Wiem, długo kazałam na siebie czekać z następną częścią. Zorientowałam się właśnie, że minął rok, odkąd powstała jedna ze scenek z tej części, więc chyba najwyższy czas się ogarnąć i zacząć publikować. Jestem niestety wciąż w trakcie uzupełniania dziur w tym tekście, a dodatkowo w czasie sesji, więc w najbliższym czasie nie mogę obiecać rozdziałów częściej niż raz na tydzień chyba że czas cudem dopisze, albo będę miała totalnego niechcieja do nauki

Akcja toczy się jakieś trzy miesiące po "Powrocie do życia".


Prolog

Więc czego potrzebujesz?

- Ciebie.

Ile razy Sherlock przypominał sobie tamtą rozmowę, zastanawiał się, czy Molly naprawdę wiedziała, na co się decyduje i o co go prosi. Spędził długie godziny, rozważając motywy jej działania. Obiecała mu, że nie będzie wymagała od niego żadnego zaangażowania ani odpowiedzialności. Chciała jednej konkretnej rzeczy, dalej zamierzała radzić sobie sama.

Zaskoczyła go wtedy zdolnością do chłodnej kalkulacji i racjonalnością. Spodziewałby się po niej raczej bardzo emocjonalnego podejścia do tematu, więc właśnie logiczne argumenty przekonały go, że Molly wie, co robi, że przemyślała decyzję, zanim zwróciła się do niego z prośbą.

I Sherlock się zgodził. Molly uratowała mu życie, a to zobowiązywało. Sama prośba natomiast była na tyle niecodzienna, że zaintrygowała Sherlocka wystarczająco, by się zaangażował, choć normalnie nawet by o tym nie pomyślał. Przysługa za przysługę, tak to potraktował.

A teraz, po dwóch latach, mógł zaobserwować, co z tego wyrosło.

Dosłownie.

To, co wyrosło, Molly mogłaby pewnie opisywać bez końca, tak się cieszyła. Sherlockowi natomiast wystarczyłoby jedno słowo. Dziecko. Jego zdaniem zawierał się w nim cały chaos, jaki zapanował w mieszkaniu Molly. Detektyw dodałby może jeszcze kilka określeń, jak głośne, marudne czy wścibskie, ale starał się tego nie robić. Gdy kiedyś skomentował zachowanie malucha, wyraźnie sprawił Molly przykrość. A w końcu to była jej decyzja i jej sprawa. Sherlock, zgodnie z umową, nie musiał się w nic mieszać.

Mimo to nie mógł nie zauważać zmian, jakie zaszły w mieszkaniu Molly. Trzeba było uważać już nie tylko na Toby'ego. Kot przynajmniej miał dość refleksu, by uciekać spod nóg. Mała Sheila natomiast, obecnie półtoraroczna, udowadniała Sherlockowi chyba za każdym razem, że potrafi wcisnąć się dosłownie wszędzie, nawet między kanapę a ścianę, zaś słowo „porządek" nie istnieje w jej ograniczonym słowniku. Tak jak i wiele innych. Ponadto, w przeciwieństwie do kota, wcale nie zamierzała go ignorować. Szczerzyła ząbki w uśmiechu, krzyczała radośnie i z uporem godnym lepszej sprawy przynosiła mu kolejne zabawki. A Sherlock mógł albo przyjąć ten fakt do wiadomości i trwać w swoim uporze obojętności, albo się poddać i wkładać kolorowe klocki w dziurki o odpowiednich kształtach.

Od czasu swojego oficjalnego powrotu Sherlock coraz częściej bywał u Molly. Bardzo szybko przekonał się, że relacje z Johnem znacznie się zmieniły, a raczej czas wolny doktora został mocno ograniczony. Owszem, John nadal, gdy tylko mógł, z radością towarzyszył Sherlockowi, ale kiedy miał już inne plany, detektyw nie naciskał jak kiedyś. Rozumiał, a przynajmniej akceptował fakt, że małżeństwo było najważniejsze i nie należało psuć Johnowi stosunków w świeżym związku. Sherlock nie miał prawa, nie po tym, co zrobił przyjacielowi.

Prawda była taka, że Baker Street zrobiło się przeraźliwie puste, a pani Hudson nie zawsze była odpowiednim partnerem do rozmów. Czaszka na kominku, wredota jedna, obraziła się chyba za pokłady kurzu wokół, bo nijak nie chciała współpracować. A już na pewno nie zadawała właściwych pytań, tak jak kiedyś John. Pytania były ważne, bo pobudzały do myślenia, a czasem zwracały uwagę Sherlocka na jakiś szczegół lub aspekt, które początkowo zdawały się być bez znaczenia.

Sam Sherlock natomiast po tych dwóch latach prawie że garnął się do towarzystwa. Socjopata od siedmiu boleści, podsumował go żartobliwie John, po tym jak Greg poskarżył mu się, że detektyw wyciąga go z łóżka w środku nocy, bo akurat wpadł na jakiś trop i musi pogadać. Sherlock zjeżył się wtedy i oburzył, ale logiczna analiza wskazywała, że doktor miał rację.

Skoro więc Greg był zajęty, a John miał rodzinę, Sherlock naturalną koleją rzeczy skierował swą uwagę ku Molly. Patolog z Barts pod wieloma względami szybko okazała się dużo lepszą partnerką do rozmów niż pani Hudson. Przede wszystkim orientowała się dokładnie, o co chodzi, gdy mówił o obrażeniach ofiary, a poza tym zawsze wyrażała zainteresowanie sprawą i zadawała pytania, coś, z czym czaszka z kominka wciąż nie mogła sobie poradzić. No i... Sherlock zwyczajnie się do niej przyzwyczaił. Przez te dwa lata nieobecności nieraz kontaktował się z Molly, gdy potrzebował konsultacji. Przesyłał jej zdjęcia, bez wchodzenia w szczegóły opisywał problem, a Molly odpowiadała mu chętnie, zadowolona, że w ogóle dał znak życia. Kiedyś zażartowała nawet, że choć raz mógłby przysłać jej pocztówkę zamiast kolejnego zdjęcia zwłok. W następnym mailu oprócz zdjęcia zmiażdżonej czaszki dostała panoramę miasta, w którym Sherlock akurat przebywał.

Ten układ pomiędzy nimi działał w obie strony. Po tym, jak zmieniła się jej sytuacja rodzinna, Molly zrobiła sobie roczny urlop od kostnicy i zajęła się pracą naukową. W pisanych artykułach wykorzystywała przypadki podsyłane jej przez Sherlocka jako przykłady, a to, co mogła wywnioskować ze zdjęć, weryfikowała z udzielanymi jej przez detektywa informacjami o przyczynach powstania obrażeń. To, co pisała, było według Sherlocka interesujące i rzetelnie przygotowane. Czasem wtrącał jakieś uwagi, czasem podrzucał jej za pośrednictwem Mycrofta wyniki swoich starych badań nad truciznami, pochodzące z czasów, kiedy jeszcze chciało mu się robić dokładne sprawozdania.

Natomiast Sherlock, gdy nie miał żadnej ciekawej sprawy, spędzał długie godziny w laboratorium, badając próbki narkotyków, środków odurzających i trucizn, które zgromadził w czasie podróży i przysyłał sukcesywnie Mycroftowi. Nieraz zdarzało się, że pokazywał Molly wyniki, a potem, pogrążeni w dyskusji, taksówką lub metrem wracali razem ze szpitala. Dziewczynie zawsze spieszyło się do domu, żeby Sheila nie przebywała tak długo z opiekunką, więc jeśli Sherlock chciał dłużej porozmawiać, wstępował na chwilę i starał się jak mógł, żeby dziecko dało mu spokój. Nie był w najmniejszym stopniu zainteresowany dziewczynką, jednak zdążył sobie wyrobić zdanie na temat tego, co to jest dziecko i ile z nim kłopotu. Tak więc gdy John pochwalił się z dumą, że zostanie ojcem, Sherlock tylko jęknął na myśl o kolejnej biegającej katastrofie wśród przyjaciół.


Badhbh, jeśli przypadkiem to czytasz - rozumiesz już moje sugestie, że twoja ciężarna Molly jest mi bliska :)