Kto odgadnie moje inspiracje, temu stawiam piwo ; )
Rozdział pierwszy
W Clawsland
"You can't think of dying when the bottle's your best friend"
- Skid Row, "18 and life"
W Clawsland miałem dużo roboty i lubiłem to. Zazwyczaj padał tam deszcz i wtedy na drodze robiło się takie błoto, że nie można było przejść, a poza tym wszędzie walały się pety i pływały takie wielkie kałuże wymiocin, jednak nawet to nie mogło zepsuć mi humoru. Jeśli człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego, to chyba do niczego nie przyzwyczaja się bardziej, niż do tego specyficznego smrodu uliczek Clawsland.
Spałem na strychu budynku o wdzięcznej nazwie Hearse - lubiliśmy myśleć wtedy, że takie to poetyckie, a poza tym Hearse naprawdę okazał się dla niektórych z nas właśnie tym, karawanem, wiozącym wszystko, co z nas zostało, w ostatnią podróż na ostatni przystanek - i czasem myślałem, że niczego więcej nie potrzebuję od życia. W Hearse nie mieli łóżek, a deski podłogi wibrowały od puszczanej na cały regulator muzyki, ale nic nie podobało mi się bardziej niż te zatęchłe, zapuszczone piekło, które wtedy stanowiło mój dom.
Szpon, który nadzorował Orszak Żałobny, jako jedyny wiedział, kim jestem i nie przejmował się tym. Z czasem wszystkim spadło ciśnienie, nawet Najeżonemu Spiky'emu, który co prawda nigdy mnie nie lubił, ale jednak spędzał ze mną te dwadzieścia, dwadzieścia parę godzin na dobę i doskonale wiedział, że nie możemy mieć wiecznie na pieńku, bo się kiedyś pozabijamy. Co nie znaczy, że nie dałem mu kilka razy w mordę. On za to mierzył we mnie pistoletem i raz nawet nacisnął spust, trzymając lufę tuż przy mojej skroni. Magazynek okazał się pusty i zaraz przeszliśmy nad tym do porządku dziennego, jednak do dzisiaj pamiętam te jego zasrane oczy, które stanowiły najlepszy dowód na to, że Spiky w końcu zwariował. Takiego spojrzenia nie widziałem nawet u Ricky'ego, a to, moi drodzy, znaczy bardzo wiele.
Podziwiałem Ricky'ego, to fakt. Ale Ricky był kompletnie pieprznięty i to też jest fakt, niestety. Wayne mawiał kiedyś, że Ricky uciekł z psychiatryka, ale Wayne to stary bajarz i nie wierzyłem mu.
Teraz widzę, że z każdym z nas było coś nie tak, nawet z Bachem, który przecież, zdawało się, zachował tyle ogłady, że bez problemu mógł stać na Bramie i nawet wychodził do ludzi. Było tak: słyszałeś o Clawsland, marzyłeś o Clawsland, kombinowałeś, jak trafić do Clawsland, ale kiedy w końcu tam byłeś, spotykałeś kogoś takiego jak Bach i niczego już nie mogłeś być pewny.
Bach słuchał Skid Row, stąd ksywa, ale wyglądał trochę jak męska wersja Hermiony. Nie chodziło nawet o te ich kręcone włosy czy ugrzeczniony sposób ubierania się. I tylko w oczach chłopaka było coś, co sprawiało, że żaden z nas nie dał się zwieść jego ukochanym dopasowanym sweterkom czy kobiecym dłoniom.
Ale, jak mówiłem, każdy z nas miał swoje piekło i wszyscy nie mogliśmy spać. I właśnie dlatego wylądowaliśmy w Clawsland. W miejscu, którym zawsze mieliśmy coś do roboty.
Było nas wielu. Po brudnych, zatęchłych, rozmiękłych od błota uliczkach wałęsało się bez mała kilkadziesiąt osób. Miasteczko przypominało labirynt; gęsta sieć budynków zbudowanych z szarego kamienia ciągnęła się na całą długość boiska futbolowego, zanim w końcu wpadała w niewielki, pokryty kostką brukową plac. I tak, jak niegdyś wszystkie drogi prowadziły do Rzymu, tak w Clawsland wszystkie alejki kończyły się na Hearse.
Karawan nie wyglądał jakoś nadzwyczaj imponująco. Te okna, które nie były wybite, nieszczelnie zabito deskami, na podniszczonych parapetach nie stały kwiatki, a za drzwi frontowe robił ten śmieszny kawałek materiału, uginający się po ciężarem wiecznie wpadającego do środka deszczu. Można powiedzieć, że mieszkałem tam, i cholernie fascynowało mnie dzielenie przestrzeni z podobnymi włóczęgami, uciekinierami i drobnymi złodziejaszkami jak ja.
Spaliśmy, gdzie się dało. Tylko na mojej podłodze zwykło nocować jakieś piętnaście, czasem dwadzieścia osób. Większość była ze świata, tak przynajmniej ich określaliśmy. Wpadali, żeby się zabawić, przeżyć kilka dni na dobrowolnym wygnaniu w miejscu, gdzie nie obowiązywało prawo własności... ani żadne inne prawo, jeśli już o tym mowa. Niektórzy załatwiali interesy, szukając ludzi, którzy nie mieli nic do stracenia i przy tym wydawali się wystarczająco szaleni, by zrezygnować z czegoś, co ciotka Petunia nazywała cywilizowanymi warunkami do życia, a co dla nas stanowiło zbędny balast.
Ze ścian strychu odłaził tynk, więc nabazgrane na nich napisy stanowiły jeden, wielki bełkot. Od posłania tego starego skurczybyka, Wayne'a, dzieliło mnie wyłącznie zdanie: TRZEBA MI PŁYNĄĆ, PŁYNĄĆ, PŁYNĄĆ, które niedawno zadedykował mi Ricky. Był wtedy w TYM nastroju i nie do końca wiedziałem, co ma na myśli.
Przed snem Wayne zwykł grać na harmonijce ustnej, z którą się nie rozstawał. Ja, Bach, Szpon, Ricky i jeszcze paru chłopaków słuchaliśmy opowieści starego wygi, popijając alkohol, który zawsze wynajdował nie wiadomo skąd, i paląc wszystko, co było pod ręką. Ogień zapalniczki wwiercał się w zmarszczki na twarzy faceta i nadawał jego oczom taki dziki, ostry wyraz, który później nawiedzał mnie w snach.
Jednak nie kładliśmy się często. Ja w tamtym czasie miałem koszmary o Syriuszu, jego kuzynce, którą prawie zabiłem... i, oczywiście, o Dursleyach. Bach, jak wiedziałem, przeżył swój własny koszmar i często krzyczał przez sen. Rzygał, kiedy się budził, dlatego kazaliśmy mu kłaść się pod oknem. Ricky cierpiał na bezsenność, co, jeśli się zastanowić, idealnie do niego pasowało. Wayne bełkotał coś o swojej córeczce, Lauren, i tylko Spike zdawał się móc zasnąć. Myślę jednak, że wiem, dlaczego Najeżony poddał się duchowi Clawsland i razem z nami funkcjonował na prawach zombie.
Myślę, że zżerały go wyrzuty sumienia.
To był faktycznie kawał bydlaka i nie bronię go. Nie sprawiał dobrego wrażenia; zwykle niewiele mówił, ale nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy sięgnie po broń. Nazywał nas Wakacyjnymi, bo nie rzuciliśmy szkoły jak on, ale pracował u naszego boku, srał u naszego boku i w pewnym sensie należał do rodziny.
Spike zginął w sierpniu. Chłopaki mówili, że dostał, czego chciał, ale ja wiedziałem, że było w nim coś, co wszyscy zignorowaliśmy, i kiedy stałem nad jego grobem - pochowaliśmy go tam, w miasteczku, na prowizorycznym cmentarzu porośniętym najbardziej obrzydliwym zielskiem, jakie w życiu widziałem - czułem się trochę jak morderca.
No cóż. Clawsland było szkołą życia.
On oblał.
