Autorka wyraziła zgodę na tłumaczenie.

Link do oryginału znajduje się na moim profilu.


WPROWADZENIE

Isidore Lucien Ducasse powiedział kiedyś: „Czy kamień może wyzwolić się spod władzy sił grawitacji? Niemożliwe. Tak samo jak niemożliwe jest, by zło zawarło sojusz z dobrem".

Mogę polemizować z pierwszym stwierdzeniem, ale z drugim zgadzam się całkowicie.

Życie charakteryzuje się istnieniem wyraźnych granic. Zadawszy pytanie, uzyskamy na nie odpowiedź. Wszystko wydaje się jasne: dobro, zło, piękno, brzydota, życie, śmierć, miłość, nienawiść...

Kiedy miałam siedem lat, poprosiłam brata, żeby wyjaśnił mi, skąd się bierze zło. Dlaczego podła wiedźma próbowała zabić Śnieżkę? Dlaczego niedobry wilk chciał zjeść Czerwonego Kapturka? Czemu macocha Kopciuszka traktowała ją aż tak okrutnie?

On tylko wzruszył ramionami i odparł: — Gdy ludzie są nieszczęśliwi, chcą, żeby inni też tacy byli, aby nie cierpieć w samotności.

Może właśnie to zasługuje na miano najczystszego uczucia, jakiego doświadcza człowiek — strach przed samotnością. Przed niezrozumieniem. Lęk przed niepodołaniem zadaniom postawionym nam przez innych.

Nigdy nie potrafiłam się dopasować. Nigdy nie przynależałam do żadnego miejsca. W znacznym stopniu przyczynili się do tego moi bracia, przez których średnio co dwa, trzy lata przeprowadzamy się do nowego miasta. Na początku próbowałam wyciągnąć od nich powód takiego zachowania, lecz jakiś czas temu skapitulowałam.

Ale o czym to ja mówiłam? Ach, racja. Granice. To one definiują naszą osobowość. Określają, do czego jesteśmy zdolni się posunąć, a czego nigdy nie ośmielilibyśmy się zrobić; jak wiele możemy osiągnąć albo jak wiele stracić.

Tylko co wtedy, kiedy na twojej drodze staną osoby, które zechcą przekroczyć wszystkie granice, jakie udało ci się nakreślić? I co, jeśli ty nie masz nic przeciwko temu?

Zawsze trzymałam się scenariusza gry. Zawsze bawiłam się zgodnie z narzuconymi mi regułami, nie ważąc się ich złamać.

Aż do momentu, gdy skosztowałam zakazanego owocu.

Cóż mogę rzec na swoją obronę? Nie jestem przecież panią swoich zmysłów, więc nie mogę czuć się winna.


~ I ~

Aby odnaleźć drogę powrotną do chatki drwala, Jaś rzucał na ziemię okruszki chleba. „W ten sposób, Małgosiu, dotrzemy razem do domu. Bo zgubienie właściwego szlaku to najstraszniejsza rzecz, jaka może nam się przytrafić".

Ale co wtedy, jeśli nie masz żadnego domu, który mógłbyś odnaleźć? Co zrobisz, nagle zorientowawszy się, że twym jedynym domem stała się droga, na której się zgubiłeś? Nadal będziesz niósł ze sobą okruszki chleba? Czy zostawisz je w miejscu jakiegoś postoju, mając nadzieję, że pomogą komuś innemu odszukać jego dom?

— No dalej, dziecinko, głowa do góry! — odezwał się znienacka Michael, mierzwiąc mi włosy, przez co dłoń, w której trzymałam długopis, przesunęła się gwałtownie na bok. Zerknąwszy na krzywą linię, maźniętą niechcący pod ostatnim zdaniem, zmarszczyłam brwi i zaczęłam doprowadzać fryzurę do porządku.

— Nie cierpię, kiedy to robisz, Mike!

— Wiem.

Westchnęłam i zatrzasnęłam zeszyt, po czym oparłam głowę o szybę samochodowego okna, obserwując zmieniające się za nim otoczenie.

— Popatrz na to z jaśniejszej strony...

— Tak, wiem. Nowi znajomi, nowy pokój, nowa szkoła — przerwałam mu ze zniecierpliwieniem. Powtarzał tę przemowę już od dziesięciu lat. Poza tym nie byłam teraz w nastroju na wysłuchiwanie jakichkolwiek pocieszeń.

— I nowy początek — dodał, nie spuszczając wzroku z jezdni.

To nie tak, że zupełnie nie podobała mi się perspektywa rozpoczęcia wszystkiego z czystym kontem. Po prostu nie dokończyłam jeszcze starego „nowego" początku.

Z roztargnieniem obracałam w palcach mój naszyjnik, aż w końcu pogrążyłam się w gorzkich rozmyślaniach.

Przeprowadzaliśmy się. Znowu.

Już w tej chwili wiedziałam niemalże na pewno, że i w tym mieście nie uda mi się zawrzeć nowych przyjaźni. Dlaczego? No cóż. Primo: nie zaliczałam się do najbardziej towarzyskich osób na świecie. Secundo: ludzie jakoś szczególnie nie łaknęli mojego towarzystwa. Kiedy się denerwowałam, z moich ust płynął rwący potok słów — niekoniecznie układających się w logiczną całość — który z każdą kolejną minutą zakłopotania przybierał na sile. I tak mówiłam, mówiłam, stresując się coraz bardziej i bardziej, i stresowałam się, mówiąc i mówiąc, i mówiąc... Widzicie? Właśnie o to mi chodzi.

Zresztą, jaki jest sens w zaprzyjaźnianiu się z kimś, skoro za rok lub dwa znowu będziesz w drodze do kolejnego miasta?

Westchnąwszy cicho, upiłam łyk swojej coli.

— Jak sądzisz, jeszcze żyją? — zapytał Mike, mając na myśli naszych dwóch braci, którzy jechali z tyłu w drugim aucie. Obróciłam głowę, żeby zbadać sytuację.

— Nazwij mnie wariatką, ale mogłabym przysiąc, że Will próbuje zabić Daniela za pomocą tuby „pringlesów"... — mruknęłam. Roześmiał się.

— No cóż, na dłuższych trasach Willy ma tendencję do popadania w złość — zachichotał. — Hej, pamiętasz, jak kiedyś postanowił nauczyć się prowadzić? Miałaś wtedy chyba z osiem lat. Zabrał mnie i ciebie na przejażdżkę, a potem wylądowaliśmy na drzewie.

Uśmiechnęłam się na wspomnienie wyrazów ich twarzy.

— Ciekawe, czy Dan kiedykolwiek nam to wybaczy. Naprawdę lubił tamten wóz.

— Prawdopodobnie kochał go bardziej niż nas — stwierdził Michael i teraz to ja się zaśmiałam. — Widzisz? — dodał z uśmiechem. — To wcale nie było takie trudne, prawda? — Popatrzyłam na niego. — Lubię twój śmiech. Przypomina mi śmiech mamy.

Moja wesołość nieco przygasła. — Nigdy wcześniej o tym nie wspomniałeś.

— Więc wspominam teraz — odparł, patrząc prosto przed siebie.

Nie zdążyłam zbyt dobrze poznać mamy. Taty również. Oboje zmarli, kiedy miałam pięć lat. Po ich śmierci wraz z braćmi zamieszkaliśmy u wuja, ale po jakimś czasie nagle się stamtąd wyprowadziliśmy.

Pomimo usilnych starań nie potrafiłam sobie przypomnieć brzmienia jej śmiechu, jednak świadomość odziedziczenia po niej czegoś charakterystycznego spowodowała, że kąciki moich ust uniosły się lekko ku górze.

— Więc... — odezwałam się po chwili, odchrząknąwszy — jeszcze raz: jak nazywa się to miasto, do którego jedziemy?

— Mystic Falls — usłyszałam w odpowiedzi i pokiwałam powoli głową.

— Mystic Falls... — powtórzyłam szeptem. — No to... Witaj, Mystic Falls!

Mike uśmiechnął się od ucha do ucha. — I witajcie mieszkające tam dziewczyny!

— Fuj, Michael! Jestem twoją siostrą!

Przewrócił oczami. — No to co? Przecież dobrze wiesz, że nie zamierzam spędzić życia samotnie.

— Czasem chciałabym, żeby było inaczej — powiedziałam z sarkazmem. Pokazał mi język.

— Ale nie jest. Swoją drogą, najwyższy czas, aby staruszek Dan się ustatkował. Niech weźmie ślub i ma dzieci, zanim kompletnie się zestarzeje.

Wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu. — Mike, on skończył dopiero dwadzieścia sześć lat. — I czyniło go to najstarszym z naszej czwórki. Następny w kolejności był Michael, lat dwadzieścia cztery, potem o rok młodszy Will, a na szarym końcu ja z siedemnastoma przeżytymi wiosnami.

— Na zewnątrz. W środku stuknęła mu co najmniej pięćdziesiątka.

— Po prostu jest dojrzały!

— Jest staaaaary... — zawył Mike. — Hej, może w Mystic Falls spotka wreszcie tę swoją „wybrankę serca", co? Czy jak tam się teraz mówi...

— Tak, jasne — prychnęłam. — Tylko ciągle zapominasz o jednej rzeczy: jeżeli już, to najpewniej mnie przydarzy się coś niezwykłego.

Zerknął na mnie z ukosa. — Tak? A niby dlaczego?

— No wiesz, nastoletnia dziewczyna, przeprowadzka, nowe miasto. Wszystkie książki się tak zaczynają. A potem następuje wielkie bum — wyjaśniłam. Chociaż... Zgodnie z tym tokiem rozumowania moje życie powinno się zmienić już z piętnaście razy, no ale...

— Teoria łatwa do obalenia.

— Czemu?

— Harry Potter miał jedenaście lat, kiedy dostał list z Hogwartu.

— Ale ja mówię o dziewczynach.

— No a ta... jego koleżanka? Jak jej tam?

— Hermiona.

— Widzisz? Ona też miała jedenaście lat, gdy jej świat został wywrócony do góry nogami. Ty jesteś na to trochę za stara.

— Ale Arwen spotkała miłość swojego życia w wieku dwóch tysięcy siedmiuset lat!

Westchnął. — Nie da się z tobą normalnie podyskutować.

Spróbowałam wyprostować nogi. — A z tobą nie da się żyć — mruknęłam, kiedy zgasił silnik.

— Jesteśmy na miejscu — oznajmił i wyszedł na zewnątrz. Odetchnąwszy głęboko, przygryzłam wargę i odpięłam pas, po czym poszłam w jego ślady.

— Nigdy więcej nie wsiądę do samochodu z tym dupkiem! — zawołał Will, trzasnąwszy drzwiami auta, z którego dopiero co wypadł jak burza. Dan przewrócił oczami.

— Och, czyżby moje marzenia w końcu miały się spełnić?

— Uważaj, tuba „pringlesów" nadal leży na siedzeniu...

— Wiesz co? Mam świetny pomysł, gdzie mógłbym ją wsadzić — zadrwił Dan i odwrócił się w moją stronę. — I jak, siostrzyczko, wszystko w porządku?

Skinęłam głową. — Jasne — zapewniłam z uśmiechem, spoglądając na budynek stojący przed nami. — Hej, wybraliście całkiem fajny dom.

Gdy znaleźliśmy się przy drzwiach, Dan wyjął z kieszeni klucze i podał mi je, mówiąc: — Panie przodem.

Zaśmiałam się. — W porządku.

Uporawszy się z zamkiem, przekroczyłam próg jako pierwsza.

Wnętrze sprawiało wrażenie... przytulnego. Nie mogłam jednak pozwolić sobie na zbytnie przywiązanie do tego miejsca. Inaczej ciężko będzie je opuścić, kiedy nadejdzie na to pora.

To samo tyczyło się potencjalnych przyjaciół. Całego miasta. I wszystkiego innego w moim życiu.

Pokręciłam delikatnie głową.

— Gdzie mam się ulokować?

— Pokój na piętrze, drugie drzwi! — zawołał z podwórka Dan, udawszy się po nasze bagaże.

Pokonałam schody i bez trudu znalazłam rzeczony pokój, a następnie wzięłam głęboki oddech i weszłam do środka. Za oknem rozciągał się bardzo ładny widok, a samo pomieszczenie określiłabym jako przestronne i dobrze oświetlone.

Dotknęłam dłonią szafy i odsunęłam szufladę biurka. To było takie dziwne. Albo raczej ja poczułam się dziwnie, robiąc to. Jak intruz. Jak ktoś obcy, kogo nikt tu nie zaprosił.

Zawsze mi się wydawało, że czyjeś mieszkanie to takie... intymne miejsce. Poprzedni właściciele tego domu żyli w nim przez jakiś czas. Płakali, pracowali, cieszyli się, kochali... Inna dziewczyna trzymała w tej szafie swoje rzeczy, gapiła się na sufit po przebudzeniu, marzyła, śniła...

W poprzednich domach zostawiałam po sobie pewne ślady, coś jakby niewidzialne blizny, a potem oddawałam je kompletnie nieznajomym ludziom. Czy oni czuli się podobnie jak ja teraz, gdy wchodzili do pokojów, które nazywałam kiedyś swoimi?

— Nic ci nie jest? — usłyszałam znienacka głos Willa i podskoczyłam jak oparzona.

— Nie — zaprzeczyłam po chwili zastanowienia, przełknąwszy ślinę. — I nic mi nie będzie. Nikomu z nas nic nie będzie. Tak jak zwykle.

~o~o~