byłyby w tej chwili jego troska i współczucie.

- Wcale mi się to nie podoba, Kuro-myu. Ale nie będę się z tobą spierał – Fai skrzywił się i podał swojemu towarzyszowi zapomniany futerał – W najbliższym tygodniu będę zajęty, ale zadzwonię do ciebie dziś wieczorem. I pojutrze, gdy znajdę chwilkę, dobra? I umówimy się jakoś, żebym mógł podrzucić ci to zaproszenie…

Kurogane przystanął w miejscu, ogarnięty dziwną melancholią.

Tak jak się spodziewał samo patrzenie w błękitne oczyska było torturą. Nigdy nie przyznałby tego na głos, ale Fai… Fai był perfekcyjny. Kurogane brakowało porównań. Anioły… Anioły mogły Faiowi buty sznurować, o!

- Wiem, że nie przepadasz za byciem w centrum zainteresowania, poza tym nie chciałem obciążać cię kolejnymi obowiązkami, więc zrezygnowałem z proponowania ci roli drużby. Sora się zgodził, mam nadzieję, że sobie poradzi…

Myśl, która nie należała zupełnie do Kurogane wyraziła ogromne zdumienie, że plotkara z Osaki raz w życiu trzymał gębę na kłódkę i nie przybiegł do swego burkliwego kumpla z radosną ślubną rewelacją. Dzięki bogu, bo gdyby Kurogane dowiedział się o ślubie Faia od kogoś innego niż sam Fai… To ten ktoś chyba straciłby kilka zębów.

A teraz – podszeptywała melancholia - powinien chyba jakoś się z tym głupolem pożegnać, nie? I powiedzieć mu coś, co Fai mógłby zapamiętać. Pożegnać się jakoś… symbolicznie. Żeby móc potem wracać do tego pożegnania z uporem masochisty.

Taa, Fai na pewno marzy o pocałunku z kompletnie złamanym, zarzyganym i śmierdzącym wińskiem facetem. W najlepszym wypadku Kurogane dostałby za taką próbę tylko po pysku… Głupek miał całkiem niezły prawy sierpowy.

Poczuł, że wilgotnieją mu oczy. Och. Obejdzie się bez pożegnania. Dzisiejszy dzień i tak już nie może być gorszy.

- Kuro-sama? Słuchasz mnie? – spytał z wahaniem Fai.

- Zadzwonisz, spoko. Sorata będzie drużbą - na pewno się jełop cieszy co najmniej jakby wygrał w totka. Wszystko zrozumiałem. To ja już pójdę. Trzymaj się, głupolu.

Czuł i myślał niewiele opuszczając fabryczne pobojowisko.

Wciąż miał mdłości, wciąż trzymało się go odrealnione niedowierzanie.

To było niesprawiedliwe. Mała zbyt szybko i zbyt łatwo odnalazła swoje miejsce przy Faiu. Miała wszystko to, czego nie miał Kurogane: elegancję i delikatność, nieprzeciętną urodę, wykształcenie, dobrze zapowiadającą się przyszłość, poparcie licznych Flourite'ów… I najważniejsze: miłość Faia.

kurewsko niesprawiedliwe.


Przykra sprawa. Pierwsze poważne… hm, tak właściwie jedyne rozczarowanie miłosne w życiu Kurogane miało już na zawsze kojarzyć się przede wszystkim z kwaśnym posmakiem własnych soków trawiennych w ustach. Mało romantyczne.

Zszedł z mostu i powlókł się wąską alejką, nie zważając na mijających go przechodniów, rowerzystów i całą resztę sobotniego tałałajstwa.

Fai nie zadzwonił ani tamtego wieczoru, ani dwa dni później. Zadzwonił po tygodniu od fizjologicznego uzewnętrznienia się Kurogane.

Jak zwykle gadał o kompletnych głupotach i co chwilę wybuchał do słuchawki szczerym, perlistym śmiechem. Słysząc ten śmiech brunet także mimowolnie się uśmiechał, zapominając o całym rozżaleniu, które towarzyszyło mu od tygodnia.

I tak priorytetowy dla Kurogane temat został zapomniany.

Rozważał wyznanie na odległość. Listu kretynowi przecież nie napisze, bez przesady... Mail z krótkim „kocham cię" raczej nie klasyfikował się do wiadomości, które należy brać zupełnie na poważnie. Szczególnie, gdy nadawcą jest introwertyczny choleryk.

Wyznanie na odległość odpadało.

Po kolejnym tygodniu od ostatniej telefonicznej rozmowy to Fai wysłał maila: że jest właśnie w pobliżu domu Kurogane i jeśli Kurogane nie ma nic do roboty, to chciałby z nim pogadać. I podrzucić to pierdzielone zaproszenie. Kurogane miał co robić. Zmierzał właśnie na spotkanie, na którym miał przedyskutować szczegóły tyczące się odwalania roli żywego tła muzycznego na jakiejś tam prywatnej rocznicy… czy pogrzebie? Co za różnica. Spotkanie oczywiście odwołał. Był artystą, wolnym duchem, miał prawo do małych fanaberii. Zresztą chałturzyć może zawsze, za to z Faiem niekoniecznie zawsze będzie mógł się spotkać. A więc jako że odgrywał w tej historii rolę skończonego durnia, niemal pobiegł na wyznaczone przez blondasa miejsce.

Fai zapomniał uściślić, że na miasto wywiał go obowiązek zrobienia zakupów. I to w towarzystwie swojej przyszłej żony i przyszłej teściowej.

Było już za późno, by Kurogane mógł się wycofać, więc otrzymał zaproszenie i wybąkał gratulacje, cudem unikając przy tym wiązanki przekleństw. A potem we czworo wylądowali w całkiem przyjemnej kawiarni.

Kurogane nie był ślepy. Widział, że mała wyraźnie się go obawia, pomimo tego, że spotkali się już wcześniej nie raz i nie dwa. Urodził się z taką fizjonomią i posturą, nic nie mógł na to poradzić. Nie będzie silił się na sztuczne grzeczności i nie będzie udawał kogoś, kim nie jest, tylko po to, aby akurat jej zrobić przyjemność…

Zresztą jej matka też nie wyglądała na zachwyconą obecnością Kurogane. Tyle że kryła się lepiej niż mała. Najgorzej wyszedł na tym wszystkim głupol. Wiercił się na kawiarnianym krześle, uśmiechał się zbyt szeroko, by można było uznać jego mimikę za naturalną i co pewien czas wpychał łokieć w bok Kurogane, aby ten pamiętał, że nie powinien rzucać w takim towarzystwie swoich Złowrogich Spojrzeń.

Po godzinie, która była chyba najdłuższą i najbardziej drętwą godziną w życiu saksofonisty, Flourite przeprosił swoje damskie towarzystwo i odprowadził Kurogane kawałek. Nastąpiła chwila konsternacji, kiedy to Fai szedł przy Kurogane bez słowa, a Kurogane posyłał mu ukradkowe spojrzenia i zastanawiał, czy chwila jest odpowiednia.

Nim się zdecydował, na twarz Flourite'a wpłynął zawiedziony, cierpki uśmiech. Mruknął niejasną zbitkę, która zabrzmiała jak „dzięki-przepraszam-muszę-wracać", odwrócił się na pięcie i pomachał brunetowi na pożegnanie.

I znów Kurogane powlókł się do domu, nie oglądając się nawet za siebie.

W gruncie rzeczy Kurogane zasługiwał na swój los. Był nie tylko durniem, ale i frajerem. Potrafił tylko ozłocić Faia w swoich żałosnych fantazjach. Jakie to miało znaczenie, skoro nie zrobił praktycznie nic, aby raz na zawsze rozwiać wszelkie wątpliwości i niedopowiedzenia, które systematycznie narastały między nim a głupolem?

Nie pozwolił mi zagrać, nie miałem już więcej okazji, żeby mu wszystko powiedzieć, usprawiedliwił się w myślach.

Bzdura, miałeś setki okazji, odparował nieznany Kurogane upierdliwy głosik.

Już po zapoznaniu się z faktem oświadczyn przeprowadził w swej wyobraźni dziesiątki rozmów z Faiem na temat jego ożenku. Zwykle zaczynały się one od zgoła kumpelskiej rady: „Nie powinieneś się z nią żenić.". „Dlaczego?", pytał ten wyimaginowany Fai, nieodmiennie przykro zaskoczony.

Bo…

I tutaj rodziły się najróżniejsze wersje:

„Ona cię skrzywdzi" – pierwsze wierutne kłamstwo. Mała była ucieleśnieniem dziecięcej niewinności i różanej delikatności. I była przy tym nieprawdopodobnie naturalna. Totalnie autentyczna. Skąd się brały takie nieskażone złem świata jednostki? - tego Kurogane nie wiedział.

„Nie pasujecie do siebie." – fanfary, ściema roku! Pasowali do siebie jak… jak… jak pianka do cappuccino, jak trampki do dresu! Nawet imiona mieli na tę samą literę, kurwa!

„Ze mną powinieneś się ożenić, nie z nią!" – argument doskonały, to na pewno przechyliłoby szalę na korzyść Kurogane, gdyby cała ich trójka wciąż nosiła kolorowe worki na buty i chodziła do jednego przedszkola.

Przyznaj się. Stchórzyłeś. Zwlekałeś zbyt długo. Masz teraz za swoje.

Ścisnął mocniej uchwyt pokrowca, nieświadomie zaciskając gniewnie usta.

Stawka była zbyt wysoka, by tak po prostu uraczyć niespodziewającego się niczego Faia dosadnym wyznaniem miłosnym. Przyjaźń przestała wystarczać, ale bez tej przyjaźni, bez Flourite'a życie Kurogane stałoby się mdłe i nijakie.

Wciąż masz szansę, wciąż możesz spróbować.

Za późno, kretyn już wybrał. Wybrał ślicznotkę.

Bo nie pozostawiłeś mu żadnego wyboru.

Ach, więc żeni się z tą małą, bo jest skrycie zakochany w Kurogane. No tak, to ma zajebisty sens.

…i z kim tak właściwie Kurogane toczy tę dyskusję?

- Już raz narobiłem sobie nadziei. Wystarczy – syknął, zezując na saksofon kryjący się w futerale.

Frajer. Idź się schlać, to na pewno pomoże.

Jasna cholera, to początki schizofrenii! Ześwirował z rozpaczy, to się zdarza. Zupa emocjonalna warzyła się, warzyła się, aż w końcu poczęła kipieć. I ten głosik jest tego wynikiem. Kurogane zaczął rozmawiać ze swoim najwierniejszym towarzyszem. Z saksofonem.

Co tam, jak szaleć, to szaleć.

- Więc niby co mam robić? – westchnął, zatrzymując się w pół kroku.

Spróbuj do niego dotrzeć. Wywrzeszcz mu w twarz co czujesz. Co ci szkodzi?

Hm, tak właściwie… Lepiej żałować, że się spróbowało i poległo w tej próbie niż żałować, że nic się nie zrobiło. Tak…?

Rozejrzał się mimowolnie.

Ten kościół będzie… w którą tak właściwie stronę?

Zerknął na zegarek. Uroczystość zaczęła się niecały kwadrans temu.

Zdążysz. Na ostatnią chwilę będzie dramatyczniej.

Zarzucił futerał na ramię. Był przyjemnie ciężki i nadawał całej sytuacji odpowiedniego psychodelicznego charakteru.

Przyspieszył kroku.

Wkrótce pędził, ile sił w nogach jak na durnia, desperata i świra w jednym przystało.