Harry Potter trafił do skrzydła szpitalnego. Bo bolał go brzuch. Bo objadł się czekoladą. Bo tak często mdlał, a Lupin, który miał czekoladę, zawsze był w pobliżu.
Nie jego wina. Nie Harry'ego wina. No nie jego wina, że co chwila mdlał przez Dementorów.
A czy Lupina wina?
Raczej też nie... Więc może czekolady, może łakomstwa... nie, nie i jeszcze raz nie! Jakby to Olivander ujął.
Harry nie miał pojęcia, kto zawinił i cały ten galimatias myślowy sprawił, że rozbolał go łeb. Żałował, że nie wziął ze sobą piwa. Szkoda, że nie było z nim Rona. Ten na pewno jakoś dałby radę przemycić trochę „alko". Zawsze w tych swoich za dużych swetrach. Wszystko w nich mieścił. Normalnie cały glob, by tam upchnął.
Gdyby oczywiście chciał.
A może w sumie wina tkwiła w tym, że Harry specjalnie pakował się w zimne paliczki Dementorów, aby zaraz po tym mógł uratować go Lupin, dzielnie szeleszcząc opakowaniem czekolady. Bardzo dobrej, powoli rozpływającej się w ustach. Powolna rozkosz.
Im wolniej się czekolada rozpływa, tym lepsza jakościowo!
Coś skrobało na zewnątrz...
Harry przeszedł z leżenia do siadu, zaburczało mu w brzuchu, ogólnie coś tam mu się zakotłowało, soki zmieszane z toksynami pewnie, i tak zabolało, że aż zgiął się w poły.
Natychmiast się spocił, a skrobanie stawało się coraz wyraźniejsze. Jakby coś lazło po ścianie na dworze.
Wytoczył się z pościeli i zataczając z bólu podszedł do okna, zza którego zdawały się dobiegać niepokojące odgłosy. Okno otworzył, drugą ręką obłapując się za bebechy.
Gdy spojrzał w dół, ujrzał rzecz zaiste przedziwną.
Jego opasły kuzyn wspinał się do niego po linie, przecinając przestwór nocy. Miotał nim wiatr, ale Dudley z przestankami pokonywał sukcesywnie kolejne metry. Drogę przyświecał mu Księżyc. Dawał nieźle, bo do pełni dzieliły go dwa może trzy dni.
Chłopiec z blizną oparł się na łokciach o parapet, zaś na dłoniach wsparł podbródek. Trochę po to, ażeby zawadiacko przywitać kuzynka, trochę też po to, gdyż zgięcia tułowia uśmierzało nieco ból, który z każdą chwilą i tak słabł.
W końcu pulchna twarz zamajaczyła mu przed oczyma. Dudley zaszczebiotał:
– Harry, nie mogę wracać do domu, nie wiem, gdzie mam iść, przenocuj mnie!
– Niby czemu nie możesz, Duds... co jest?
– Rodzice oszaleli, nie wrócę, nie wrócę...!
Rozkleił się, Harry miał dosyć, więc wciągnął salceson do skrzydła szpitalnego i pozwolił mu się na klęczkach wypłakać.
Położył się znowu do wyra, wycieńczony i spocony przez nieżyt żołądka. Dudziaczek, jak tylko oddał już ze swego wnętrza ostatnią łzę, zaczął gramolić się do jego łóżka.
– Dudley, co ty robisz?
– Boję się...
Harry go odepchnął i wskazał łóżko obok.
– Kładź się tam, Duds. Spoko, tu będziesz na pewno bezpieczny. To jest Hogwart, stary. Hogwart rządzi.
Parsknął śmiechem, chyba dlatego że przypomniał sobie o Dementorach.
Kuzyn usłuchał. Niebawem Potter ujrzał jego plecy, a niedługo po tym rozległo się chrapanie.
Plecy miarowo rosły, po czym powracały do pierwotnych rozmiarów, niczym wielki potwór sapiący na dnie oceanu.
Chłopiec z blizną ułożył się na plecach i splótł ręce za głową.
Hm, może naprawdę przesadzał z czekoladą... A może jednak to Lupina wina...
Choć może jednak to...
Do skrzydła szpitalnego wpadł Snape z siekierą. Pomimo ciemności Harry wiedział, że to nauczyciel eliksirów, bo choć zajmował łóżko oddalone od drzwi wejściowych, to nawet tutaj na jego facjatę spadło trochę tłuszczu. A wiedział, że miał siekierę, gdyż jej ostrze błysnęło w łunie księżyca wpadającej przez jedno z okien.
Rzecz jasna nic fizycznie na jego twarzyczkę nie spadło, jeśli już – to mentalnie. Bowiem długi włos jegomościa, który tu wparował, aż ociekał tłuszczem – tak mocno, że zdawał on tryskać na wszystkie strony i to na kilometry.
Severus pewnym krokiem zbliżył się do śpiącego Dudleya. Przyjrzał mu się chwilę, chyba coś wyszeptał. Podniósł siekierę i...
– Hej, co chce pan zrobić mojemu kuzynowi?! – Harry wstał, zadając pytanie, na które znał odpowiedź.
Snape przestraszył się niespodziewanego przybysza. Stracił rezon całkowicie i pozwolił, by odchylona do tyłu siekiera przeważyła go. Po wywrotce natychmiast podniósł się do kucek i chwycił ponownie za siekierę.
– Potter! – syknął. – Minus dwadzieścia punktów dla Gryffindoru! Nie powinieneś być czasem w dormitorium? Co ty robisz o tej porze w skrzydle szpitalnym?!
– Jestem tutaj przez nieżyt żołądka, profesorze – oddał szybki respons, starając się w łożył w wypowiedź jak najmniej szacunku dla osoby swego rozmówcy. – Ja osobiście chciałem spać dzisiaj w „Dormi" – kontynuował, z każdym wyrazem pozwalając sobie na coraz więcej buńczuczności – ale pani Poomfrey powiedziała, żebym lepiej...
– Pani Pomfrey, pani Sromfrey! – zachrypiał Snape. – Dość gadania, Potter. Twój kuzyn jest Powiernikiem, przybywam, ażeby go unicestwić. Nie będę tobie nic tłuma...
CZYŁ!
Na ostatnią sylabę znienacka powstał na wyprostowane nogi i zamachnął się ostrzem na głowę Dudziaczka przebywającego obecnie gdzieś w lepkim zakątku krainy sennych marzeń, z którego tak łatwo się nie da wydostać na świat przytomnych.
Harry zamarł, jego procesy myślowe ruszyły jak z kopyta.
Chciał obronić kuzyna, a zwłaszcza chciał jakoś uszkodzić Snape'a. Nie miał jednak przy sobie nic, nic czym mógłby go zranić, nie miał żadnej broni, nawet różdżka tkwiła gdzieś teraz zawinięta bezładnie w pościeli. A różdżką, którą Harry miał zawsze pod ręką, to obecnie akurat nic konstruktywnego by nie zdziałał.
Żeby zdążyć powstrzymać atak Severusa, musiałby mieć coś tuż pod ręką.
Zaraz... chyba, jeśli dobrze pamiętał...
